"Pasterka" w naszych sercach
Schroniska "Pasterka" i "Na Szczelińcu" zna każdy, kto choć raz był w Górach Stołowych. Maciej Sokołowski opowiada, jak przyjaciele pomogli mu stworzyć raj na ziemi i jak pomagają mu go ocalić w czasach koronawirusa.
W lutym wiedzieliśmy już, że z koronawirusem walczą Chiny. Słyszeliśmy, że kilka gmin w Lombardii ogłoszono "czerwonymi strefami". W Polsce taki scenariusz wydawał się nierealny, nie braliśmy go na poważnie. Tym bardziej nie sposób było wyobrazić sobie całkowitego lockdownu i zamrożenia turystyki.
Na początku marca pojechałem w podróż poślubną do Tanzanii, której nie obejmowały żadne restrykcje. Przed wyjazdem ustaliliśmy tylko z pracownikami schronisk "Pasterka" i "Na Szczelińcu", że zawieszamy planowane remonty, bo sytuacja jest niepewna. Reszta działa się bez mojego udziału.
W dniu, w którym przygotowywaliśmy się do ataku szczytowego na Kilimandżaro, dowiedziałem się, że Polska zamyka granice. Niedowierzanie, zaskoczenie, smutek. Cóż robić, weszliśmy na szczyt. Po kilku dniach wróciliśmy do kraju ostatnim możliwym samolotem, przez Amsterdam, a potem "Lotem do Domu".
Co przyniesie jutro?
Dwa tygodnie siedzenia w domu na kwarantannie to były trudne momenty. Dużo myśli, wątpliwości. "Pasterka" i "Na Szczelińcu" nie działają. Moja sprawdzona ekipa (z niektórymi jestem od lat) na bezpłatnych urlopach. Nie mają pretensji. Wiedzą, że to nie moja wina. Większość z nich na stałe mieszka w schroniskach. To ich miejsce pracy, ale i dom.
Boję się, co będzie, jeśli ograniczenia w podróżowaniu będą trwały jeszcze kilka miesięcy. Staram się wszystko racjonalizować. Wychodzi mi, że w najgorszym wariancie możemy siedzieć zamknięci w domach nawet rok - tyle mniej więcej trzeba, by wynaleźli szczepionkę. Brzmi nieprawdopodobnie, a przecież gdybym na początku roku założył się z kimś, że wiosną zamkną cały kraj, to teraz byłbym milionerem.
Schroniska prowadzę od 12 lat. Idzie raz lepiej, raz gorzej. Zimą zdecydowanie gorzej. Tak naprawdę odbijamy się w maju i wtedy zaczynamy spłacać zimowe długi. A skoro ta wiosna jest dla turystyki stracona, zastanawiamy się z ekipą, co robić. Pomysł: utworzymy zbiórkę.
Miesięczny koszt utrzymania obu schronisk to co najmniej sto tysięcy złotych. To koszty stałe niezależne od tego, czy są turyści. A przecież, gdy jest poniżej zera, trzeba ogrzać oba budynki. To góra pieniędzy. Do tego wynagrodzenia dla 15 osób. Nawet przy pensji minimalnej koszty pracodawcy to 3300 zł od osoby. Do tego leasingi, czynsz płacony PTTK.
Nie załapaliśmy się na pomoc z pierwszej tarczy antykryzysowej, bo zatrudniamy za dużo pracowników. Czekamy, aż wyklaruje się wersja druga. Na razie jedyną realną pomoc dostaliśmy z PTTK, które aneksowało umowę dzierżawy od kwietnia i obniżyło czynsz. Może nie tak, jak wnioskowaliśmy, ale to jakiś konkret.
Zbiórkę uruchomiliśmy 31 marca z kwotą na poziomie 25 tys. zł. To pieniądze, które pozwolą załatać budżet i przetrwać choć jeden miesiąc. Wpłacający mogą za "cegiełkę" wykupić nocleg w jednym ze schronisk (50 zł), skorzystanie z sauny (60 zł) albo wejściówkę na imprezę "Virus Is Dead", która zorganizujemy, gdy będzie już można chodzić po górach. Mam nadzieję, że będzie to jeszcze w tym roku. Część mnie dopuszcza jednak myśl, że uśmiercimy wirusa dopiero w kolejnym.
Czuję wzruszenie. 25 tys. zł zebraliśmy w 48 godzin, a licznik bije dalej i zbliża się do 60 tys. zł. Ciężko nie używać górnolotnych słów. Okazało się, że ludzie doceniają przyjętą przez nas koncepcja schroniska autorskiego. 700 osób już dorzuciło cegiełkę, do tego doliczmy jeszcze tych, którzy kontaktują się innymi kanałami. Nie wyobrażają sobie Gór Stołowych bez naszej obecności w "Pasterce" i "Na Szczelińcu".
Do dla mnie szczególna chwila, bo mogło tego wszystkiego nie być.
"Może być dziwnie, ale jest klimat"
Urodziłem się w Gdańsku i przez wiele lat mieszkałem nad morzem. Skończyłem informatykę. Jeszcze na studiach założyłem biuro turystyki aktywnej Kompas, bo podróże były i są moją pasją.
W 2000 r. pojechałem do Lądka-Zdroju na Przegląd Filmów Górskich. Nie bardzo wiedziałem, czego się po takiej imprezie spodziewać. W tytule były góry, więc czemu nie.
Bardzo mi się spodobał i festiwal, i Lądek. To małe miasteczko 25 km od Kłodzka, o którym przyjezdni mówią: "Ma potencjał".
Zaraz po tym lądeckim festiwalu pomyślałem, że fajnie byłoby zorganizować coś podobnego w Trójmieście. Miało się to nazywać "Dni gór nad morzem". Potrzebne były do tego filmy, więc poprosiłem szefa przeglądu lądeckiego, Zbyszka Piotrowicza, by mi pomógł. To był początek przyjaźni. Na festiwal przyszło trzysta osób. Myślałem: "Co za niewypał". Dziś wiem, że to dużo.
Coraz częściej bywałem na Ziemi Kłodzkiej. W 2008 r. Zbyszek robił swoje 50. urodziny w "Na Szczelińcu". Kiedyś tam byłem, ale pamiętałem jak przez mgłę – jakieś skały, jakiś barak. Zbyszek napomknął, że może być dziwnie, ale na pewno fajnie.
Rzeczywiście był "klimat" - jednooki kelnero-palaczo-kucharz podał nam bigos, który wyglądał tak, jakby za chwilę miał uciec z talerza. Ale OK, nie zraziłem się. Przecież nie pojechałem na wyżerkę.
Kręciłem się po schronisku, rozmawiałem z ludźmi. Dzierżawca schroniska przyznał mi, że ma dosyć, że rezygnuje. Zdziwiłem się, bo mi się wydawało, że to fajne miejsce i da się tu robić turystykę.
Wróciłem do domu, ale ciągle myślałem o Szczelińcu. W PTTK dowiedziałem się, że dzierżawca rzeczywiście się poddał, a oni faktycznie wkrótce ogłosili konkurs na prowadzenie schroniska. Wahałem się. "Na Szczelińcu" to duże wyzwanie - jedno z dwóch schronisk w Polsce, do których nie da się dojechać samochodem. Do tego bardzo skomplikowane ze względów technicznych. Tak naprawdę powinno na stałe być obsługiwane przez co najmniej dwóch inżynierów - elektryka i mechanika.
Zaryzykowałem. PTTK spodobał się mój plan finansowy. Dostałem umowę na 20 lat. Żeby nie było jednak za różowo w pakiecie musiałem wziąć położone poniżej schronisko "Pasterka".
Było w stanie śmierci technicznej. Co chwilę wybuchał komin, bo eksplodowała sadza, czujnik wciąż pokazywał obecność czadu. Wszystko tak stare, że Sanepid nie chciał dać nam zgody na użytkowanie. Piec centralnego ogrzewania pamiętał pierwsze lądowanie na księżycu, ścieki spływały do szamba, które okazało się poniemiecką studzienką drenażową.
Ale nie było dyskusji - albo biorę oba schroniska, albo żadnego.
Dzierżawę rozpocząłem 15 września 2008 r. Tego samego dnia za oceanem upadł bank Lehman Brothers. To był symboliczny początek ogólnoświatowego kryzysu gospodarczego, czyli niezbyt dobry moment na rozkręcanie biznesu.
Byłem przekonany, że schroniskami da się zarządzać z Gdańska. Znajomi pukali się w głowę, że to przecież 600 km. Odpowiadałem, że przecież prezes Orbisu też na stałe nie mieszka w hotelach, którymi zarządza. No, tak to sobie w każdym razie tłumaczyłem.
Nie chciałem, nie mogłem wyjechać z Gdańska. Tam miałem rodzinę. To jest ta część historii, której nie lubię wspominać, bo ta rodzina w końcu się rozpadła. Nie przez schroniska, to raczej schroniska były próbą mojej ucieczki. A może po prostu tak musiało być? Byłem młodszy, głupszy. Teraz jest już wszystko wyprostowane. Mam nową rodzinę, mieszkamy w Kotlinie Kłodzkiej.
Prawdopodobnie najgorsza mordownia w polskich Sudetach
Mój przyjaciel 12 lat temu opisał, że Pasterka to "najbardziej ponure miejsce w polskich górach". Musiałem to zmienić.
Kompletowałem ekipę. Z pierwszym kierownikiem rozstałem się, gdy w trakcie pierwszej zimy zauważył, że w pierwszej kolejności trzeba kupić pług do odśnieżania. No nie, tak to my się nie dogadamy. W marcu 2009 r. zachęciłem przyjaciela, Piotra Hercoga, by zarządzał schroniskiem. Powiedział, że nie ma pracy, więc mu wszystko jedno. Dziś Piotrek jest znanym na całym świecie ultrabiegaczem, wygrywa najbardziej wymagające zawody, ale wtedy przyjął posadę. Na rok, a został lat siedem.
Po latach w swojej autobiografii wspominał początki: "Wylądowaliśmy w Pasterce z malutkim dzieckiem, a tam rozpierducha, środek remontu, dym idzie z podłogi, nie ma gdzie spać i jeszcze jakaś wycieczka ma przyjechać".
Na początek zrobiliśmy remont kuchni, żeby odebrał ją Sanepid.
Przez pierwsze miesiące byłem jednak rozczarowany. Ludzie nadal omijali Pasterkę. Nie tak łatwo pozbyć się łatki najbardziej odpychającego schroniska w Sudetach. Zdarzały się dni, że ktoś wchodził tylko po herbatę za 5 zł albo wrzątek. Bywało jednak i tak, że żywa dusza się tu nie zatrzymała. Rozpacz. Przypomniałem sobie wtedy mądrą radę: "Nadzieja nie jest strategią". Potrzebowaliśmy strategii.
Trzeba było jakoś tę ruinę podźwignąć. Wiedzieliśmy, że albo zrobimy kapitalny remont, albo Pasterka jest skazana na porażkę. Turyści nie oczekują pokoi z łazienkami, ale spanie na łóżkach, na których ktoś wyrył "Kocham Ewkę '74", to już gruba przesada.
Nie miałem nic do stracenia. To znaczy miałem – kupę pieniędzy już wsadzonych w projekt "romantyczne schronisko górskie", ale one nie miały szans się zwrócić bez remontu. Przyjaciel pożyczył więcej, spłacać skończyłem dwa lata temu.
Ale sam remont to nie wszystko. Trzeba było jeszcze mieć pomysł jak zapełnić turystami ta "odświeżoną budę na końcu świata".
W 2010 r. zorganizowaliśmy imprezę "Absolutny Koniec Lata". W listopadzie, bo wtedy już absolutnie nic się u nas nie dzieje. Pierwszy dzień był z poezją śpiewaną. Następnego dnia na scenę wyszedł punkowy zespół Kurvva Zdrój. Spodobało się.
Z czasem pojawił się festiwal muzyczny Pasterskie Anioły, w karnawale bale przebierańców. Każdej wiosny, właśnie na pamiątkę skończonego remontu w "Pasterce" odbywa się Grande Opening – mikrofestiwal, podczas którego nie raz koncerty unplugged odbywają się na pobliskich łąkach. Stworzyła się "pasterska społeczność".
Wielu "kupiło" ten klimat i oni wracają do nas co roku. Czasem turyści, którzy planowali zostać jedną noc, stawali się naszymi przyjaciółmi – i to nie takimi "przyjaciółmi z baru", ale prawdziwymi. Utrzymujemy kontakt, spotykamy się, organizujemy kolejne imprezy, nie tylko w "Pasterce".
Ci wszyscy nasi przyjaciele to ludzie bardzo różni. Ukończyłem Akademię Kabaretu w Krakowie i chciałem połączyć świat górski i artystyczny. Wyszły z tego fajne interakcje. Pamiętam, jak Szymon Jachimek śpiewał jakąś stworzoną naprędce wersję "Majki", popularnej turystycznej piosenki. Wtórowali mu himalaiści.
To są super momenty.
Zastanawiałem się kiedyś, jak jednym zdaniem określić tę niezwykłą mieszankę podróżników, turystów, poetów, sportowców, duchów niespokojnych, muzyków, którzy przyjechali często przypadkiem i zostali na całe życie. To ludzie poszukujący.
Ktoś kiedyś ukuł powiedzenie, że "genetycznie dobierani".
Chyba tak jakoś w 2012 roku tajemniczy bywalec ustawił tu pomniczek "serca zostawionego w Pasterce". Proszę nie wierzyć złym językom, które mówią, że dalej w krzakach stoi również "pomniczek wątroby pozostawionej w Pasterce".
"Pasterkę" nosimy w sobie
"Pasterka" przestała być postrzegana jako dodatek do Szczelińca i kula u nogi, do której trzeba dopłacać. Bo powiedzmy sobie szczerze – zarabiamy na Szczelińcu, przez który rocznie przewija się 600 tys. ludzi. Nie wszyscy zachodzą do schroniska, ale jednak. A jeśli do "Pasterki" zajrzy rocznie 10 tys., osób, to znaczy, że mieliśmy świetny rok.
12 lat temu zastanawialiśmy się, czy w ogóle przetrwamy. Minęło kilka lat okazało się, że w weekendy trudno u nas o miejsce do spania – choć przecież są schroniska ładniejsze, być może lepiej położone. U nas nawet nie ma zasięgu telefonicznego. W 2019 r. Magazyn Turystyki Górskiej "n.p.m." przyznał nam szóste miejsce w rankingu polskich schronisk górskich – i pierwsze wśród schronisk sudeckich.
Dziś wiem, że sukces osiąga się z przyjaciółmi. To oni tworzą klimat i świadczą o wyjątkowości "Pasterki". I są z nami nie tylko w dobrych czasach. Kiedy uruchomiliśmy zbiórkę na polakpotrafi.pl, natychmiast zaproponowali "fanty", które pomogą nam zebrać jeszcze więcej pieniędzy.
Za 1000 zł można wylicytować mecz tenisa z Tomaszem Jachimkiem plus pozdrowienia w "Szkle kontaktowym", a za 500 zł jego brat, Szymon, napisze na zamówienie darczyńcy piosenkę "w stylu ogniskowym, niespecjalnie zaawansowanym".
Za 250 zł można było wylicytować trening biegowy z Piotrkiem Hercogiem, ale to już jest niedostępne, wyprzedało się. Za 450 zł można było kupić spacer po Parku Narodowym Gór Stołowych ze zdobywcą wszystkich ośmiotysięczników i prezesem Polskiego Związku Alpinizmu Piotrem Pustelnikiem. "Można było", bo też już się wyprzedało. Ale tych ofert ciągle przybywa.
Fajnie, że ludzie pomagają, ale też nie chcemy – i nie możemy – polegać wyłącznie na ich datkach. Szyjemy maseczki – takie spersonalizowane, z naszym logo. No i "Serki z Pasterki", czyli internetowy sklep. Różni nasi znajomi zajmują się produkcją regionalnej żywności. Ktoś robi wino, ktoś inny wędzi kiełbasę. Chcemy zrobić z tego sklep z dobrą żywnością z Dolnego Śląska.
Może i mógłbym machnąć na to ręką i, nie wiem, wrócić do wyuczonego zawodu, ale to nie w moim stylu. Życie już tyle razy mnie zaskoczyło. Kiedy dwadzieścia lat temu myślałem o swojej przyszłości, to widziałem się w małych rzeczach.
Założyłem biuro turystyki aktywnej, bo miałem nadzieję przy tej okazji podróżować. I hop, rozhulało się do takich rozmiarów, że rok temu obsłużyło 5 tysięcy klientów.
Wydzierżawiłem dwa małe schroniska, żeby móc piwo nalewać i szybko się okazało, że są jednymi z najpopularniejszych w Sudetach. W 2011 r. przejąłem organizację niszowego festiwalu filmów górskich i tak się stało, że dziś jest jednym z największych, jak nie największych tego rodzaju w Europie.
Nie jestem sportowcem, ale razem z Hercogiem organizowałem wiele zawodów sportowych i wiem, że póki trwa bieg, trzeba robić swoje, bo może ktoś przed nami odpadnie z rozgrywki i wskoczymy na jego miejsce. Więc szyjemy te maseczki i czekamy, kiedy rząd przywróci możliwość podróżowania.
Martwię się o przyszłość, ale mimo wszystko jestem dobrej myśli. Gdyby nas wsparło 10 osób i na koncie było 1500 zł, z czego 1000 od rodziców, to pewnie moglibyśmy uznać, że nie ma o co walczyć. Ale skoro jest taki odzew, to widać, że jest po co.
I nawet gdyby się okazało, że musimy zamknąć "Pasterkę", to dla tych 700 osób otworzymy schronisko gdzie indziej. I tam też zrobimy imprezę na pożegnanie wirusa. Bo "Pasterka" jest w nas.