Brański: Zdrowie dzieci - największy problem po epidemii
Epidemia nie skończy się w 2021 roku. To będzie taka złagodzona wersja roku minionego - uważa Michał Brański, wiceprezes Wirtualnej Polski. Według niego jednym z największych problemów w czasach po epidemii będzie kondycja nie tyle gospodarki, ile dzieci: - Od lat mamy alarmujące dane o sprawności fizycznej dzieci i młodzieży. Pandemia tylko to pogłębi.
Sebastian Ogórek, money.pl: Na co przeznaczyłeś czas w 2020 roku?
Michał Brański, Chief Strategy Officer, Wirtualna Polska Holding: Nie straciłem tego roku. Nie jestem wielkim podróżnikiem, więc większość restrykcji mnie nie zabolała. Czas, jaki zyskałem na stacjonarnej pracy, mogłem poświęcić na osobisty rozwój.
Latem lepiej poznałem turystycznie Polskę, a kilka wakacyjnych tygodni spędziłem na łodzi na polskich jeziorach. To na co jednak zwróciłem uwagę, to dzieciaki. To dla nich ten czas był i jest najgorszy.
Dzieciaki?
Tak, dokładnie. One tracą na wielu polach. Po pierwsze zdrowotnie - tracą sprawność fizyczną, nie rozwijają się prawidłowo, siedząc w domach same przed komputerem.
To jeden z większych problemów, jakie zostaną po 2020 roku?
To, że nie mieliśmy pewnych swobód, nie poszliśmy do restauracji, na koncerty czy festiwale, to są relatywnie drobne uciążliwości. Za to od lat mamy alarmujące dane o sprawności fizycznej dzieci i młodzieży, a pandemia tylko to pogłębi, bo tylko wzmocniła to przyspawanie do kanapy i fotela.
Boję się też, że większość rodziców nie przedsięwzięła wiele, żeby temu zapobiec – choćby dlatego, że to wymaga niemałych pieniędzy, czasu. Nie ukrywam, że jestem tu w sytuacji uprzywilejowanej. Ogólnie społecznie to ogromny problem, który jest nie dość nagłośniony, a wymaga codziennej walki z własnym wygodnictwem i przemęczeniem.
Do tego jest jeszcze problem nauki zdalnej. Gorzej wiedzę się przyswaja. Do tego nie ma kontaktu nie tylko z nauczycielem, ale i rówieśnikiem.
Czym młodsze dziecko, tym ten transfer wiedzy jest utrudniony. Choć druga strona medalu jest taka, że wzmocniliśmy u dzieciaków kompetencje cyfrowe, a to zaprocentuje w przyszłości.
Zresztą jako cała cywilizacja przyswoiliśmy pewne umiejętności, które powinniśmy mieć już dawno. Stare nawyki, konwenanse nas krępowały, ale ustąpiły, bo działaliśmy pod przymusem nowych okoliczności. Lepiej opanowaliśmy narzędzia pracy grupowej, "zoomy, teamsy i meets", kalendarze, cyfrowe notatniki.
Tylko muszę wrócić do wątku tych dzieci. Mamy strajki przedsiębiorców, hotelarzy, restauratorów, branży transportowej itd. W imieniu dzieci i uczniów nikt nie protestuje. Przechodzimy obok tego tematu. Mówimy o ratowaniu firm, a nie ludzi.
Może boimy się - jako media i politycy - pouczać z góry, z ambony obywateli? To dlatego ze strony rządu mało jest nawoływań, by rodzice wzięli odpowiedzialność za kondycję fizyczną dzieciaków. Tu brakuje pewnej odwagi. A to kapitał, który będzie za 10, 20 lat decydował o zdrowiu, satysfakcji życiowej i dobrostanie.
Do tego będziemy mieli dzieci przykute do ekranów: komputera, telefonu, telewizora.
Na pewno 2022 to czas, kiedy będzie trzeba postawić na aktywności fizyczną. Na rower, wypad do lasu, za miasto. Trzeba je będzie z tych złych nawyków wyrywać.
To 2021 też będzie rokiem straconym?
Jak się patrzy na harmonogramy szczepień w Niemczech i Wielkiej Brytanii, czyli krajach, gdzie organizacja służby zdrowia jest na bardzo wysokim poziomie, to nie ma innej opcji. Szeroka populacja będzie szczepiona dopiero pod koniec 2021 roku, więc strach przed wirusem dalej będzie nas krępował. To będzie taka złagodzona wersja roku minionego. To nie będzie czas przywrócenia wszystkich swobód i normalności.
W Polsce jest plan na szczepienie około miliona osób miesięcznie od lutego. A mamy ponad 35 mln osób…
Nie wszyscy będą chcieli się szczepić. Natomiast to i tak oznacza, że pełne zaszczepienie chętnych będziemy mieli na początku 2023 roku? Możliwe jednak, że wejdzie tu też gdzieś wolny rynek. Harmonogramy stworzono na podstawie tego, co zaklepała sobie Unia Europejska. Możliwe, że część firm uzyska dostęp do szczepionek i będzie szczepić więcej i wcześniej pracowników.
Boję się tu takiego rozwarstwienia, że ci bogatsi się zaszczepią, a biedniejsze części społeczeństw nie. Oczy na to otworzył mi w rozmowie syn. Czy wolny rynek tutaj "zadziała" – z jego plusami, czyli szybkością działania i elastycznością, i minusami, czyli nierównym dostępem i uprzywilejowaniem?
Może to nie jest zły pomysł. Po zaszczepieniu grup priorytetowych przedsiębiorcy pewnie lepiej zorganizowaliby te szczepienia, w rozproszony sposób. Najpierw emeryci i grupy ryzyka, ale potem już firmy same mogłyby szczepić chętnych pracowników.
Pytanie, czy szczepionek starczy dla wszystkich? W 2021 najpewniej jeszcze nie. Zawsze będzie więc takie podejrzenie: czyim kosztem te firmy szczepią swoich pracowników? Czyim kosztem ten "wolny rynek" pozyskuje te szczepionki?
Pytałem niedawno prezesa Maspex Krzysztofa Pawińskiego, gorącego zwolennika szczepień, czy będzie wyciągał konsekwencje wobec pracowników, którzy się nie zaszczepią. Stwierdził, że nie. Lepiej nakłaniać niż zmuszać?
Podejście twardej ręki wywołałoby tylko frustrację, złość, podejrzenia. To by rozsadzało program szczepień od środka.
To jak rozmawiać z antyszczepionkowcami? Z kimś, kto neguje podstawowe fakty?
Nie znam remedium na ten problem. To jest coś, nad czym głowią się najmądrzejsi ludzie na świecie - jak pokonać dezinformację, ignorancję, zabobon.
Demokratyzacja mediów, gdzie każdy ma bierne i czynne prawo do konsumpcji i tworzenia treści, jest dziś głównym problemem. Internet jest dziś miejscem, gdzie głównie mamy do czynienia z tą dezinformacją.
Co ciekawe, to właśnie w internecie łatwiej powinno się weryfikować informacje. Tylko nikt nie czyni tego wysiłku. Tu wraca ta młodzież. Obecnie nie uczy się tego, jak sprawdzać informacje, a to powinno być podstawą w szkołach. Powinniśmy nauczać weryfikacji, zgłębiania źródeł, analizy informacji, odseparowywania życzeń i emocji od racjonalnego myślenia.
Dziś to jest tylko spłaszczone do banałów "nie ufaj Wikipedii", "uważaj na konta na fejsie". Idealnie, gdyby w szkołach nauczano "logiki" - nauczyciele przechodziliby z dziećmi katalog tzw. zniekształceń poznawczych, czyli najczęściej spotykanych i dobrze opisanych błędów w myśleniu, wadliwych schematów zawinionych przez niepełną informację lub emocje.
Szefowa Facebooka w Europie mówiła money.pl, że to ona stała za tym, by zablokować konto Janusza Korwin-Mikkego. Giganci światowi powinni częściej blokować lub choć oznaczać treści?
Nie chcę być sędzią w sprawie Janusza Korwin-Mikkego - jej przebiegu nie śledziłem i nie zajmuję stanowiska. Generalnie jestem jednak za odpowiedzialnością platform social media i tzw. deplatformowaniem, jak mówi się na blokowanie tego typu treści w krajach anglosaskich.
Musimy spychać ze scen teatrów, jakimi są social media, złych aktorów-wichrzycieli. Powielających pseudonaukowe bzdury, siejących ferment - jestem tu dość radykalny. Nie możemy się ich bać.
Tylko jak to robić? Firmy same powinny się tym zająć czy jednak powinno być to regulowane przez prawo, osobnym urzędem ds. prawdy w sieci?
To rzeczywiście nie jest zero-jedynkowe, a więc trudne – bo nie da się tego zapisać prostym algorytmem i instrukcją dla komputera lub pracownika urzędu. Choćby niektórzy się mylą, ale informację puszczają w obieg w dobrej wierze. I co z nimi robić?
Rządy na całym świecie się z tym zmagają. Czasem dość brutalnie jak w Azji lub w Ameryce Łacińskiej, gdzie kary za dezinformacje są naprawdę wysokie. W krajach Zachodu za metodę obiera się prostowanie, oznaczanie treści, wyciszanie kont, czasowe banowanie i wreszcie trwałe deplatformowanie.
Ale żeby nie było tak różowo – sporadycznie źródłem dezinformacji bywają w dobrej wierze doktorowie nauk, lekarze i dziennikarze.
Bardziej przekonuje cię jednak idea, że to domena państwa czy przedsiębiorcy? Krajowy urząd do spraw fake’ów to nie jest dobry pomysł?
Myślę, że nie. Szczególnie w czasach, w których rządy przekraczają kolejne granice i same nie wahają się roztaczać propagandowych narracji. Nie oddawałbym tej kompetencji w ręce rządów. Z kolei sami przedsiębiorcy? Też byłbym tu sceptyczny. To musi być gra sił: administracji rządowej, przedsiębiorców, ale też organizacji społecznych.
O ile lat "dzięki" pandemii przyspieszyliśmy nasz cyfrowy wzrost?
Kłótnie tu trwają, bo jedni mówią 2-3 lata, inni mówią nawet o dekadzie. To zależy od branży. Natomiast największą zmianą jest to, że w 2020 roku we wszystkich organizacjach, które internet traktowały po macoszemu, nastąpiła absolutna zmiana priorytetów. To właśnie e-commerce stanął na najwyższym szczeblu, otrzymał uwagę zarządów.
Zaczął się więc wyścig graczy starej gospodarki, którzy na kursie w przyspieszonym tempie musieli nauczyć się grać w sieci ostro. Trudno nawet dziś przewidywać, kto długoterminowo na tym zyska, a kto straci. Dotąd Zalando konkurowało z Allegro, z naszym Domodi.pl. Natomiast H&M, Zara czy polskie Reserved traktowały ten internet jako drugo-, czasem trzecioplanowy front. Teraz to jest najwyższy priorytet. To podnosi konkurencję.
Z galerii handlowej przenieśliśmy się do internetu. A z biura przeniesiemy się na stałe do domu? Do pracy zdalnej?
Częściowo tak, ale w przeważającej większości ludzie wrócą jednak do biur. Może zostaną z nami "okienka" pracy zdalnej. Coś, co podnosi komfort życia, ale z punktu widzenia pracodawcy nie wywołuje pytania: "czy przepływ informacji i sprawność organizacji nie siada z powodu rozproszenia?".
Może te półtora dnia w tygodniu jesteśmy w stanie pracować zdalnie. Może w jakimś modelu francuskim pójdziemy w stronę skróconej środy, a może piątku. Do biur jednak wrócimy.
Kto twoim zdaniem najwięcej zyskał na przejściu większej liczby ludzi do internetu?
Trudno to dziś jeszcze stwierdzić, kto będzie prawdziwym wygranym w biznesie. Z takimi ocenami poczekałbym 3-5 lat. Natomiast to, co się zmieniło radykalnie, to przejście na e-urzędy.
Państwo wykonało gigantyczną pracę i skok w stronę mitycznej cyfrowej Estonii stawianej w tym obszarze za wzór. Z dnia na dzień dowiedzieliśmy się, ile rzeczy można było załatwić zdalnie. To jest coś, czego nikt nam już nie zabierze i usprawni administrację państwową długoterminowo.
Pytanie, czy to nie tak, że odkryliśmy coś, co było i przed pandemią. Większość spraw można było tam już załatwić wcześniej.
To też - systemy informatyczne były plus-minus gotowe od lat, ale widzę ogromną zmianę mentalną, kulturową. Nie wiem, czy to nie jest istotniejsze dla naszego codziennego funkcjonowania niż nowi klienci e-commerce. Cyfryzacja usuwa z administracji wiele tarć, marnotrawstwa, opieszałości, uznaniowości.
Również takiego psychicznego obciążenia: "nie chce mi się do tego urzędu", "na pewno nastoję się w kolejce i to na nic". Przesunęliśmy się w stronę estońską. I myślę, że ta zmiana jest już nie do zatrzymania, bo same urzędy też to polubiły. Urzędnicy i urzędniczki już też to dostrzegli, że lepiej nie męczyć się z nami Polakami przy okienku, lepiej załatwić to zdalnie.