Polacy budzą się z delirium. Spadek sprzedaży, który cieszy [OPINIA]

Polacy powoli budzą się ze zbiorowego delirium i zaczynają zauważać, jak napoje wyskokowe zdominowały spędzanie wolnego czasu. Przejawem tego narodowego trzeźwienia jest ściągnięta zza granicy akcja "Suchy Styczeń". To prawdopodobnie jedna z najlepszych mód, jaką udało się wykreować w ostatnich latach.

alkohol
alkohol
Źródło zdjęć: © Adobe Stock | rh2010
Adam Sieńko

O co chodzi z tzw. Dry January, czyli "Suchym Styczniem"? W dużym skrócie - o alkohol. A dokładniej o jego ograniczanie. Tak duże, że przez okrągły miesiąc całkowicie zaprzestaje się jego spożywania.

Akcja została wymyślona w 2013 r. w Wielkiej Brytanii. Jej inicjatorem była organizacja charytatywna Alcohol Change UK. Popularność wyzwania rośnie od tego czasu lawinowo. W pierwszej edycji udział wzięło 4 tys. uczestników. W 2020 r. z Dry January skorzystało około 100 tys. osób, a 3 lata później już 175 tys. dobrowolnych abstynentów. W innych krajach liczba chętnych poszła w miliony.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

To straszy Polaków na zakupach. "Niech mi pan nawet nic nie mówi"

A w Polsce? Z badania zleconego SW Research przez Grupę Żywiec wynika, że co trzeci ankietowany zna kogoś, kto w styczniu powstrzymuje się całkowicie od spożywania alkoholu. Około 10 proc. zdecydowało się podjąć to wyzwanie samemu. Jeżeli wierzyć tym deklaracjom skala zjawiska robi się co najmniej zauważalna.

Ekonomiści załamują ręce, ilekroć słyszymy o załamaniu konsumpcji w Polsce. Jest ona wszak największym motorem napędowym wzrostu gospodarczego. W tym jednym wypadku namawianie Polaków do zaprzestania robienia zakupów ma jednak głęboki sens.

Suchy Styczeń - a po co to komu?

Uważny analityk danych statystycznych mógłby zapytać: O co takie wielkie halo? Polacy ograniczają przecież spożycie alkoholu i bez pompatycznych akcji. Tak po prostu, z roku na rok. W 2023 r. sprzedaż wódki spadła o 12 proc., piwa o 6 proc. - pisał money.pl. Kilkuprocentowe spadki były widoczne także w pierwszej połowie ubiegłego roku.

W spożyciu czystego alkoholu na głowę jesteśmy według WHO już ledwo powyżej średniej unijnej, do niedawna uchodząc przecież za rozpity przez "komunę" wschód Europy.

Ale czy to oznacza, że Polacy z alkoholem nie mają problemu? Otóż nie do końca. Wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się z okazji prób ograniczenia dostępności w sprzedaży napojów wyskokowych na stacjach benzynowych. Ryk, że to ograniczenie wolności Polaków, niesie się jak kraj długi i szeroki.

W rzeczywistości piwo i wódka są dzisiaj łatwiej dostępne od większości artykułów spożywczych. Szansę kupna tych ostatnich tracimy zwykle około godziny 23 wraz z zamykaniem się ostatnich dyskontów i sklepów osiedlowych. Zakup trunków procentowych, ze względu na duże zagęszczenie sklepów monopolowych i stacji benzynowych, jest możliwy w zasadzie przez całą dobę.

Stawiam dolary przeciwko orzechom, że większość czytelników tego tekstu po północy prędzej kupi pół litra niż żółty ser. A medialne bitwy o problemy z kupnem tego ostatniego przecież się nie toczą.

Dlaczego? Wbrew obiecującym statystykom sprzedaży mamy po prostu jako naród z alkoholem spory problem. Towarzyszy on weekendowym imprezom, spotkaniom ze znajomymi, chrzcinom, komuniom, urodzinom i imieninom. Oblewa się zdobycie nowej pracy, na smutno opija się utratę dotychczasowej.

Kultura picia zakorzeniona jest w nas tak głęboko, że przestaliśmy ją zauważać. W 2024 r. wzrosła liczba zwolnień lekarskich spowodowanych nadużywaniem alkoholu. Słynny "kod C" tylko do końca października odpowiadał za 83 tys. absencji.

Tymczasem coraz głośniej mówi się, że coś takiego jak "zdrowe picie" w zasadzie nie istnieje. Międzynarodowe organizacje zajmujące się zdrowiem publicznym zmieniają zalecenia. Zamiast kieliszka wina do obiadu proponują wodę.

"Nie istnieje bezpieczna ilość alkoholu. Każda ilość etanolu, uwaga, bo to jest klucz w tych wszystkich badaniach, może mieć potencjał kancerogenny, czyli może uruchomić uszkodzenia DNA" - ostrzegał w Wirtualnej Polsce przed wpływami "procentów" na organizm znany terapeuta uzależnień Robert Rutkowski.

Nie tylko on zaczął wyrażać się o alkoholu tak kategorycznie.

Uwzględniając wpływ na człowieka i jego otoczenie, alkohol jest najbardziej szkodliwą substancją psychoaktywną, a zarazem dostęp do niej jest najmniej ograniczony, przy czym kulturowo jest ona akceptowana i powszechnie stosowana.

Czy to cytat jakiegoś zawziętego na alkohol radykała? Nic podobnego. Powyższa opinia sformułowana została w biuletynie... redagowanym przez Biuro Analiz Sejmowych.

Autor tekstu, profesor w Szkole Zdrowia Publicznego Centrum Medycznego, zadaje przy okazji kłam teorii, że polskie państwo zarabia na zamiłowaniu obywateli do picia. Tzn. owszem, zarabia i to niemało. Długofalowo okazuje się jednak, że to pyrrusowe zwycięstwo, bo zyski z akcyzy w 2020 r. wyniosły 13,4 mld zł, a koszty leczenia skutków picia pochłonęły 93,3 mld zł.

Tym samym różnica między przychodami a kosztami społeczno-ekonomicznymi spożycia alkoholu wynosiła ponad 79,9 mld zł - czytamy w puencie.

Co zamiast picia?

Dawn Sugarman, psycholog z McLean Hospital, radzi, by w trakcie dobrowolnej abstynencji przyjrzeć się wnikliwe swoim zwyczajom związanym z piciem alkoholu. A te mogą się w wielu wypadkach okazać bardzo ciekawe.

Niektórzy, zachwyceni efektami nieustannej trzeźwości, do picia już nie wracają. Dziennikarka BBC Jess Warren w styczniu 2024 r. przestała korzystać z alkoholu. Z rozpędu dotrwała do dzisiaj, czyli okrągły rok.

W swoim tekście pisze, że szybko uświadomiła sobie, że picie nie było jedynie niewinną rozrywką. Już w lutym Warren zaczęła fantazjować, widząc oczyma wyobraźni siebie trzymającą kieliszek wina. Zachowanie trzeźwości okazało się wyzwaniem większym niż sądziła. Szybko dostrzegła jednak korzyści.

Czułam się coraz zdrowsza. Budziłam się wcześniej i odzyskiwałam weekendy. Nie leżałam w łóżku z kacem podarowanym przez Belzebuba, czułam się fantastycznie. Na siłowni mój czas regeneracji był szybszy, moja twarz zaczęła się zmieniać. Kości policzkowe się uwydatniły, a stan zapalny zniknął - stwierdziła po roku abstynencji.

Nie ona jedna po całkowitym "przetrzeźwieniu" zauważyła, jak wiele zabierał jej alkohol. Richard de Visser z Uniwersytetu w Sussex zgodził się zbadać w wolnym czasie wpływ akcji Dry January na jej uczestników.

Wnioski? Pół roku po zakończeniu "Suchego Stycznia" 70 proc. badanych piła "mniej ryzykownie" niż wcześniej, co oznacza mniej więcej tyle, że wyjście na jedno piwo oznaczało dla nich rzeczywiście jedno piwo. Co czwarty badany przestał natomiast pić w sposób, który określony został jako szkodliwy dla jego zdrowia.

Efekty okazują się więc stosunkowo trwałe. Wystarczyło wyjść z matriksa. Nawet jeżeli tylko na 31 dni. Służba zdrowia jeszcze Polakom za to podziękuje.

Adam Sieńko, dziennikarz WP Finanse i money.pl

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (46)