Panika po śmiertelnym zatruciu. "Dzisiaj nikt tego nie kupi"
Afera z toksyczną galaretą garmażeryjną sprowokowała kontrole sanepidu na targowiskach w całej Polsce. Inspekcje przeprowadzone zostały m.in. na targowisku w Będzinie w woj. śląskim. "Fakt" postanowił sprawdzić, jak zachowują się klienci przy ladach z mięsem.
23.02.2024 | aktual.: 23.02.2024 11:46
W sobotę 19 lutego w szpitalu w Nowej Dębie (woj. podkarpackie) zmarł 54-letni mężczyzna, który zjadł kupioną na targowisku galaretę garmażeryjną.
Jak podaje "Fakt", są podejrzenia, że przyczyną śmierci mógł być azotyn sodu. Jest to substancja, która jest dodawana do soli przy peklowaniu mięsa. Stosowana zgodnie z normami jest bezpieczna, ale w nadmiarze może stanowić śmiertelnie groźną truciznę. Azotyn sodu znany jest pod nazwą E250.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Sprzedaje auta za miliony! "Tesli mi nie szkoda, traktuję ją jak lodówkę" - Robert Michalski #18
Śmiertelne zatrucie galaretą. Co myślą klienci?
Jak podaje "Fakt", w całej Polsce ruszyły masowe kontrole sanepidu. Inspekcje przeprowadzone zostały m.in. w Będzinie, na jednym z największych targowisk w woj. śląskim. Dziennik sprawdził, czy ludzie dalej kupują mięso na straganie i co myślą o zatruciu galaretą.
Jak donosi dziennik, sprzedawcy alarmują o drastycznym spadku obrotów i strachu przed kupowaniem mięsa przez klientów. – Może i dobre ma pani mięso, ale dzisiaj nikt tego nie kupi u pani. Musi pani przeczekać ze dwa tygodnie, aż ludzie zapomną – radzi jeden z kupujących handlarce mięsem.
Nie ma klientów, kończy się handel. Po tej aferze ludzie boją się. U mnie sprawdzony towar. Handluję tutaj 20 lat, wszystko legalnie. Duże sklepy sprawiły, że ludzie rozpłynęli się, afera nas dobije – mówi sprzedawca dziennikowi.
Jest też grupa osób, która uważa, że zatrucie galaretą na targowisku w Nowej Dębie to tylko przypadek. – To nie dzieje się często. Robię zakupy od ośmiu lat, dwa razy w tygodniu, nigdy nie było żadnych problemów, nawet żołądkowych. To się zdarzyć może wszędzie. Częściej w sklepie zdarzyło mi się kupić coś trefnego – stwierdza pan Adrian z Czeladzi w rozmowie z dziennikiem.
Zobacz także
Jedna z handlarek za aferę w Nowej Dębie obwinia służby sanitarne
– Odpowiadam za to, żeby mięso nie śmierdziało i żebym na wadze kogoś nie oszukała. Musi pani mieć czystość, nie może być nic brudnego, muszą być chłodnie, wszystko jak się należy. Jak służby tego pilnowały? Po prostu to się wymknęło spod kontroli. Kto dopuścił, żeby dzisiaj stali ludzie na powietrzu z mięsem i handlowali z samochodu? – pyta w rozmowie z dziennikiem.
Sprzedawali mięso z samochodu
Toksyczna galareta garmażeryjna sprzedawana była przez małżeństwo z powiatu mieleckiego. 55-letnia kobieta i jej o rok starszy mąż sprzedawali z samochodu wyroby garmażeryjne własnej produkcji.
Z ustaleń WP wynika, że małżeństwo nie miało żadnych zgód na produkcję czy sprzedaż wyrobów. Było produkowane w sposób chałupniczy, bez żadnego nadzoru ze strony innych organów.