Śmierć z przepracowania. Karoshi po polsku
Jesteś wkurzony, bo z biura wyszedłeś 20 minut po czasie. A co może czuć Japończyk, który codziennie wraca do domu o dwudziestej drugiej, choć w jego umowie stoi jak byk: koniec pracy – godz. 16?
08.03.2011 | aktual.: 08.03.2011 12:42
- Nie mogę wyjść z biura przed szefem. Ten natomiast nie zrobi tego, zanim pracy nie zakończy jego przełożony, i tak dalej. W rezultacie opuszczam firmę po dziesiątej wieczorem albo jeszcze później - mówi Takuo Nohara, pracownik międzynarodowej korporacji w Tokio.
Oczywiście, określone przez japońskie prawo limity czasu pracy są zbliżone do standardów zachodnich. Ale kodeks pracy sobie, a życie – i tradycja – sobie. Jak – zaznacza Nohara – nie ma oficjalnego nakazu przesiadywania w firmie do późna, ale biada temu, kto urywa się wcześnie. Jest to odbierane jako wyraz braku dyspozycyjności, lojalności i zainteresowania losami przedsiębiorstwa.
- W moim kraju w dobrym tonie jest branie nadgodzin oraz rezygnacja z należnych weekendów i urlopów. A także udział w wieczornych integracjach firmowych. Niby nie trzeba iść ze współpracownikami do pubu, jednak absencja jest niemile widziana. Zwłaszcza jeśli nieobecny nie ma mocnego „alibi” – dodaje Nohara. Takie spotkania kończą się nieraz przed północą. Jeżeli nie uda się złapać ostatniego pociągu, trzeba noc spędzić w tanim hotelu biznesowym, bo za taksówkę trzeba słono zapłacić.
Korporacyjny wojownik
Nohara, który ma młodą żonę i 1,5-roczne dziecko, chciałby spędzać w domu więcej czasu. Mimo to nie narzeka. Przecież tak jako on żyją i pracują tysiące Japończyków. Nohara to typowy sarariman – urzędnik otrzymujący regularne wynagrodzenie. Słowo jest kalką z angielskiego – pochodzi od określenia „salary man”, oznaczającego człowieka z pensją. Tyle że sarariman to ktoś więcej niż pracownik najemny. Nie dajmy się zwieść jego marynarce, roleksowi i laptopowi – spod zachodniej powierzchowności wyłazi głęboko utrwalona mentalność feudalna. Ten zdyscyplinowany urzędnik traktuje pracodawcę – i menedżera – jak swego pana i władcę, któremu winien jest dozgonne oddanie i wierność. Gdyby zawiódł zwierzchnika lub – co nie daj Boże – oszukał go, czułby się człowiekiem niehonorowym i zasługującym na powszechną pogardę. Dlatego – według znawców japońskiej kultury pracy – neologizm „sarariman” najlepiej oddają takie określenia, jak „samuraj z teczką” czy „korporacyjny wojownik”. Skąd ta uległość? Jak wyjaśnia Takuo Nohara,
wynika ono z tradycyjnej, mocno zhierarchizowanej struktury społecznej, w której młodsi – wiekiem, stażem, funkcją – okazują szacunek i słuchają starszych. Statystyczny Japończyk wyznaje filozofię „wszystko na swoim miejscu”, która każe mu znać własne miejsce w szeregu. Zwyczajem przeciętnego Europejczyka czy Amerykanina jest podkreślanie swej niezależności, samodzielności, indywidualizmu. Tymczasem typowy sarariman okazuje siłę charakteru poprzez dopasowanie się do grupy. Nie zważając na osobiste szczęście, wypełnia zobowiązania społeczne i zawodowe. Śmierć na posterunku
Dla Japończyka – takiego jak Takuo Nohara – konflikt między życiem prywatnym i pracą w zasadzie nie istnieje, bo firma jest jakby jego powiększoną rodziną. Spełnia ona wiele funkcji socjalnych. Nierzadko zapewnia pracownikowi dożywotnie zatrudnienie, a więc bezpieczeństwo i pewnością bytu aż do śmierci. Niestety, często jest to śmierć z przepracowania, czyli karoshi. Pierwszy taki przypadek odnotowano w 1969 roku, gdy nagle na zawał zmarł 29-letni pracownik działu dystrybucji największej japońskiej gazety. Po pięcioletnich badaniach japońskie Ministerstwo Pracy dało rodzinie odszkodowanie, uznając za przyczyny zgonu przepracowanie, pracę w systemie zmianowym i nadmierne obciążenie obowiązkami mimo zauważalnych już symptomów choroby.
Niejaki T. Uehata zbadał 203 przypadki ataków serca w latach 1974-1990, z których 174 zakończyły się zgonem. 55 z nich było wynikiem pracy, a rodzinom zmarłych przyznano odszkodowanie. 123 osoby ucierpiały w wyniku wylewu, 77 miało zawał. Czynnikiem łączącym większość tych nieszczęść była mordercza harówka: praca powyżej 60 godzin tygodniowo, ponad 50 nadgodzin w miesiącu i niewykorzystanie ponad połowy urlopu i weekendów.
W 2004 roku z przepracowania zmarło 157 osób, a ze względu na stres w pracy kolejne 40. Ostatnie lata pod tym względem też nie były najlepsze. I pewnie nic się w najbliższej przyszłości nie zmieni na plus, skoro – według najnowszych badań – w Japonii jest aż 20 proc. pracoholików. To dane oficjalne, w rzeczywistości może być znacznie gorzej.
Karoshi po polsku
Niestety, ostatnio coraz częściej mówi się i pisze o karoshi po polsku. Trudno się temu dziwić, skoro 41 proc. menedżerów spędza w biurze od 9 do 10 godzin dziennie. Natomiast aż 9 proc. przyznaje się do pracy po 11-15 godzin na dobę. Podobnie jest we wszystkich grupach zawodowych. Według GUS, większość pracowników pełnoetatowych pracuje od 40 do 49 godzin tygodniowo. Tych, którzy w biurze, fabryce czy warsztacie, spędzają co najmniej 50 godzin jest około 14 proc. Na miano pracoholików zasługują szczególnie ci, którzy tygodniowo na pracę przeznaczają co najmniej 60 godzin.
Nawet jeśli zwiększenie czasu pracy przyspieszy realizację pojedynczych projektów, to w dłuższej perspektywie może się okazać nieproduktywne. To po pierwsze. Po drugie: jak wynika z badań Instytutu Medycyny Pracy w Helsinkach, zbyt długi czas pracy i zmęczenie wpływają negatywnie na funkcje poznawcze zatrudnionego. Nadmiar pracy jest źródłem bezsenności, nieustającego stresu, problemów z koncentracją i układem krążenia. Może prowadzić do przewlekłych chorób układu nerwowego. Do ciężkiej depresji. A w skrajnych przypadkach – do śmierci.
Jak widać, spełnia się dawny sen polskiego robotnika Lecha Wałęsy o Polsce jako drugiej Japonii. Tyle, że sen ten coraz bardziej przypomina koszmar!
Mirosław Sikorski/JK