Bitwa o używane ubrania? Ceny w second handach nie zachęcają
Jeżeli ktoś nigdy nie był pod second handem (chociaż ja wolę te sklepy nazywać swojsko lumpeksami) w dniu dostawy, to nie wie, co to życie i taki widok jak na zdjęciu może dziwić. Kolejka przed 9 rano po używane ubrania i to nie aż w tak okazyjnych cenach? W Warszawie wszystko jest możliwe!
Po lumpeksach zaczęłam chodzić już ponad 10 lat temu, kiedy było to świetne źródło oryginalnych ubrań brytyjskich marek, u nas jeszcze ciężko dostępnych. Już wtedy w Warszawie ceny za kilogram używanych ubrań były coraz wyższe. Mimo to dalej był to dobry sposób na oryginalne stylizacje dla osób dysponujących uczniowskim budżetem.
W ciągu ostatnich paru lat zaprzestałam chodzenia po second handach, głównie z powodu braku czasu, jak i łatwiejszej dostępności różnorodnych ubrań w tradycyjnych sklepach. Jednak wciąż pamiętam, że kiedy chodziłam na zakupy rano, w dniu dostaw, to była to walka o przetrwanie i bitwa o najlepsze kąski z półprofesjonalnymi handlarzami. Jakże mnie zdziwiło, kiedy zobaczyłam, że kolejki wciąż są!
Parę minut przed otwarciem kolejka była już całkiem spora, ale było spokojnie, powiedziałabym, że wręcz panowała wesoła atmosfera. Zdziwiło mnie to (pozytywnie), bo w głowie miałam ciągle obraz przepychających się nerwowo ludzi sprzed kilku lat.
Oglądaj też: Podatek handlowy. Nie łudźmy się: będzie drożej
Słychać przekręcanie kluczyka w drzwiach, kolejka ruszyła. Jednak obyło się bez żadnych incydentów, niektórzy zaczęli trochę nerwowo łapać za koszyki i szybkim krokiem zmierzać w stronę wieszaków, ale to tyle. Średnia wieku też się zmieniła, teraz było to raczej +/- 60 lat, kiedyś raczej ludzie w okolicach 40-stki. Może to kwestia tego, że teraz emeryci mają więcej czasu na takie rzeczy i nie robią tego zawodowo, tylko dla siebie czy swoich rodzin.
Biorę koszyk w dłoń i idę na łowy razem z tłumem. Klienci bardzo sprawnie i energicznie przeglądają wieszaki, żeby jako pierwsi znaleźć upragnioną perełkę. Nie wiem za bardzo, co ze sobą zrobić, bo chciałabym po prostu spokojnie przejrzeć rzeczy, ale z każdą kolejną minutą ludzi jest coraz więcej i płynne przechodzenie między półkami staje się niemal niemożliwe.
W pewnym momencie po prostu trzeba dać sobie spokój z grzecznościami, bo powiedzenie "przepraszam" przy chęci przejścia po prostu nie da efektów. Należy przejść i tyle, i tak nikt nie zwróci na to uwagi. Podobnie jak na moje "ała", kiedy dostałam z łokcia od niedużej pani w wieku raczej emerytalnym czy z koszyka od innej. Trudno, taki mamy klimat.
Nie ma natomiast wyrywania sobie ubrań z rąk. Agresja jest co najwyżej pasywna: "Bierze to pani? Bo jak nie, to ja biere". Są też porady - jak co wyczyścić czy doprowadzić zmechacony sweterek do lepszego stanu. Jeżeli są jakieś awantury, to raczej z obsługą sklepu, np. próby wymuszenia rabatu z uwagi na wadę danej rzeczy, co zostało skontrowane argumentem, że "jeżeli chce pani nową rzecz, to proszę iść do galerii handlowej". Cóż, ciężko się nie zgodzić.
Mimo wszystko, stan niektórych rzeczy potrafi zaskakiwać – jak na zdjęciu podarte spodnie.
Jednak to, co mnie najbardziej zaskoczyło, to ceny. W dzień dostawy 69 zł/kg, ale jeżeli ubrania są z tzw. selekcji (czyli w teorii lepsze), to kosztują 99 zł/kg. To już spowodowało, że złapałam się za głowę. Ale nie byłabym sobą, gdybym nie sprawdziła, jak to przekłada się na ceny konkretnych ubrań.
Używana marynarka z taniej sieciówki za niemal 50 zł to był dopiero początek. Prawdziwym hitem są kurtki i inne okrycia wierzchnie, bo są po prostu ciężkie. Wzięłam kurtkę ze sztucznej skóry i cena, jaka pojawiła się na wadze kontrolnej, wprawiła mnie w osłupienie.
Ponad 70 zł za używaną kurtkę! Za tyle dostaniemy podobną na wyprzedaży w sklepie, tylko że nową i z prawem do reklamacji w razie problemów i ukrytych wad.
Jedyne, co rzeczywiście może się jeszcze opłacać kupować w dzień dostawy, to lekkie części ubrania, takie jak zwiewne koszulki czy odzież sportowa. Nie jest to wtedy jakaś superokazja, ale nie ma też dramatu.
Tym bardziej zastanawia mnie ciągła popularność second handów w największych miastach i te kolejki do nich. Trochę ciężko mi sobie wyobrazić taki entuzjazm do płacenia za używaną koszulkę 20 zł. Ja co prawda kupiłam bluzę za 27 zł, ale muszę przyznać, że naprawdę bardzo podobał mi się jej krój i kolor. Do tego wzięłam koszulkę i legginsy, a całość kosztowała mnie prawie 50 zł. Jak na lumpeks uważam, że to jednak za dużo.
Jedyny plus takich cen? Dzięki nim nie kupimy czegoś bezmyślnie tylko dlatego, że kosztuje złotówkę czy dwie. Kupując używaną rzecz za 10-30 zł już zastanowimy się (przynajmniej moim zdaniem) dwa razy, czy na pewno będziemy tego używać. Trochę jednak szkoda wyrzucać 30 zł w błoto. Aczkolwiek nie wydaje mi się, żeby to było intencją właścicieli lumpeksów. Może chcieli też trochę wyeliminować chytrych handlarzy? To im się raczej udało.
Moja rada? Polecam pojechać do lumpeksów w małych miasteczkach, bo tam znajdziemy używane ubrania w znacznie niższych cenach. Albo po prostu chodzić do second handów dzień przed dostawą, kiedy ceny są najniższe. Oczywiście, towar jest wtedy dość mocno przebrany, ale dalej mamy szansę coś upolować. I przynajmniej nie będzie to używana kurtka za 100 zł.
Spotkaliście się z ciekawymi sytuacjami w sklepach z odzieżą używaną? Dajcie znać przez dziejesie.wp.pl