Kościół dostał ile tylko mógł
„Nie jest naszą intencją, żeby szkodzić Kościołowi” – trudno o lepsze podsumowanie postawy polskich polityków wszystkich opcji niż słowa Donalda Tuska. Choć premier Miller podsumował to zwięźlej – „Unia warta była mszy”. Katarzyna Wiśniewska pisze w "Gazecie Wyborczej" o gorzkiej lekcji na temat skutków uległości państwa wobec Kościoła – i niemal wszyscy mają po Komisji Majątkowej czkawkę. Wszyscy, poza rządem i Episkopatem. Znów się dogadali?
01.12.2010 | aktual.: 01.12.2010 11:43
Z pozoru wygląda to wszystko katastrofalnie – w końcu decyzja o likwidacja Komisji Majątkowej została podjęta w trybie podobnym temu, w jakim ją powołano do życia. Czyli w porozumieniu państwa z Kościołem, ku zadowoleniu obu stron. Ponieważ Komisja przekazała już niemal wszystko, co było do przekazania, ponieważ okazało się, że część jej decyzji pilotował oficer SB, ponieważ – wreszcie – zaczęto otwarcie pisać, że coś z nią nie gra. Cóż bardziej logicznego, niż zamieść sprawę pod dywan?
O Komisji Majątkowej napisano już sporo i słusznie, choć przede wszystkim w jednej tylko gazecie. Między innymi o tym, że powstała ona jako instytucja niekontrolowana przez nikogo – jeszcze za PRL, które to państwo przez kilka swych ostatnich lat szukało z Kościołem wspólnego języka. Bo okres stalinowskich prześladowań i gomułkowskich szykan dawno minął, a gierkowskie modus vivendi stopniowo przekształcało się w wolę współpracy – brutalne zabójstwa księży w latach 80. nie przeszkadzały władzy szukać w Kościele sojuszniczej siły politycznej i gwaranta społecznego spokoju.
A potem było już tylko lepiej – takich 20 lat miodowego pożycia państwo i Kościół nie zaznały nigdy w historii. „Liberalizm” katolików u władzy wyrażał się głównie w przekonaniu, że własność jest święta, przy czym zwolennikom kapitalizmu nie przeszkadzał wcale zwrot – na koszt państwa – majątków typowo feudalnych... Niemożność odwołania od decyzji, tajność postępowania, strona zainteresowana jest sędzią we własnej sprawie (Kościół de facto sam wyceniał dobra, do których zgłaszał roszczenia), całkowite lekceważenie interesu lokalnych społeczności i samorządów. Konstytucyjne horrendum o trudnej do oszacowania skali – na powierzchnię wypływały tylko najbardziej rażące przypadki, jak zajezdnia w Piasecznie (grunt „niedoszacowany” na 75 mln złotych), park w Świerklańcu (42 mln) czy legendarna Białołęka (różnica wycen Kościoła i gminy wyniosła, bagatela, 210 mln złotych).
A wszystko razem? Episkopat raczy wiedzieć – choć i on nie ma pewności. Akt doprosić się nie można. Na pewno 500 budynków, 100 mln i kilkadziesiąt tysięcy hektarów ziemi – ostrożnie licząc, warte łącznie kilka miliardów złotych. A co za próbę krytyki? Publiczne zrównanie z oprawcami z ubeckich katowni, względnie mordercami księdza Popiełuszki.
Szczodrość skarbu państwa była rzeczywiście ponadpartyjna – od SLD po PiS. Choć ta ostatnia partia wniosła też „nową jakość”. Arbitralną decyzją innej Komisji (Wspólnej Rządu i Episkopatu), Ludwik Dorn pod rękę z abpem Wielgusem zdecydowali, że Kościół polski może być... spadkobiercą niemieckiego – chodziło oczywiście o kolejne majątki, tym razem na ziemiach zwanych w języku Władysława Gomułki „Odzyskanymi”.
Kościół dostał, ile tylko mógł – więc Platforma zamknie kramik i znów zapanuje święty spokój. Czyżby znowu czarna – nomen omen – rozpacz?
Być może mamy do czynienia z – rzadkim, to prawda – przypadkiem, gdy interes tego rządu ma coś wspólnego z interesem, za przeproszeniem, publicznym. Choć sprawa jest skomplikowana. Jeśli samorządy (tak jak Kraków) zdecydują się masowo na walkę o odszkodowania, staniemy przed dwiema możliwościami. Ktoś za to zapłaci – albo Kościół, albo Skarb Państwa. Likwidacja Komisji zmniejsza szansę na decyzję Trybunału o jej niekonstytucyjnym charakterze. Sprzeczność z konstytucją oznacza tyle, że samorządy mają prawo do odszkodowania za przekazane Kościołowi ziemie – ale od skarbu państwa. Stosunkowo łatwe do uzyskania. Zgodność z konstytucją stwarza konieczność sądowej batalii w każdym przypadku z osobna – zaskarżenie decyzji ma szanse powodzenia, jeśli wykaże się praktyki korupcyjne (pierwsze śledztwa się toczą), rażące zaniżenie wyceny albo naruszenie interesu społecznego (np. gdy „odzyskany” od gminy park Kościół sprzedał ostatecznie developerowi). I wtedy zapłaci Kościół.
Odszkodowania od Skarbu Państwa oznaczałyby, że państwo (tzn. podatnicy) zapłaci samorządom za to, co państwo (jego elity) im odebrało i przekazało niegdyś Kościołowi. Nieciekawa perspektywa. Alternatywą jest walka „podjazdowa” – osobny proces w każdej poszkodowanej gminie. Może warto? Dylemat – błogosławieństwo kurii czy nieruchomości i pieniądze na drogi i przedszkola – może stanowić dobry impuls do publicznej debaty w samorządach. Trzy tysiące postanowień Komisji otwiera tu spore możliwości.
Walka o przekazane Kościołowi majątki to ryzykowny, acz całkiem chwytliwy punkt programu dla kandydata na radnego. W każdym razie lepszy niż „Orliki z dala od polityki”.