Myśleć na lata wprzód
O tym, czego potrzeba polskiemu rolnictwu, o jego współpracy z przetwórcami żywności, o eksporcie i konsolidacji z profesorem Andrzejem Kowalskim, dyrektorem Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, rozmawia Jan Bazyl Lipszyc.
02.04.2010 13:19
O tym, czego potrzeba polskiemu rolnictwu, o jego współpracy z przetwórcami żywności, o eksporcie i konsolidacji z profesorem Andrzejem Kowalskim, dyrektorem Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, rozmawia Jan Bazyl Lipszyc.
*Jakie jest dziś, pięć lat po wejściu do Unii, polskie rolnictwo w porównaniu z zachodnioeuropejskim? * Ono jest przede wszystkim bardzo zróżnicowane. Nie ma jednego rolnictwa. Kiedy pytają mnie, ile jest gospodarstw rolnych w Polsce, odpowiadam - nie wiem. W roczniku statystycznym są dwa miliony gospodarstw - to są ci, którzy mają akty własności i powyżej hektara ziemi. Po dopłaty bezpośrednie z Unii zgłasza się co roku około półtora miliona rolników. Oni nie muszą niczego sprzedawać na rynek, wystarczy, że mają ziemię niezapuszczoną. Z rynkiem jest związanych siedemset tysięcy gospodarstw, a konkurencyjnych, mających przed sobą przyszłość, jest trzysta, czterysta tysięcy.
Zupełnie inna jest sytuacja dochodowa rolników, jeśli liczy się średnią dla dwóch milionów gospodarstw, a inna tych siedmiuset czy czterystu tysięcy. Dobierając odpowiednio przykłady, można więc udowodnić każdą tezę dotyczącą stanu polskiego rolnictwa.
Mówmy o tych gospodarstwach, które produkują na rynek.
Dla nich bilans lat po wstąpieniu do Unii jest na pewno lepszy, niż można się było spodziewać. Rolnicy najbardziej kontestowali przystąpienie do Unii. Był moment, że 70 procent z nich było temu przeciwnych, bało się, mówiło, że będzie głosować na nie. Po pięciu latach rolnicy nadal narzekają, ale ponad 60 proc. z nich przystąpienie do Unii ocenia pozytywnie.
Jeśli rolnicy - jak to się w ostatnim roku zdarzyło - pytają, kiedy wreszcie wejdziemy do strefy euro, to znaczy, że zmiany w ich podejściu do UE są olbrzymie.
Rolnicy najbardziej bali się, że dotowana żywność z Unii zaleje polski rynek.
Przed wstąpieniem do Unii byliśmy netto importerem żywności.
Od 1974 roku były tylko dwa lata, kiedy mieliśmy w handlu żywnością nadwyżki. Teraz z roku na rok podwajamy dodatnie saldo handlu żywnością.
To jest jakaś odpowiedź na pytanie o stan i konkurencyjność polskiego rolnictwa i przetwórstwa.
Zmieniła się też geografa eksportu. Dawniej były to głównie rynki RWPG, teraz blisko 80 proc. eksportu idzie na jednolity rynek unijny, bardzo trudny i bardzo wymagający. Kiedyś eksportowaliśmy głównie surowce rolne i na przykład kazeinę oraz mleko w proszku. Teraz wysyłamy duże ilości galanterii mleczarskiej oraz sery dojrzewające do Francji i Holandii. Kto by się tego 20 lat temu spodziewał?
Druga sprawa to wzrost dochodów rolników, które są dziś nadal niższe niż na zachodzie Europy, ale dwa razy wyższe niż 6 lat temu. Teraz te dochody nieco spadły, ale jest to efekt kryzysu i trzeba pamiętać, że rolnictwo później wchodzi w kryzys, ale dłużej i trudniej z niego wychodzi.
Jest jakaś zasługa rolnictwa w tym, że w Polsce kryzysu nie było, a jedynie spowolnienie gospodarcze?
Na pewno tak, a rosnący eksport jest tego dowodem. Trzeba też pamiętać, że to rolnictwo w czasie spowolnienia wchłaniało ludzi, którzy byliby bezrobotni. Oni w rolnictwie nie są niezbędni z czysto ekonomicznego punktu widzenia, ale nie trzeba im płacić zasiłków dla bezrobotnych. Ponadto, co jest zresztą ważniejsze, dla tych ludzi, którzy nieraz wegetują na dwóch hektarach, w wielu regionach nie ma innej pracy.
Z tego punktu widzenia nasze rozdrobnione rolnictwo nadal jest amortyzatorem, łagodzącym społeczne skutki przemian.
Wyobraźmy sobie, że nie mamy tych tysięcy gospodarstw, które nie produkują na rynek. Co wtedy mamy? Model południowoamerykański, czyli slumsy wokół wielkich miast.
Mamy łańcuch rolnik-przetwórca-handel. Czy te trzy jego ogniwa dobrze ze sobą współpracują?
Znaczna część, zarówno rolników, jak i przetwórców oraz handlowców, nie zdaje sobie sprawy z tego, że interesy robi się w długim okresie. Nadal bardzo mało jest umów między producentami a przetwórcami, w których określone by były terminy dostaw, wielkość i jakość partii towaru i sposób zapłaty. W efekcie na przykład w jednym roku za kilogram truskawek w skupie płacono 4 złote, a w następnym 80 groszy.
Co roku mamy spory, protesty, blokady zakładów przetwórczych.
Nikt na tym nie zyskuje. To samo mieliśmy w 2007 roku w mleczarstwie.
Świńskie górki i dołki straszą nas od zawsze. Od lat mówi się u nas o integracji pionowej i nadal jest to tylko hasło i obsesja niektórych ministrów oraz działaczy gospodarczych. Dlaczego w Polsce się to nie udaje?
Nie nauczyliśmy się jeszcze myślenia w kategoriach wielu lat. Nadal wielu przetwórców wykorzystuje swoją pozycję na rynku. Gdyby były wieloletnie umowy, to wszyscy uczestnicy rynku mogliby planować.
Nie jest możliwe uniknięcie sinusoidy popytu i podaży, ale ta amplituda powinna być jak najmniejsza.
Tak, a także należy się dzielić ryzykiem dotyczącym ceny. W jednym roku nieco lepiej zarobi rolnik, w następnym przetwórca, ale w długim okresie będzie to z korzyścią dla obu.
Mamy najnowocześniejszy przemysł spożywczy w Europie, ale jego problemem jest skala. Nasza duża mleczarnia w skali europejskiej jest w najlepszym razie średnia. Poza tym niszczy nas polsko-polska konkurencja. O ile łatwiej byłoby wejść na rynek czy utrzymać go wspólnie, razem finansując reklamę i marketing.
Takie rzeczy powinny robić w imieniu firm związki i stowarzyszenia branżowe.
Spójrzmy, ile takich związków działa w jednej branży. One też konkurują ze sobą. W instytucie przygotowujemy od czasu do czasu strategie dla poszczególnych branż. Największy problem to doprowadzić do tego, żeby działacze z tych związków usiedli razem przy stole i wspólnie powiedzieli nam, czego oczekują. Tego nie ma w dojrzałych gospodarkach, które mają już za sobą konsolidację. Nie nauczyliśmy się jeszcze, że współdziałanie jest równie ważne, jak konkurencja.
Nauczymy się dopiero wtedy, kiedy mocno dostaniemy po łbie?
Oby nie. Z podziwem możemy patrzeć na dokonania branży żywnościowej w Polsce, ale boję się, że w wielu zakładach myśli się - odrobiliśmy już lekcję, zainwestowaliśmy teraz możemy odcinać kupony. Jestem pełen uznania dla prezesów polskich mleczarni, którzy z zaścianka zrobili nowoczesny przemysł, ale oni się gdzieś zatrzymali. W branży owocowo-warzywnej spółdzielcze zakłady były potęgą. Przyszedł rok 1990 i szefowie nadal myśleli, że nic ich nie ruszy. I nie ma teraz tych firm A spółdzielczości mleczarskiej nikt nie dawał szans i proszę, jak udało im się stworzyć potężną branżę. Jesteśmy europejską potęgą w branży żywnościowej - czwarte czy szóste miejsce. Tylko jak długo?
Czyli wracamy do sprawy konsolidacji i integracji pionowej?
Dokładnie tak. To jest kwestia skali, zarówno w przetwórstwie, jak i w rolnictwie. Świat idzie w kierunku koncentracji produkcji. To nie musi być wyłącznie powiększanie gospodarstw, ale też ich współpraca, tworzenie grup producenckich. To jest też sprawa liczby maszyn rolniczych w przeliczeniu na hektar, w której to dziedzinie jesteśmy europejskimi rekordzistami, a to znaczy, że wiele z tych maszyn nie jest w pełni wykorzystanych. A to rzutuje na koszty w gospodarstwach.
Struktura rolnictwa, o czym mówiliśmy wcześniej, amortyzuje społeczne skutki przemian, ale jest ono nadal bardzo rozdrobnione. Mówi się, że przyjęty system dopłat unijnych petryfikuje tę w sumie niekorzystną strukturę.
Sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. System dopłat ma jakiś wpływ na strukturę rolnictwa.
Obrót ziemią spadł po naszym wejściu do Unii.
Ale jej ceny rosną i zainteresowanie kupnem jest spore. Jeśli się ma 2 hektary i dostaje rocznie niecałe 1500 złotych do-finansowania na nie, to czy jest to wystarczająca zachęta, żeby się tej ziemi kurczowo trzymać? Gdyby na wsi były miejsca pracy, gwarantujące stabilne zatrudnienie, myślę, że handel ziemią byłby znacznie bardziej ożywiony.
Czyli bardziej brak alternatywy trzyma drobnych rolników na ziemi niż dopłaty?
Ta k myślę. Nie jest to jedyna przyczyna, a czy główna? Można by dyskutować. Zapominamy też, że sama wielkość gospodarstwa nie jest wystarczającym kryterium jego oceniania. Są kiepskie gospodarstwa 50-hektarowe i bardzo dobre 3-hektarowe. To zależy, co i jak się uprawia.
Co powinno być kryterium?
Dochód z hektara. To pozwala zakwalifikować rolnika. Wiele lat trzeba było łączyć funkcje gospodarcze rolnictwa ze społecznymi, ale mam nadzieję, że gdy poprawi się koniunktura i powstaną nowe miejsca pracy, rolnictwo przestanie być tym społecznym amortyzatorem przemian.
Nie powinniśmy też wysyłać do rolników sprzecznych sygnałów, bo jeśli się mówi o opodatkowaniu większych gospodarstw, np. powyżej 50 hektarów, to rolnik przepisze część ziemi na syna i na żonę, żeby nie wejść w powszechny system podatkowy. Faktycznie nic się nie zmieni, ale statystycznie wzrośnie rozdrobnienie. Pomysł administracyjnego sterowania strukturą rolnictwa jest śmieszny. Jeśli chcemy konsolidacji, to nie twórzmy mechanizmów, które do niej zniechęcają.
Wzrastające kwoty dopłat unijnych, system wyrównywania ich wysokości do poziomu rolnictwa w "starej" Unii zachęca jednak do trzymania się ziemi.
Były badania w kilku krajach, m.in. we Francji i Wielkiej Brytanii, i okazało się, że największy odpływ ludzi z rolnictwa był wtedy, kiedy była dobra koniunktura w gospodarce, choć wtedy wzrastały także dochody rolników. Jeśli mamy przed sobą kilka lat dobrej koniunktury, to ona sama, bez administracyjnych działań, wyssie z rolnictwa sporo ludzi albo spowoduje, że ci, którzy wyjechali ze wsi uczyć się, nie wrócą na nią. Ponadto 5 lat to zbyt krótki okres, żeby twierdzić, że na pewno dopłaty działają tak albo inaczej.
O dochodowości w rolnictwie decydują relacje między czynnikami wytwórczymi - ziemią, kapitałem i pracą. Próba administracyjnego regulowania tylko jednego z tych czynników, czyli wielkości gospodarstw, nie ma żadnego sensu.
W zachodniej Europie odpływ ludzi z rolnictwa był największy w latach 60. i 70., gdy królowały pracochłonne technologie w przemyśle. Teraz będzie trudniej, ale ten mechanizm również zadziała. Ten proces w Polsce musi potrwać, tak jak trwał wiele lat w innych krajach.
Jak pan ocenia szanse polskiego agrobiznesu w Europie?
Jeśli patrzeć na jego potencjał, to jestem optymistą. Wykorzystanie tego potencjału zależy od tego, czy warunki gospodarowania będą stabilne, a sygnały płynące od władz jednoznaczne. Z gospodarstwami, które produkują na rynek, należy rozmawiać za pomocą argumentów ekonomicznych, a reszcie zapewnić wsparcie socjalne.
Jan Bazyl Lipszyc