Platforma puści nas z torbami
Dziura budżetowa zamienia się w otchłań, w której pogrążają się finanse publiczne w Polsce. Politycy Platformy zachowują pogodę ducha. PiS dostrzega dramatyzm sytuacji, a ekonomiści biją na alarm. Deficyt budżetowy w przyszłym roku pobije rekord – wyniesie około 52,2 miliardy złotych. Deficyt finansów publicznych – ponad 100 miliardów złotych.
08.09.2009 | aktual.: 09.09.2009 10:33
Deficyt budżetowy już na początku 2010 r. będzie dwukrotnie większy od tego znowelizowanego w br. Minister finansów Jan Rostowski zdetronizował Jarosława Bauca, borykającego się z poprzednią wielką dziurą budżetową, wynoszącą realnie „tylko” 33 mld zł. Wtedy mieliśmy także spowolnienie gospodarcze, czyli spadek PKB, gwałtowny wzrost bezrobocia i brak polityki gospodarczej. Mamy nieoficjalną informację, że według ministra Michała Boniego deficyt miał być oszacowany niżej – na 48,5 mld zł – czyli był znowu cichy konflikt między szefem doradców premiera a szefem resortu finansów.
Czy jest wyjście z sytuacji bez wyjścia
Jak rząd ma zamiar ratować kraj przed tą ogromną dziurą budżetową – jeszcze nie jest pewne. Po pierwsze – mimo obietnic premiera Tuska jest planowana po cichu podwyżka podatków pośrednich, mianowicie akcyzy na papierosy, alkohole i paliwa. A także podwyżka VAT na artykuły dla dzieci i materiały budowlane z 7 proc. do 22 proc. Podobnie jak w państwach bałtyckich.
Po drugie – łataniu dziury mają służyć środki z prywatyzacji (o czym szerzej piszemy w materiale „Sprzedaż pereł w koronie” w bieżącym numerze „GP”, str. 26–27). Zdaniem Prawa i Sprawiedliwości, rząd prowadzi politykę niebezpieczną dla finansów publicznych. Cechuje ją brak konsekwencji, doraźność, brak jakichkolwiek reform, które pobudzałyby gospodarkę i przedsiębiorczość, oraz ukierunkowanie jej na cele wyborcze – jak powiedziała posłanka Grażyna Gęsicka. A jej kolega klubowy, Mariusz Błaszczak, przypomniał, że w lutym br. PO zwracało uwagę, iż zwiększenie zadłużenia budżetowego jest skrajną nieodpowiedzialnością. PiS proponował wówczas urealnienie deficytu do poziomu 25 mld zł. Tymczasem nowelizacja w czerwcu zwiększyła deficyt do 27 mld zł. Prawdopodobnie na tym się nie skończy i potrzebna będzie ponowna nowelizacja, bo kryzys będzie się pogłębiał. Zamiast realnych działań, rząd mamił nas jakimiś cudownymi lekarstwami, jak rok temu w Krynicy, zapowiadając wprowadzenie euro już w 2011 r. Miało to być
najlepszym lekarstwem na kryzys gospodarczy, a okazało się zabójcze, np. dla gospodarki Słowacji.
Zwiększanie deficytu budżetu zamiast dochodów
Posłanka Gęsicka podkreśla, że kryzys to zmniejszające się wpływy do budżetu. Można wówczas postępować na dwa sposoby: pierwszy, który z tej chwili proponuje rząd – zwiększyć deficyt do granic możliwości. I drugi: zwiększać wpływy do budżetu. Niestety, tego drugiego koalicja rządowa nie przewiduje.
W kampanii wyborczej PO obiecywała reformy ważne dla gospodarki: podatek liniowy, ułatwienia działalności gospodarczej, racjonalną prywatyzację, zmniejszenie zatrudnienia w administracji. Żadnej z nich rząd Tuska nie zrealizował. Zamiast tego w 2008 r. nastąpił duży wzrost zatrudnienia w aparacie państwowym – od 7 do 20 proc. Powstaje więc pytanie: dlaczego właśnie teraz ogłoszono informację o tak poważnych rozmiarach deficytu budżetowego? Ten rząd nigdy nie robi niczego bez powodu. Ma to prawdopodobnie jakieś cele pijarowskie, służące stworzeniu korzystnego wizerunku Rady Ministrów. Politycy PiS uważają, że informacja o tak drastycznym wzroście deficytu w przyszłym roku ma uzasadnić nagłą prywatyzację. To rozwiązanie PiS uważa za bardzo niekorzystne. Zwłaszcza w czasie głębokiego kryzysu, kiedy cena sprzedaży nie będzie adekwatna. A także dlatego, że przewiduje się sprzedaż branż i firm strategicznych. Ponieważ ta prywatyzacja budzi opory społeczne, być może chodzi o to, by ją przedstawić jako jedyne
wyjście. *Deficyt a kiełbasa wyborcza *
Gęsicka zakłada też możliwość, że ponieważ nadchodzą wybory do samorządu terytorialnego oraz prezydenckie, rząd szykuje kiełbasę wyborczą. Dla poszczególnych kategorii wyborców co pewien czas będą się znajdowały różne prezenty. Trzecia teza według posłów PiS jest taka, że dziura budżetowa nie będzie tak duża. W stosownym momencie, wybranym według logiki wyborczej, premier Tusk triumfalnie obwieści, że dzięki wysiłkom rządu nie mamy deficytu 52-miliardowego, lecz mniejszy. Tymczasem rzecznik rządu Paweł Graś zapewnił w minioną sobotę, że zapowiedziany na 2010 r. deficyt budżetowy w wysokości 52,2 mld będzie pod kontrolą. Podkreślił, że Rostowski ma przygotowaną „mapę drogową” na trzy lata, jak z tego deficytu wyjść. Graś powiedział też, że decyzja o wysokości deficytu wynika z ograniczonych możliwości działania rządu.
Wysokie dochody z prywatyzacji? Niekoniecznie
Ryszard Bugaj
doradca prezydenta RP
Co do prawdomówności ministra Rostowskiego przypomnę tylko, jak jeszcze niedawno grzmiał, że podwyższanie deficytu (jak proponowała m.in. opozycja) nawet o 1 mld zł oznacza katastrofę. Obecnie ogłosił sam coś zupełnie odwrotnego, już nie wspominając o żadnej katastrofie. Pamiętamy jeszcze, jak ministra ośmieszył na wiosnę unijny komisarz Almunia, wypominając Rostowskiemu publicznie, że trzymał się nierealnych wyliczeń. Wcześniej konsekwentnie twierdził, że ubiegłoroczny deficyt sektora finansów publicznych nie przekroczy 3 proc., jak wymaga tego Unia Europejska, a w maju br. ogłosił, że deficyt wyniósł aż 3,9 proc.
Jest ciągle zbyt mało informacji odnośnie do założeń budżetowych, na podstawie których została wyliczona, podana przez Rostowskiego, wysokość przyszłorocznego deficytu. Gdyby się okazało, że jego ponad 52-miliardowa wysokość wynika z tego, że zredukowano deficyty np. w budżetach samorządów wojewódzkich, to nie oceniałbym tego bardzo krytycznie. Z tego, co wiemy, taka wysokość deficytu została wyliczona jednak w dużym stopniu z założonych wysokich dochodów z prywatyzacji. Tymczasem niekoniecznie zostaną one osiągnięte w założonym wymiarze, ponadto mam duże wątpliwości, czy stanowią w ogóle dobry pomysł. Z punktu widzenia obywateli najważniejsze jest to, co rząd przewiduje w zakresie ewentualnych cięć wydatków (na razie władze twierdzą, że podatki pozostaną na dotychczasowym poziomie). Myślę więc, że musimy jeszcze poczekać na wiele wyjaśnień. Jeżeli ruszać jakąkolwiek akcyzę, to tylko na paliwa, i to z ważnych powodów społecznych. *Pieniądze ze sprzedaży są tylko raz *
Janusz Szewczak
analityk gospodarczy
Planowaną przez rząd PO wyprzedaż można porównać do zachowania alkoholika, który musi się napić wódki, więc wyprzedaje resztę srebrnych łyżek z domu. Oczywiście, sprzeda je za bezcen i po cenach podyktowanych przez nabywców. Podobnie będzie z przedsiębiorstwami, które chce sprzedać rząd. Dziś na rynkach światowych jest więcej sprzedających niż kupujących, więc mogą przebierać. Inwestorzy wiedzą, że jesteśmy zadłużeni, już mamy deficyt 52 mld zł. W przyszłym roku deficyt będzie na poziomie nie 50, lecz 90, a może nawet 100 mld zł. Co wtedy rząd PO będzie sprzedawał? Wyprzedaż majątku nie załata dziury budżetowej, jak chce tego Rada Ministrów. Takich gigantycznych planów sprzedaży państwowych spółek, które zamierza zrealizować rząd PO, nie było od co najmniej 10 lat. Ministerstwo Skarbu Państwa (MSP) chce w 18 miesięcy pozbyć się ostatnich cennych przedsiębiorstw, będących na liście tzw. spółek strategicznych. Do 2011 r. ma być sprzedanych 800 ostatnich polskich firm. Ma to rzekomo przynieść budżetowi państwa
w 2009 r. 12 mld zł, w 2010 r. 25 mld zł. Bardziej realna cena za polskie spółki przeznaczone dziś do prywatyzacji na lata 2009–2010 wynosi dzisiaj od 10 do 15 mld zł, a nie 37 mld zł. Gdyby rzeczywiście plany rządu PO miały zostać zrealizowane, Polska byłaby jednym z nielicznych krajów w Europie, a być może i na świecie, nie tylko bez własnego systemu bankowego, ale i, być może, bez własnej energetyki. Nie mówiąc już o utraconych wartościowych przedsiębiorstwach z branż: spożywczej, handlowej, cukrowniczej, cementowej itd.
Żadna prywatyzacja nie usunie błędów popełnionych w polityce gospodarczej ani nie wyeliminuje na zawsze groźby deficytu budżetowego czy też spadku produkcji. Dobry gospodarz kraju robi rachunek zysków i strat przed sprzedażą. Analizuje – czy lepiej trochę podnieść deficyt budżetowy (co zrobiły oprócz Polski prawie wszystkie kraje dotknięte kryzysem), czy sprzedać resztę najlepszych firm, pozbawiając się jakiejkolwiek rezerwy na przyszłość. Skąd będziemy brać dochody budżetowe w następnych latach?
Polska pozostaje wiarygodna finansowo
Dariusz Filar
członek Rady Polityki Pieniężnej
To nie jest żaden szok, można było wyliczyć tę większą liczbę. Jeżeli zakładamy, że w roku przyszłym gospodarka nie będzie znacząco rosła, więc dochody nie będą większe, a większość wydatków jest zdeterminowana ustawowo, to mamy taką liczbę. Sytuacja jest całkowicie pod kontrolą, nie ma katastrofy. Nie sądzę, żeby to nas do strefy euro przybliżało. Jesteśmy objęci procedurą nadmiernego deficytu, mamy czas do 2012 r., żeby się z tym uporać. Ocena nastąpi w 2012 r., jeśli będzie pozytywna, to najbardziej optymistyczna data przyjęcia euro to 2013 r. Jesteśmy jedyną rosnącą gospodarką w Europie, ale ten wzrost nie jest taki, by przynieść znaczący wzrost dochodów państwa. Nie wykluczam, że NBP na koniec roku wykaże zysk, ale o jego wielkości będzie można mówić na koniec roku.
(Źródło: PAP) *Czas PR-owskich sztuczek się skończył *
Zyta Gilowska
b. wicepremier i minister finansów
Nie zaskakuje mnie kwota zapowiadanego deficytu, ponieważ taki byłby rzeczywisty deficyt tegoroczny, gdyby wszystko zostało uczciwie policzone. Tymczasem część deficytu rząd ukrył – np. z 23 mld zł na budowę dróg kwotę 10 mld wepchnięto z wydatków budżetu do funduszu drogowego, a co z resztą – nie wiadomo. Zaskakuje mnie natomiast to, że po pół roku liczenia i opowiadania bajek słyszymy następną bajkę, że ponad 52 mld deficytu to wcale nie jest tak dużo, bo inni mają więcej. Pozwalam sobie przypomnieć, że faktyczny deficyt całego sektora finansów publicznych sięga ok. 100 mld zł. A już dziś zadłużenie Polaków przekracza 16 tys. zł na głowę. I sytuacja staje się bardzo poważna. Ewidentnie minister finansów realizuje jakiś plan, ale tak samo niejasny jak jego personalia. Jest on realizowany wytrwale i konsekwentnie. Sądzę, że w państwie takim jak Polska, demokratycznym, ale biednym, na dorobku – konieczne jest zebranie się głównych sił politycznych. Być może w formie jakiegoś „okrągłego stołu”, i odważne,
uczciwe porozmawianie o przyczynach, dla których doszliśmy do tak wysokich deficytów, tak wielkiego zadłużenia, i o sposobie wyjścia z tej matni, z tej pętli finansowej. Czas PR-owskich sztuczek się skończył, trzeba poszukiwać takiego rozwiązania, żebyśmy nie realizowali scenariusza węgierskiego. Z trudem przyjmuję do wiadomości, że być może chodzi o to, żeby sprywatyzować polską energetykę. Chętni na nią zgłaszali się już dziesięć lat temu. W czasach dekoniunktury wszelkie decyzje muszą być podejmowane bardzo ostrożnie, a ja zgadzam się z prezydentem, że bez „pereł w koronie” nie ma korony. Chyba że jest to korona cierniowa. Musimy koniecznie pamiętać o przypadku RWE-Polska, dawny Stoen, ponieważ jest bardzo pouczający. Cały stołeczny rynek energii oddano Niemcom. Oni ewidentnie mają ochotę na więcej. Podobnie jak szwedzki Vattenfall, który już ma rynek śląski.
Dziura Rostowskiego – problem Polski
Stanisław Gomułka
b. wiceminister finansów
Proponowany przez ministra finansów deficyt budżetu państwa w 2010 r. na poziomie około 52 mld zł i potwierdzony przez niego prawdopodobny deficyt sektora finansów publicznych w 2009 r. ok. 6 proc. PKB oraz ok. 7 proc. w roku następnym – to liczby, które oznaczają gwałtowne przyspieszenie tempa pogarszania się stanu finansów publicznych. Nie jest to jednak niespodzianka. Od kilku miesięcy mieliśmy bowiem zbliżone oceny Komisji Europejskiej, MFW i OECD, a także krajowych ekonomistów. Dwa miesiące temu MF skorygowało w dół dochody krajowe budżetu w br. o 44 mld zł. Teraz minister Rostowski oszacował oszczędności w wydatkach publicznych na ok. 10 mld zł. Różnica 34 mld powinna zatem powiększyć deficyt, początkowo planowany na poziomie 18 mld zł. Suma 18 i 34 to właśnie 52 mld zł. Taki deficyt rząd powinien przyjąć już na rok bieżący. Jak wiemy – poprzesuwano wiele wydatków do innych części sektora finansów publicznych, w rezultacie w sposób sztuczny ograniczając deficyt do poziomu ok. 27 mld zł. Budżet na 2010
r. jest po prostu bardziej realistyczny. Rząd najwyraźniej uznał, że musi odejść od niebezpiecznej dla prestiżu i wiarygodności drogi manipulacji informacją o prawdziwym stanie finansów publicznych. Dla nas podatników i dla rynków finansowych liczy się jednak przede wszystkim deficyt sektora finansów publicznych, bo to ten deficyt przekłada się na przyrost długu publicznego. Ten deficyt w br. to około 70–80 mld zł. To te liczby powinny koncentrować uwagę mediów i podatników, w tym także przedsiębiorców. Oznaczają one bowiem szybkie zbliżane się relacji długu publicznego do krytycznego poziomu 55 proc. PKB. Minister Rostowski poinformował po raz pierwszy, że według analiz MF ten tzw. sanacyjny poziom Polska przekroczy pod koniec 2010 r., jeśli wpływy z prywatyzacji w latach 2009–2010 będą sporo niższe niż ok. 30 mld zł. Wielokrotnie apelowaliśmy do rządu o podporządkowanie jego polityki finansowej, w tym po części prywatyzacyjnej, zadaniu nieprzekraczania tego krytycznego poziomu 55 proc. PKB. Minister
Rostowski po raz pierwszy uznał to zadanie za priorytetowe dla rządu.
Polska ma niewiele czasu – może 2–3 lata – na to, aby nie doszło do dużego i kosztownego kryzysu finansów publicznych w wyniku zderzenia się z pułapami dla długu publicznego 55 proc. i 60 proc. PKB. Całemu elektoratowi powinno – i musi – zależeć na tym, aby zbliżające się wybory prezydenckie i parlamentarne pomogły Polsce uniknąć takiego kryzysu. *Ciułacze i kredytobiorcy *
Roman Przasnyski
główny analityk Gold Finance
Zwiększony deficyt i konieczność większego zadłużenia budżetu mieć będzie poważne konsekwencje zarówno dla tych, którzy będą chcieli ulokować wolną gotówkę, jak i dla tych, którzy już mają kredyty lub zamierzają je zaciągnąć w najbliższej przyszłości. Dobrą wiadomość mamy dla tych pierwszych, ci drudzy nie mogą raczej liczyć na taryfę ulgową. Rząd będzie musiał pożyczyć sporo pieniędzy na sfinansowanie swoich mocno zwiększonych potrzeb. Będzie więc z pewnością emitował znacznie więcej niż do tej pory papierów skarbowych (obligacji, bonów). Potrzeby pożyczkowe na przyszły rok szacowane są grubo więcej niż tegoroczne 155 mld zł. Możliwości pożyczania większych kwot na międzynarodowym rynku finansowym są wskutek kryzysu finansowego mocno ograniczone. Być może trzeba będzie korzystać z pożyczek międzynarodowych instytucji finansowych (Bank Światowy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy). Większość pieniędzy rząd będzie więc musiał pożyczyć w kraju. To zaś spowoduje dwojakiego rodzaju skutki. Po pierwsze, zwiększy
koszt pieniądza na rynku finansowym. Czyli po prostu rynkowe stopy procentowe będą pozostawały na wysokim poziomie. Działa tu prosty mechanizm: chcesz pożyczyć dużo więcej niż zwykle, musisz zapłacić większe odsetki. Pieniądz będzie więc w cenie. Po drugie, zwiększone zapotrzebowanie na pieniądze ze strony budżetu spowoduje, że będzie go mniej dla innych chętnych, czyli poszukujących kredytu osób fizycznych i firm. To zaś może oznaczać kłopoty i dla firm potrzebujących finansowania, i w popycie na dobra, których zakup najczęściej finansowany jest za pomocą kredytu, a więc w szczególności mieszkania, samochody, artykuły wyposażenia mieszkań, sprzęt AGD. Banki bardzo chętnie pożyczą pieniądze państwu, kupując obligacje i bony skarbowe, gdyż dla nich to znacznie bezpieczniejsza metoda angażowania pieniędzy niż udzielanie kredytów firmom i konsumentom. Posiadający wolne środki mogą więc liczyć na wysokie odsetki, a kredytobiorców czekają gorsze czasy, zaciskanie pasa i powstrzymywanie się z zakupami na kredyt.
Maciej Pawlak, Teresa Wójcik, współpraca Leszek Misiak