Podwyżki rozczarowały. Tak w praktyce wygląda spełniona obietnica rządu
Koalicja rządząca spełniła przedwyborcze obietnice i podniosła wynagrodzenia nauczycieli akademickich o 30 proc. Mimo to na uczelniach wrze. Choć na papierze podwyżki wyglądają efektownie, niektórzy wykładowcy dostaną w praktyce nieco ponad 400 zł brutto.
- Zarabiam "na rękę" 3,3 tys. zł, z czego 2,5 tys. zł idzie na spłatę raty kredytu. Żeby dotrwać do pierwszego muszę prosić o pomoc rodziców. Mam ponad 30 lat. To upokarzające warunki - mówi redakcji WP Finanse pan Paweł, doktorant pracujący na jednej z polskich uczelni.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Sprzedaje auta za miliony! "Tesli mi nie szkoda, traktuję ją jak lodówkę" - Robert Michalski #18
Pan Paweł wcześniej pracował jako specjalista w prywatnej firmie, gdzie miesięcznie zarabiał ponad 7 tys. zł "na rękę". Zaczyna żałować decyzji o zmianie miejsca pracy, którą podjął po zapewnieniach, że jego wynagrodzenie wkrótce wzrośnie. Nasz rozmówca napisał nawet list otwarty do Kancelarii Premiera, w którym opisał swoją trudną sytuację materialną. Odpowiedzi nie dostał.
W ubiegłym roku pan Paweł udzielał korepetycji, by podreperować budżet domowy. Teraz czasu ma jednak coraz mniej. W trakcie tygodnia prowadzi badania naukowe, nad publikacjami zdarza mu się siedzieć do 5 nad ranem. W weekendy prowadzi zajęcia dla studentów.
- Często wcielam się też w rolę sprzątacza. W tamtym roku musiałem na przykład odgruzować piwnicę. Czyli nie dość, że słabo zarabiam, to jeszcze wykonuję pracę niezgodną ze swoimi kwalifikacjami - narzeka doktorant.
Ile zarobią nauczyciele akademiccy
Nauczyciele akademiccy to druga grupa zawodowa, po nauczycielach ze szkół średnich i podstawowych, która po ogłoszeniu podwyżek mówi o swoim niezadowoleniu. Na uczelniach bunt przybiera jednak cichą formę. Dydaktycy wyrażają swoją frustrację na korytarzach, między sobą.
Oficjalny przekaz jest więc taki: sytuacja akademików mocno się poprawi, bo minister nauki Dariusz Wieczorek podpisał rozporządzenie zwiększające ich zarobki o 30 proc. Nauczyciele akademiccy mają otrzymać wyższe pensje w tym samym czasie, co nauczyciele, z wyrównaniem od 1 stycznia tego roku.
W liczbach bezwzględnych wygląda to już jednak nieco gorzej. Naukowiec z nadanym przez prezydenta tytułem profesora, który zarabiał do tej pory 7210 zł brutto, otrzyma teraz 9370 zł. Wynagrodzenia pozostałej części kadry naukowej są powiązane procentowo właśnie z tą pensją. - Z tego względu wszyscy pozostali pracownicy niecierpliwie czekali na ogłoszenie profesorskiej "pensji minimalnej" - tłumaczy nam jeden z pracowników naukowych.
I tak wynagrodzenie dla profesora uczelnianego wzrośnie do 7777,10 zł (83 proc. stawki), adiunkt dostanie 6840,10 zł (73 proc. stawki), a asystent połowę pensji profesora, czyli 4685,00 zł.
W tym ostatnim przypadku realna podwyżka jest dużo mniejsza niż w teorii. Rząd chwali się, że kwotowy wzrost pensji to 1080 zł. I tak rzeczywiście by było, gdyby nie to, że asystenci po 1 stycznia 2024 r. zarabialiby poniżej płacy minimalnej wynoszącej 4242 zł brutto.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
A to oznacza, że, odejmując od kwoty podwyżki wyrównanie do krajowego minimum, w praktyce dostaną 443 zł brutto więcej. I to wyłącznie na uczelniach publicznych, bo prywatne placówki same kształtują wysokość pensji.
Przedstawione kwoty to wynagrodzenie minimalne, poniżej którego szkołom wyższym zejść nie wolno. Rektorzy uczelni mogą je zwiększyć, ale w praktyce rzadko się na to decydują. Na wyższe zarobki mogą liczyć głównie profesorowie, i to wyłącznie na największych uniwersytetach w kraju. Większość uczelni oferuje zarobki na poziomie minimum określonego w rozporządzeniu.
- "Płace są ustalane ustawowo i koniec tematu". Tyle usłyszałem, gdy zapytałem o podwyżkę - mówi pan Paweł.
Problem z grantami
Przez wiele lat część pracowników naukowych mogła rekompensować sobie częściowo niskie płace, zwyciężając w licznych programach grantowych. Środki kierowane były wprawdzie przede wszystkim na działalność badawczą, pewna pula przeznaczona była jednak na wynagrodzenie dla grantobiorcy.
- W taki sposób byłem w stanie "dorobić" sobie do pensji nawet kilka tysięcy złotych miesięcznie. Zresztą nawet gwarancja tysiąca złotych wypłacanego przez kilkanaście bądź kilkadziesiąt miesięcy dawała już pewien komfort - mówi nam Dawid, doktor z jednej z uczelni na zachodzie Polski.
Nasz rozmówca wskazuje jednak, że w ostatnich latach zdobycie grantu zrobiło się zdecydowanie trudniejsze. Jedną z przyczyn była kiepska kondycja finansowa Narodowego Centrum Nauki.
Przyjmuje się, że wskaźnik sukcesu w programach finansujących naukowców powinien oscylować koło 25 proc. "Gazeta Wyborcza" podawała tymczasem, że w przypadku dwóch głównych programów NCN wskaźnik ten wynosi 8 proc. i niespełna 11 proc. Dziennik komentował, że tak niski odsetek jest efektem "głodzenia" tej instytucji przez byłego ministra nauki Przemysława Czarnka, który krytykował Centrum za zbyt dużą autonomię działania.
Nowy rząd "na dzień dobry" dosypał NCN 200 mln zł w budżecie na 2024 r. Władze instytucji nie potrafiły jednak odpowiedzieć od razu, jak dodatkowe środki wpłyną na funkcjonowanie NCN, podkreślając, że potrzebne są analizy.
– Mogę obiecać, że na pewno w dużym stopniu będziemy mogli uruchomić te projekty, które w poprzednich konkursach trafiły na listy rezerwowe - zapowiedział prof. Krzysztof Jóźwiak, dyrektor Narodowego Centrum Nauki.
"Studenci nie garną się do pracy na uczelniach"
- Gdy pytam swoich studentów, kto z nich chciałby pracować po obronie na uczelni, wszyscy milkną. Nie dziwię im się. Sam zastanawiam się nad powrotem do sektora prywatnego, szczególnie gdy dowiedziałem się, że znajomy portier zarabia 5 tys. zł "na rękę". Półtora raza tyle, co ja - opowiada pan Paweł.
Z pracy na uczelni rezygnują także znajomi naszego rozmówcy. Często osoby z wieloletnim doświadczeniem. - Niektórzy profesorowie w kuluarach zastanawiają się, czy nie należałoby poszukać innej roboty - dorzuca.
- Nauczyciele dostali niedawno podwyżki. My jesteśmy nauczycielami tych nauczycieli, a nierzadko zarabiamy gorzej od nich. Gdzie tu motywacja do rozwoju? - zastanawia się pan Paweł.
Adam Sieńko, dziennikarz WP Finanse