Polak na Zachodzie – złota rączka z kompleksami
Na rynku pracy oferowanej przez przedstawicieli firm zachodnich zauważalny jest pewien paradoks
09.06.2009 | aktual.: 09.06.2009 11:15
Z jednej strony chętni zgłaszający się do biur rekrutujących polskich pracowników muszą czekać na angaż, bywa, że i po kilka miesięcy. Zachodnie firmy od jesieni ub. roku zwalniają bowiem na całego, chcąc złagodzić skutki kryzysu. Z drugiej zaś strony widoczny jest niedobór fachowców spełniających wymogi pracodawcy, które, co również ma związek z kryzysem, są coraz wyższe. Ubiegłoroczna sytuacja, zwana przez rekruterów „rynkiem pracownika”, kiedy to pracy było więcej niż chętnych, należy póki co do przeszłości. Po załamaniu w październiku 2008 dziś mamy do czynienia z „rynkiem pracodawcy”. I tej sytuacji w niczym nie zmienia promyk optymizmu, związany z faktem, iż w maju coś drgnęło, a liczba jadących „na saksy” przestała wreszcie spadać. Nikt nie jest bowiem w stanie przewidzieć, jak długo ta tendencja się utrzyma.
Holenderskie biuro pośrednictwa pracy TECLine, rekrutujące w Polsce spawaczy na statki, było zmuszone zaostrzyć kryteria kierowania na kontrakty ze względu na podniesione wymogi stoczni. – Kryzys w stoczniach Rotterdamu czy Dordrechtu oznacza, że zamiast pięciu statków buduje się dwa. Zamiast pięciuset ludzi stocznia potrzebuje dwustu. Wybiera więc tych najlepszych – tłumaczy starszy rekruter Juliusz Humienny z gdańskiego biura TECLine. – Skończyły się czasy, gdy do holenderskiej stoczni łatwo można było się załapać. Dzisiaj pracodawcy nie wystarczy, że ktoś pracował na statkach przez 30 lat. Kandydat powinien wykazać się umiejętnościami niezwiązanymi z zawodem. Mieć własny samochód, a przynajmniej prawo jazdy, bo w Holandii coraz mniej firm dowozi z hotelu do pracy. Dalej: znać angielski w stopniu komunikatywnym – znajomość języka jest sprawdzana w czasie testów i nie ma co liczyć na pobłażliwość rekrutera. I wreszcie – mieć ważne certyfikaty, ukończone stosowne kursy. Normy europejskie mówią, że np.
spawacze co dwa lata powinni weryfikować swoje uprawnienia, których ważność przedłużana jest co pół roku. Tymczasem w praktyce jest z tym rozmaicie. - Chętnych jest wielu, ale wymogi spełnia może 10% z nich – konstatuje rekruter z TECLine. – Przy tym często nie przyjmują oni do wiadomości swoich braków. Brak papierów? Ee, to się da jakoś obejść. Angielski? Za stary jestem, żeby się uczyć. Tłumaczę, że dzisiaj jest tak, że trzeba się rozwijać, zdobywać nowe specjalności. Młodzi to rozumieją, ale ze starszymi bywa różnie. Prezentują postawę roszczeniową: ty mi daj, pracodawco. Spotykam się z pretensjami: a co wy za firma jesteście? Kiedyś robiłem szpagaty, łączyłem ludzi na zasadzie – ten ma prawko, ten zna język, razem sobie dadzą radę. Dzisiaj to już nie przejdzie. Monika Ilasiewicz z firmy rekruterskiej PRAN potwierdza, że młodsi kandydaci są bardziej elastyczni. Granica przebiega gdzieś koło 50-tki. Gdy zgłasza się ktoś starszy, to znak, że mogą być problemy. - Z tym, że ma też znaczenie region, z którego
pochodzi kandydat – zaznacza. – PRAN, poza Gdańskiem, prowadzi też biura w Opolu i Gliwicach, a tam mieszka dużo tzw. dwupaszportowców. Oni mogli jeździć do pracy na Zachód od dawna, jeszcze przed otwarciem rynków norweskich czy holenderskich. Wdrażali się, a dzisiaj zawyżają standardy. Kolejnym czynnikiem, który przeszkadza w przejściu przez sito eliminacji, jest częsta wśród naszych rodaków nieumiejętność sprzedania siebie, wyartykułowania, co się właściwie umie. Polacy, mający w Europie opinię zdolnych, pracowitych i pomysłowych, umiejących improwizować „złotych rączek”, nie wiedzą, jak wyeksponować te zalety w CV. – Piszą tylko: spawacz, i na tym koniec. Nie wiadomo, czy spawają blachy, czy rury, i jaką metodą, co potrafią poza tym – opowiada Humienny. – Dlatego teraz, gdy o pracę jest ciężej, coraz częściej przegrywają np. z Niemcami. Holendrzy czy Norwegowie wolą kogoś bez polotu, ale pewnego, takiego, który potrafi im przekazać, co umie, i będzie to zgodne ze stanem faktycznym; pracownika, z którym
dogadają się bez kłopotu. Za taki stan rzeczy Monika Ilasiewicz wini też częściowo stres i niepewność, które potrafią zjeść, zwłaszcza jeśli oprócz lęku przed nieznanym trzeba walczyć z nieuzasadnionym przecież poczuciem niższości. – Polacy wciąż jeszcze obawiają się instytucji. Przez lata nauczono ich, że w zetknięciu z ich przedstawicielami stoją na straconej pozycji, że oni zawsze mają rację. Na początku, gdy test z angielskiego prowadzili u nas Holendrzy, widok kilku mężczyzn w garniturach paraliżował niejednego kandydata. A przecież oni są przyjaznym, otwartym narodem. Rekruter z Holandii ma takie nastawienie: wyciągnąć z rozmówcy to, co w nim wartościowe. Inaczej z rekruterami polskimi, którzy potrafią zapędzić kandydata w kozi róg, postawić go podczas rozmowy w stresującej sytuacji. Polakom myślącym o pracy za granicą nie pozostaje więc nic innego, jak zadbać o własny rozwój, i to niezależnie od wieku. Trzeba się z tym pogodzić, jeśli chce się zarabiać w euro czy w koronach. Ten kryzys w końcu minie,
ale przecież kiedyś, prędzej czy później, przyjdzie następny.
Jarosław Kurek