O wielkie zyski będzie trudniej, ale powalczyć warto
Przekonanie o tym, że 2010 rok nie przyniesie inwestorom takich profitów, jak poprzedni, jest dość powszechne. Czarnowidzów jest niewielu, przeważa optymizm, jednak jest on bardzo umiarkowany. Podobnie jak w ubiegłym roku, wszyscy doradzają ostrożność. W tym roku takie podejście powinno dać efekty.
09.02.2010 | aktual.: 09.02.2010 12:14
Już dziś coraz bardziej wyraźnie widać, że inwestorzy będą teraz "pokutować" za finansowe szaleństwa banków i tych zwykłych, i centralnych. Znaleźli się bowiem między młotem powoli rozpędzającej się gospodarki a kowadłem zbliżającej się perspektywy rosnących stóp procentowych i czającej się na razie "za rogiem" inflacji. Rosnąca cena pieniądza i zmniejszająca się jego ilość nie pozwolą cieszyć się ożywającą gospodarką. To zjawisko już powoli staje się dostrzegalne w reakcjach inwestorów. Przejawia się to w modelu: im lepiej (w gospodarce), tym gorzej (na giełdzie)
. Zapewne będzie ono walczyć z podejściem "tradycyjnym". I w takiej atmosferze powinien upłynąć najbliższy rok. Próbkę tego mogliśmy obserwować w pierwszym jego miesiącu. Jeśli dodać do tego trzeci czynnik, komplikujący całą tę układankę, a więc przenoszenie się skutków kryzysu z poziomu banków i firm na poziom państw, które muszą coraz energiczniej radzić sobie z rosnącymi ponad miarę deficytami i zadłużeniem, tytułowe stwierdzenie zdaje się być
jak najbardziej uzasadnione. Jedyną pewną rzeczą, z jaką inwestorzy będą mieć do czynienia w tym roku, będzie prawdopodobnie niepewność. Warto jednak i w takich warunkach próbować osiągać zyski, pamiętając, że najważniejsza jest ochrona kapitału.
Uwaga na waluty
Na perspektywy osiągania zysków przez polskich inwestorów, szczególnie tych operujących na rynku surowców i akcji zagranicznych - także za pośrednictwem funduszy inwestycyjnych - bardzo duży wpływ mieć będą wahania kursów walut. Tu o prognozy szczególnie trudno, trzeba więc mieć świadomość ryzyka. Zdecydowana większość przewidywań zakłada umocnienie się złotego, co oznaczałoby negatywny wpływ tych zmian na zyski z inwestycji przeliczanych na waluty. Ale nie brakuje też opinii przemawiających przeciw sile złotego. Za nimi stoją równie mocne argumenty. W tym zakresie niepewność jest niemal gwarantowana. Podobnie zresztą jak w ubiegłym roku. W sylwestrowy wieczór 2008 r. euro wyceniano na 1,3971 dolara. W pierwszych dniach marca 2009 r. wspólną walutę można było kupić za 1,2457 dolara. W ciągu ośmiu tygodni straciła ona ponad 14 centów, czyli około 10 proc. Od 9 marca giełdowy i walutowy świat zmienił kierunek ruchu. Czerwone światło bez żadnego "ostrzeżenia" zmieniło się na zielone. Dolar został znokautowany i
nie mógł się podnieść z desek aż do końca listopada 2009 r. Najwyższy kurs euro wyniósł 1,5143 dolara. W ciągu dziewięciu miesięcy różnica wyniosła 27 centów, czyli 21,5 proc. W grudniu nastąpiła zmiana tendencji umacniania się wspólnej waluty. Przed świętami euro wyceniano na około 1,43 dolara, co oznacza spadek o prawie 8 centów, czyli o około 5 proc. Umocnienie się dolara można wiązać z zamykaniem transakcji typu carry trade oraz wzrostem obaw przed zbliżającym się rozpoczęciem zacieśniania polityki pieniężnej w Stanach Zjednoczonych. Do momentu, gdy Fed zacznie podnosić stopy, minie jeszcze trochę czasu. Jednak zaobserwowana ostatnio tendencja umacniania się dolara w reakcji na lepsze wieści z gospodarki będzie schematem obowiązującym przez dłuższy czas.
Stopy wzrosną, tylko kiedy?
Jest oczywiste, że stopy procentowe nie mogą bez końca pozostawać na tak niskim poziomie jak obecnie. Perspektywa zaostrzania polityki pieniężnej i ściągania nadmiaru gotówki, którą tak obficie pompowano na rynki, coraz bardziej zaprząta uwagę inwestorów. Konsekwencje tego procesu i sam jego przebieg będą mieć bowiem kluczowe znaczenie dla sytuacji na rynkach finansowych. Giełdy nie lubią rosnących stóp procentowych, więc rynki akcji mogą ucierpieć. Na razie jednak niezbyt się tym przejmują. Czas większej korekty i ochłodzenia nastrojów zbliża się jednak nieubłaganie. Najbardziej prawdopodobny scenariusz na kilkanaście najbliższych miesięcy to trend boczny i wahania indeksów, być może w dość szerokim zakresie. Mało prawdopodobne wydaje się jednak zarówno dotarcie giełdowych wskaźników do poziomu sprzed załamania z końca 2007 r., jak i powrót do dołka z końca lutego 2009 r. Można założyć, że na koniec 2010 r. wartość indeksów na większości wiodących giełd nie będzie różnić się od obecnego o więcej niż
kilka-kilkanaście procent. W takich warunkach osiąganie zysków będzie o wiele trudniejsze, a ich skala może rozczarowywać. Zwłaszcza w kontekście rzadko spotykanych stóp zwrotu na niemal wszystkich rynkach, jakie można było obserwować w ubiegłym roku. Ale okazji do zarobku z pewnością nie zabraknie.
Kłopot także dla obligacji
Rosnące stopy działają niekorzystnie nie tylko na rynek akcji. Sprawiają też sporą trudność miłośnikom obligacji. Ceny obligacji zero kuponowych i o stałej stopie procentowej w takich warunkach spadają. Z kolei w warunkach niskiej, czy wręcz spadającej inflacji, czego się powszechnie oczekuje w naszym kraju w tym roku, nie warto spieszyć się z kupowaniem obligacji indeksowanych wskaźnikiem wzrostu cen. Chyba że indeksacja następuje z dużą "bezwładnością". Tak jest np. w przypadku czteroletniej obligacji indeksowanej (COI0114). W pierwszym, rocznym okresie odsetkowym jej oprocentowanie wynosi 5,75 proc., a więc tyle, co niezła lokata bankowa. Obligacje można przy tym w każdej chwili odsprzedać ich emitentowi, czyli Skarbowi Państwa.
W zmiennych warunkach wyniki funduszy obligacji mogą rozczarować. Trzeba rozważyć, czy nie lepiej inwestować w tego typu papiery samodzielnie, traktując je jako przechowalnię kapitału, chroniącą go przed inflacją i nie przejmować się wahaniami ich cen i rynkowych stóp procentowych. Alternatywą jest wykorzystanie potencjału obligacji korporacyjnych i zagranicznych oraz papierów komunalnych. Mogą one zapewnić znacznie większe zyski niż papiery skarbowe. Tego już raczej samodzielnie nie będziemy w stanie zrobić, trzeba się więc będzie zdecydować na fundusz. Oferta krajowych papierów tego typu jest wciąż skromna i niemal niedostępna dla inwestorów indywidualnych. Większe szanse na osiągnięcie dobrych wyników dawać powinny raczej fundusze o mniejszych aktywach, które mają szansę bardziej elastycznie dostosowywać się do zmian warunków rynkowych. Wschodzące gwiazdy
Większość zarządzających funduszami zachwala lokowanie kapitału na rynkach wschodzących. Tam radzą szukać zysków przewyższających znacznie to, co można będzie osiągnąć w "starej" Europie, czy Stanach Zjednoczonych. Argumenty fundamentalne z pewnością tę tezę potwierdzają. Oparte są one na założeniu, że tempo wzrostu tego typu gospodarek i ich potencjał rozwojowy są znacznie wyższe niż "gnuśniejących" potęg gospodarczych. Najbardziej znany i rozreklamowany region BRIC to prawdziwa mieszanka piorunująca. Bovespa, indeks brazylijskiej giełdy, w ciągu ostatniego roku zwiększył swoją wartość o 84 proc. Rosyjski RTS zyskał 124 proc. Wskaźnik giełdy w Bombaju wzrósł o 82 proc., a chiński Shanghai B-Share o 125 proc. I nie są to gwiazdy jednego sezonu. W ciągu pięciu lat Bovespa i RTS wzrosły o ponad 180 proc., indyjski BSE30 o 250 proc., a wskaźnik w Chinach o skromne 300 proc. I to mimo gigantycznych spadków w czasie kryzysu finansowego w 2007 i 2008 r.
A to tylko niektóre ze wschodzących rynków. Dołączyć można do nich Argentynę z 115 proc. wzrostem indeksu tamtejszej giełdy, czy Turcję, gdzie ISE100 zwiększył swoją wartość o 95 proc. W tle są jeszcze inne, na razie mniej modne. W Ameryce można do nich zaliczyć Meksyk (indeks tamtejszej giełdy wzrósł o "zaledwie" 46 proc.) i Chile (zwyżka o 50 proc.). W Azji to np. Korea (zwyżka indeksu o 49 proc.), Filipiny (wzrost o 55 proc.) czy Indonezja (wzrost o ponad 85 proc.). Zarządzający globalnymi funduszami poszukują jednak intensywnie nowych interesujących obszarów inwestowania. Coraz bardziej modny staje się nowy skrót: MENA (Middle East and North Africa), na który składa się kilkanaście nieodkrytych jeszcze dla naszych inwestorów krajów. Niektóre stały się już dość znane, jak na przykład Katar, czy Zjednoczone Emiraty Arabskie. Dzięki funduszom inwestycyjnym możemy próbować też szczęścia np. w Egipcie, Tunezji, Algierii, Syrii.
Założenia inwestycyjne, dotyczące rynków wschodzących są obiecujące. Warto część portfela zapełnić funduszami operującymi w tych regionach. Wysokie stopy zwrotu zwiastują jednak także spore ryzyko. A więc trzeba uważać, by nie narażać portfela na zbyt wielkie wstrząsy.
Surowce przeholowały, ale mogą jeszcze wzrosnąć
Wiele wskazuje na to, że w przypadku cen większości surowców możliwy jest jeszcze ich wzrost. Z pewnością nie będzie on już tak dynamiczny, jednak raczej nie należy całkiem skreślać instrumentów z nimi związanych.
Ceny ropy wzrosły w ciągu 2009 roku o ponad 70%, a od najniższego poziomu o ponad 100%. W latach boomu gospodarczego 2005-2007 oscylowały wokół 60-65 dolarów za baryłkę. Dziś sięgają 70-82 dolarów. Jeszcze bardziej dynamicznie rosły ceny miedzi. Od początku 2009 roku tona tego metalu podrożała o prawie 140%, a od poziomu ubiegłorocznego minimum o ponad 160%. W przypadku tego metalu widać ogromny popyt ze strony państw azjatyckich, szczególnie Chin, jednak trudno przewidywać, że notowana będą rosły bez końca. Trudno ocenić, na ile popyt ma charakter "fundamentalny", a na ile spekulacyjny. Miedź jest najdroższa od kilkunastu miesięcy. Na giełdzie w Szanghaju w ostatnim dniu ubiegłego roku kosztowała 8870 dolarów, a w Londynie 7415 dolarów. Jej ceny gwałtownie rosły od wiosny 2005 r. i utrzymywały się na bardzo wysokim poziomie przez prawie trzy lata. Do osiągnięcia rekordowych notowań brakuje jeszcze tylko nieco ponad 20%. Ropa ma do osiągnięcia rekordu dystans aż 80-90%.
O tym, jak zawodne mogą być wszelkie rachuby i prognozy, jak szybko zmienić się może koniunktura i jak wszelkie argumenty mogą iść do lamusa można się przekonać, obserwując sytuację na rynku złota. Po trwającym od końca października do pierwszych dni grudnia ubiegłego roku dynamicznym wzroście cen kruszcu, zwieńczonym rekordem wszechczasów na poziomie 1226 dolarów za uncję, doczekaliśmy się silnej korekty. Od szczytu ceny złota spadły o ponad 10% i cofnęły się niemal do punktu, w którym zaczęła się poprzednia fala wzrostu. Nie przesądza to jeszcze o dalszym rozwoju sytuacji na rynku tego metalu, ale daje niezłą lekcję poglądową.
Ważne nie tylko co, lecz kiedy kupić
Gdy wszystko wskazuje na to, że sytuacja na rynkach będzie wyjątkowo zmienna, nie mniej istotna od tego, co kupić, jest kwestia kiedy kupić. Chcąc zarabiać pieniądze w takich warunkach, trzeba być wyjątkowo czujnym, mieć refleks i intuicję. Powinno się też uwolnić się od stereotypów i nawyków oraz nie przywiązywać nadmiernie ani do własnych, ani cudzych prognoz i opinii. Trzeba bardziej niż zwykle "słuchać" rynku. Warto też przywiązywać większą uwagę do płynności inwestycji, czyli szybkiej możliwości zamiany przynajmniej części portfela na gotówkę, gdy tylko pojawi się zmiana sytuacji lub szczególna okazja inwestycyjna. Na naszej giełdzie taką okazją może być rynek pierwotny.
Przekonanie o "nieuchronności" korekty wisi nad rynkiem akcji już dostatecznie długo. Pewnie kiedyś wreszcie się ona zmaterializuje. Warto na taką okazję poczekać. Za ostrożnością i elastycznością przemawiają też spore rozbieżności opinii co do tego, jak sytuacja na rynku akcji będzie się kształtować w poszczególnych częściach roku. Jedyni twierdzą, że głębsza korekta jest tuż tuż, inni są przekonani, że gorsza na giełdach będzie druga połowa roku. Argumenty za każdym z tych scenariuszy są poważne. Jeśli jednak zakładamy, że sytuacja w globalnej i naszej gospodarce będzie się poprawiać i stopy pójdą w górę, bardziej realny wydaje się ten drugi.
Trzeba się na coś zdecydować
Jak widać inwestycyjnych dylematów nie brakuje. Więcej jest znaków zapytania niż jasnych odpowiedzi. Warto jednak i w takich warunkach próbować osiągać zyski. Być może prezentacja naszych sugestii składu portfeli będzie inspiracją dla inwestorów o różnym podejściu do ryzyka, do własnych przemyśleń i decyzji.
Roman Przasnyski,
Główny Analityk
Gold Finance