Cenowy szok klimatyczny

Po roku 2020 unijna polityka ochrony klimatu zaostrzy się. Polska wynegocjowała wprawdzie pewne ulgi, ale mimo to skutki tego restrykcyjnego podejścia dla naszego sektora energetycznego będą bardzo poważne.

Cenowy szok klimatyczny
Źródło zdjęć: © Fotolia | Vitaly Krivosheev

16.01.2015 | aktual.: 16.06.2015 11:53

Unia Europejska zmaga się od kilku lat ze spowolnieniem gospodarczym, a część krajów unijnych wciąż jest w bardzo trudnej sytuacji ekonomicznej. Mimo tej sytuacji i nawoływań, by dostosować do niej politykę klimatyczną UE, Komisja Europejska wciąż nie tylko nie chce jej łagodzić lub przynajmniej uczynić ją bardziej pragmatyczną (tak, jak zrobiły to chociażby USA, które kilka lat temu, po wybuchu kryzysu finansowego, zrezygnowały na razie z wprowadzania własnego systemu handlu uprawnieniami do emisji CO2), ale nawet próbuje ją zaostrzać. Przejawem tego był niedawno wprowadzony tzw. backloading, czyli administracyjne wycofanie z rynku do 2019 r. dużej części uprawnień do emisji CO2 (łącznie na 900 mln ton). Po to, żeby podbić ich cenę. Teraz pojawia się propozycja, by tę wycofaną pulę w ogóle zlikwidować, także w celu podbicia cen uprawnień do emitowania dwutlenku węgla lub przesunąć ją do tzw. rynkowej rezerwy stabilizacyjnej (MSR – market stability reserve), która ma powstać po 2020 r. Jej celem ma być
podniesienie ceny uprawnień do emisji CO2 z obecnych 6 do przynajmniej 20–30 euro za tonę i ustabilizowanie jej na tym poziomie. W jaki sposób? Jeśli cena tychże uprawnień będzie spadać poniżej tego pułapu, to wówczas zarząd owej rezerwy miałby je skupować, by podrożały. To jednak nie wszystko, bo w Brukseli padają już propozycje, by tę rezerwę uruchomić wcześniej, przed 2020 r. – nawet w 2017 r. Gdyby to się stało, byłby to kolejny przejaw dalszego zaostrzania już obecnie restrykcyjnej unijnej polityki klimatycznej.

Pararynkowy mechanizm redukcji

To jednak tylko przedsmak tego, co czeka nas po 2020 r. Na ostatnim szczycie klimatycznym państw UE, który odbył się październiku br., rządy państw członkowskich zgodziły się m.in. na następujące propozycje Komisji Europejskiej na lata 2020–2030:

  1. Redukcja emisji CO2 o minimum 40 proc. (w stosunku do roku 1990 w latach 2007-2020 ta redukcja ma wynieść 20 proc.), z możliwością zwiększenia tego limitu po 2015 r.
  2. Zmniejszenie emisji dwutlenku węgla o 43 proc. (w porównaniu do poziomu z 2005 r.) w najbardziej „emisyjnych” zakładach produkcyjnych i elektrowniach, objętych unijnym systemem handlu emisjami CO2 – EU ETS. Oznacza to zwiększenie średniorocznej redukcji z 1,74 (do 2020 r.) do 2,2 proc.
  3. Zwiększenie do 27 proc. udziału energii pochodzącej ze źródeł odnawialnych w całkowitym zużyciu energii.
  4. Poprawa efektywności energetycznej o 27 proc.
  5. Reforma EU ETS, polegająca na wprowadzeniu tzw. rynkowej rezerwy stabilizacyjnej, której celem jest de facto znaczne podniesienie cen uprawnień do emisji CO2. W tym miejscu trzeba dodać, że do 2012 r. każdy kraj UE dostawał określony przydział bezpłatnych uprawnień do emisji CO2, które dzielił między swoje zakłady przemysłowe, objęte EU ETS. Jeśli dany zakład wypuszczał do atmosfery więcej tego gazu niż przyznana mu pula, musiał za to zapłacić, dokupując uprawnienia do dodatkowej emisji od tych, którzy nie wykorzystali swojego limitu. Głównym celem tego rozwiązania było to, żeby unijnym firmom opłacało się zmniejszać emisję CO2, bo niewykorzystaną część uprawnień mogły korzystnie sprzedać. To miał być najważniejszy, quasi-rynkowy, mechanizm w unijnej polityce klimatycznej.

Koszty emisji wzrosną dziesięciokrotnie

Od 2013 r. w UE wprowadza się stopniowo w życie zasadę, iż każdy większy emitent CO2, czyli ten objęty EU ETS, płaci za każdą tonę tego gazu wypuszczoną do atmosfery. W przypadku biedniejszych krajów, z energetyką opartą na węglu (w tej grupie jest Polska), ale i sektorów zagrożonych tzw. carbon leakage, czyli przenoszeniem fabryk poza UE na skutek kosztów związanych z unijną polityką klimatyczną, przyjęto pewne okresy przejściowe we wprowadzaniu tej reguły. Polega to na tym, że fabryki nie tracą całej puli darmowych uprawnień od razu, ale stopniowo. Wciąż jednak każdemu krajowi przyznaje się określony limit emisji CO2. Z tą różnicą, że każde z państw coraz większej jego części już nie przydziela swoim firmom za darmo, ale sprzedaje na specjalnych aukcjach. Wpływy ze sprzedaży zasilają budżety tych krajów i mają iść przynajmniej w połowie na inwestycje, zmniejszające emisję dwutlenku węgla.
Płacenie za wypuszczanie CO2 do atmosfery najmocniej uderzy w Polskę, bo w żadnym innym kraju UE węgiel, najbardziej „emisyjny” surowiec energetyczny (to znaczy, że jego spalaniu towarzyszy dużo większa emisja CO2 niż np. w przypadku gazu czy uranu), nie ma takiego udziału w produkcji energii. W odniesieniu do prądu sięga on u nas prawie 90 proc., a ciepła – ponad połowę. Na całym świecie jest tylko jeden kraj, który ma ten wskaźnik wyższy. To RPA. Płacenie za emisję uderzy w Polskę tym bardziej, że uprawnienia do emisji, przede wszystkim w ślad za zaostrzaniem unijnej polityki klimatycznej, mają szybko drożeć. Dziś kosztują około 6 euro za tonę, ale według prognoz KE tuż po 2020 r. – na skutek nowych, „ambitniejszych” ram polityki klimatycznej – mają podrożeć do ponad 20 euro, a jeszcze przed 2030 r. kosztować 40–50 euro.

Czarny scenariusz

To właśnie z tych przyczyn Polska groziła, że na ostatnim unijnym szczycie klimatycznym zgłosi weto, nie zgadzając się na zaostrzenie polityki klimatycznej UE po 2020 r. W tej sytuacji Bruksela poszła na pewne ustępstwa wobec naszego kraju. Na czym one polegały? Przede wszystkim na tym, że władze UE zgodziły się, by Polska w latach 2020–2030 mogła przydzielić za darmo producentom energii 40 proc. przyznanego jej limitu emisji CO2 (w zamian jednak obniżono nam ten limit, więc jeśli go przekroczymy, będziemy musieli dokupować brakujące nam uprawnienia za granicą).

Po drugie dostaniemy trochę dodatkowych uprawnień do emisji CO2 z 10-procentowej puli przeznaczonej dla krajów UE, których PKB na głowę nie przekracza 90 proc. średniej unijnej. Nasz kraj będzie mógł korzystać także z funduszy, uzyskanych ze sprzedaży 2-procentowej rezerwy uprawnień, przeznaczonej dla najbiedniejszych państw UE. Problem polega na tym, że – jak wskazuje m.in. Forum Odbiorców Energii Elektrycznej i Gazu (FOEEiG), współtworzone przez osiem dużych organizacji branżowych – korzystanie z tych ulg oraz funduszy nie będzie bezwarunkowe.

Że nie są na razie określone zasady ich przyznawania. Że najprawdopodobniej współdecydować o ich przydzielaniu będzie uznaniowo Komisja Europejska. Fundusze z 2-procentowej rezerwy uprawnień ma dzielić Europejski Bank Inwestycyjny, który od pewnego czasu nie chce wspierać energetyki węglowej. Istnieje więc ryzyko, że Polska nie będzie mogła przynajmniej z części tych ulg i środków skorzystać lub przeznaczyć na to, co według niej najbardziej jest jej potrzebne.

Jednak jeśli nawet ten czarny scenariusz się nie spełni i wykorzystamy w pełni owe ulgi, to i tak – według wyliczeń FOEEiG – polska energetyka w latach 2020-2030, generalnie rzecz ujmując, dostanie dużo mniej uprawnień do darmowej emisji CO2 niż w okresie 2012-2020. Do tego trzeba jeszcze raz podkreślić, że Polsce – w zamian za ulgi – zmniejszono limit emisji CO2 (płatnej i bezpłatnej łącznie), do poziomu znacznie mniejszego niż obecna emisja tego gazu. To oznacza, że jeśli nie uda nam się zmieścić w tym limicie, to będziemy musieli dokupować brakujące nam uprawnienia za granicą.

Energia musi podrożeć

Dr Bolesław Jankowski, wiceprezes firmy Energsys, jeden z najlepszych w Polsce ekspertów w dziedzinie energetyki, w swej analizie na ten temat napisał m.in.: „Możliwość przydzielenia części uprawnień, jakie uzyska Polska dla energetyki za darmo (ok. 280 mln t), pozwoli zmniejszyć koszty zakupu uprawnień producentom energii elektrycznej maksymalnie o 25 proc. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że elektrownie dostaną za darmo nie więcej niż 10 proc. potrzebnych uprawnień, gdyż część darmowych uprawnień trzeba będzie przydzielić producentom ciepła w celu ochrony odbiorców bytowych przed skokowym wzrostem cen ciepła. Producenci ciepła bowiem w ramach darmowych przydziałów wyznaczanych w całej UE dostaną w roku 2020 maksimum 30 proc. uprawnień za darmo, a od roku 2027 nie dostaną już żadnych darmowych przydziałów”.

Co to będzie w praktyce oznaczać? Znaczący wzrost cen energii. Eksperci są zgodni, że unijna polityka klimatyczna po 2020 r. w przyjętym kształcie będzie zmuszać działających w Polsce wytwórców prądu do stopniowego odchodzenia od węgla i przestawiania się w coraz większym stopniu na gaz ziemny oraz elektrownie atomowe – jako dużo mniej „emisyjne” sposoby produkcji energii. Jednak i te rozwiązania będą mieć bardzo poważne mankamenty. Dr Mirosław Duda, doradca zarządu Agencji Rynku Energii, wskazuje, że w przypadku gazu sens będzie mieć tylko budowa elektrociepłowni (kogeneracja), a nie zwykłych elektrowni.

Problem polega jednak na tym, że elektrociepłownie można budować tylko tam, gdzie jest wystarczająco dużo odbiorców ciepła. Czyli w przypadku dużych instalacji – tylko w większych miastach. Poza tym gaz ziemny jest drogim źródłem energii, a ponadto Polska większość potrzebnego jej gazu importuje z Rosji. Większe zużycie gazu do produkcji energii zwiększyłoby tę zależność, a jednocześnie – ryzyko dostaw tego surowca mogłoby podbijać ich cenę. Tak czy owak produkcja energii elektrycznej z gazu będzie oznaczać bardzo znaczący wzrost jej cen. Podobna sytuacja jest w przypadku energetyki atomowej. FOEEiG ocenia, że „w polskich warunkach – przy braku własnych złóż paliw jądrowych oraz braku doświadczenia w budowie i eksploatacji elektrowni jądrowych – takie rozwiązanie będzie związane z bardzo wysokimi kosztami energii pochodzącej z tych źródeł”.

W tych okolicznościach i biorąc pod uwagę także nieprzewidywalność cen uprawnień do emisji CO2, poważnym ryzykiem inwestycyjnym będzie obarczona budowa każdego typu elektrowni: jądrowych, gazowych, bazujących na odnawialnych źródłach energii, a w największym stopniu – węglowych. Tym bardziej, że nie wiadomo, czy te ostatnie będą dostawać część uprawnień do emisji CO2 za darmo także po 2030 r. Jeśli nie (na co wskazywałyby wstępne założenia unijnej polityki klimatycznej do 2050 r., które zalecają rezygnację z węgla w energetyce), to ich budowa po 2025 r. zamrze, bo nie będzie się ich już opłacało budować.

Kolejne wyzwanie to unijne cele, dotyczące rozwoju energetyki odnawialnej w latach 2020-2030. Im też nie będzie łatwo sprostać. Doświadczenia Niemiec wskazują, że zbyt duży udział energii elektrycznej z takich źródeł odnawialnych, jak wiatr czy słońce, destabilizuje system elektroenergetyczny ze względu na bardzo zmienną produkcję. Trzeba tworzyć moce rezerwowe – w praktyce bloki gazowe, ale to równa się większemu importowi gazu z Rosji. Sytuację rozwiązałoby korzystanie z polskich złóż gazu łupkowego. To jednak stoi wciąż pod znakiem zapytania.
Jacek Krzemiński

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)