Wilkin o 25‑leciu: polskie rolnictwo opłaca się dotować
Rolnictwo opłaca się dotować. Nasze daje ok. 3 proc. PKB, jak w krajach wysokorozwiniętych. Ma jednak niską wydajność, na szczęście przybywa gospodarstw nowoczesnych. Szkoda tylko, że nie udało się dobrze rozwiązać problemu PGR-ów - mówi prof. Jerzy Wilkin z PAN.
31.05.2014 07:05
PAP: Jaki jest bilans 25 lat wolnej Polski dla wsi? Wydaje się, że nienajgorszy.
Jerzy Wilkin: Nienajgorszy, szczególnie w ostatnich latach. Zwłaszcza do roku 2004, czyli do akcesji do UE, wsi i rolnictwu było bardzo trudno. Trzeba oddzielać te dwa okresy - przed i po wejściu do Unii. W pierwszych miesiącach transformacji nie mieliśmy żadnej polityki rolnej ani wsparcia dla rolnictwa. Pojawiła się próżnia systemowa i regulacyjna. W 1990 roku myśmy całkowicie otworzyli granice. Polska była wówczas najbardziej otwartym krajem Europy, co oczywiście miało też swoje dobre strony. Jednak wszystko to razem złożyło się na bardzo trudną sytuację, w jakiej znalazły się wieś i rolnictwo. Dopiero po powołaniu agencji, w tym Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa, zaczęto nieco porządkować sytuację. Zaczęło być mniej więcej wiadomo, kto za co odpowiada.
PAP: Na ile uzasadniona - ekonomicznie i społecznie - była ówczesna likwidacja PGR-ów?
J.W.: Obserwowałem ten proces bardzo uważnie. Nawet na początku lat 90. miałem projekt badawczy "Ginący świat Państwowych Gospodarstw Rolnych". PGR-y nie były bowiem tylko przedsiębiorstwami rolnymi, to był cały świat ludzi tam żyjących: osiedla, zaplecze socjalne, etc. W PGR-ach pracowało w szczytowym momencie prawie 500 tys. ludzi. Razem z rodzinami było to więc przynajmniej 1,5 mln do 2 mln ludzi. Drastyczna zmiana sytuacji PGR-ów rzutowała więc na bardzo dużą część społeczeństwa. PGR-y w większości nie miały szans na przetrwanie w konkurencyjnej gospodarce rynkowej. Ale część z nich miała. Mocne, dobrze zarządzane gospodarstwo państwowe może być rozwojowe, konkurencyjne, nieźle dbać o pracowników.
PAP: Jakie szczególnie błędy popełniono?
J.W.: Dramatem PGR-ów było kilkanaście miesięcy luki regulacyjnej. Nie wiadomo było, na czym to wszystko ma się oprzeć, zostawiono je samym sobie - łącznie z tym, że patrzono przez palce, jak te PGR-y były rozkradane, zaniedbywane. Jednocześnie panowała zła atmosfera wokół PGR-ów, np. Leszek Balcerowicz zawsze wyrażał się o nich w sposób wręcz lekceważący, uważał je za kwintesencję wszelkich patologii gospodarki socjalistycznej. Ludzie ci wiedzieli więc, że nikt ich nie będzie ani bronił, ani wspierał.
PAP: Można było inaczej rozwiązać problem PGR-ów?
J.W.: Proces dostosowywania ich do warunków gospodarki rynkowej trzeba było rozłożyć na lata. Dać szansę tym, które mogły się utrzymać i pomóc godnie rozwiązać się tym słabym. Konsekwencje złych decyzji wobec PGR-ów ponosimy bowiem do dziś - najlepszy dowód, że najwyższe wskaźniki bezrobocia ciągle mamy w rejonach byłych PGR-ów. Ta sprawa nie została więc rozwiązana tak jak należało i kładzie się cieniem do dziś.
PAP: Jakie były skutki dla ludzi, tych błędów czy zaniechań?
J.W.: Na początku transformacji nastąpił spadek dochodów rolniczych i to dość radykalny, w większym stopniu niż średnio w gospodarce. Przed akcesją dochody rolników były na poziomie czterdziestu paru procent średniego dochodu poza rolnictwem. Wyższe niż w miastach było też bezrobocie, w tym tzw. ukryte.
Do momentu przystąpienia Polski do UE w dużym stopniu wieś i rolnictwo ponosiły ciężar transformacji. Zapomina się niekiedy, że wieś musiała wchłonąć kilkaset tysięcy bezrobotnych, którzy wcześniej byli tzw. chłoporobotnikami. Tych ludzi trzeba było wykarmić, nie było więc pieniędzy na inwestycje, rozwój. To się zmieniło dopiero wtedy, kiedy napłynęły środki unijne, a także zwiększono środki krajowe. Trzeba bowiem pamiętać, że wraz z wejściem do Unii zaczęliśmy więcej, niż wcześniej przeznaczać na wspieranie wsi z budżetu krajowego - te wydatki tak naprawdę się potroiły. Wynika to z obowiązku współfinansowania, a także z tego, że uzupełniamy płatności bezpośrednie.
Dzięki temu ożywiły się procesy inwestycyjne na wsi. Część gospodarstw mogła wreszcie się zmodernizować i osiągnąć poziom konkurencyjny w stosunku do gospodarstw z Europy Zachodniej. Wtedy poprawiły się też nastroje na wsi, w tym stosunek do UE. Przed akcesją większość mieszkańców wsi bała się Unii.
PAP: Co jeszcze zmieniło się na wsi po wejściu do Wspólnoty?
J.W.: Otworzyły się granice, więc kilkaset tysięcy ludzi wyjechało do pracy za granicę. Poprawiły się warunki ekonomiczne, nieco przybyło miejsc pracy. Przypominam, że pod koniec lat 90. bezrobocie sięgało 20 proc.
PAP: Dochody rolników nadal tak odstają od tych osiąganych w miastach?
J.W.: Z naszych obliczeń wynika, że obecnie to mniej więcej 80 proc. średniej dla kraju, co jest niezłym wskaźnikiem. Wiele krajów europejskich, bogatszych od nas, nie ma takiego wskaźnika. Zresztą biorąc pod uwagę niższą wydajność pracy w rolnictwie, niż np. w przemyśle czy usługach, ta sytuacja nie budzi niepokoju.
PAP: A udział rolnictwa w PKB?
J.W.: Oscyluje wokół 3 proc., czyli jest na poziomie dość typowym dla krajów wysokorozwiniętych. W Europie mamy kilka krajów, w których udział rolnictwa w PKB spadł poniżej 1 proc. - np. w Niemczech i Wielkiej Brytanii. A przecież Niemcy mają duże rolnictwo, Wielka Brytania też spore. Jednak w stosunku do całego bogactwa kraju ten sektor nie ma wielkiego znaczenia. Zatem raczej nie ma szans na to, by udział rolnictwa w PKB rósł w Polsce. Przy czym zatrudnienie w rolnictwie wynosi około 11-12 proc. ogółu - czyli dużo. W zestawieniu tego z udziałem w PKB widać, że wydajność pracy jest tu niska. Wynika to z tego, że nasze rolnictwo jest bardzo zróżnicowane, mamy ciągle bardzo duży udział drobnych gospodarstw, choć liczba najmniejszych szybko spada w ostatnich kilkunastu latach. Przy tak rozdrobnionym rolnictwie wydajność gospodarstw nie może być wysoka. Optymistyczne jest natomiast to, że rośnie liczba gospodarstw, które mogą być rozwojowe, konkurencyjne i dawać przyzwoity poziom dochodów. W Polsce to są
gospodarstwa, które mają powyżej 30 hektarów, a najlepiej powyżej 50. Takie gospodarstwo daje dochody zbliżone do średniego dochodu z pracy poza rolnictwem. Kiedyś, by to osiągnąć, wystarczyło 7-10 hektarów. A np. w USA 100-hektarowe gospodarstwo - to mało.
PAP: Powinniśmy się wzorować na USA?
J.W.: W warunkach europejskich model amerykański nie jest dobry. Natomiast w Polsce pożądany byłby model, w którym gospodarstwa miałyby między 20 a 100 hektarów. Dziś jest to nieco ponad 10 ha. Z takiego gospodarstwa nie można się utrzymać, pracując tylko w rolnictwie. Żeby rolnictwo mogło być wyłącznym źródłem dochodów, gospodarstwo musi mieć przynajmniej 30 hektarów. Zresztą odsetek mieszkańców wsi żyjących z rolnictwa spada - wynosi 1/3. Obecnie ponad 60 proc. mieszkańców wsi w ogóle nie ma związku z rolnictwem. Gdyby przyjrzeć się strukturze ludności wiejskiej - a to jest około 15 mln ludzi - czyli prawie 40 proc. obywateli Polski - okazałoby się, że tylko mniej więcej 10 proc. z nich utrzymuje się wyłącznie z rolnictwa.
PAP: W Polsce ludzie ciągle mają znacznie niższe potrzeby niż na Zachodzie, ciągle jesteśmy dość ubogim krajem.
J.W.: Tak, chociaż zgodnie z klasyfikacją Banku Światowego jesteśmy krajem wysoko rozwiniętym. Warto więc korygować - w obiegu publicznym - informacje, że jesteśmy takim biednym krajem.
PAP: Może nie tyle jako kraj jesteśmy biedni, ale biedy jest dużo.
J.W.: Polska już osiągnęła 70 proc. przeciętnego PKB na głowę w UE. Na początku transformacji - w latach 89/90 - byliśmy mniej więcej na poziomie 25 proc.
PAP: Pytanie jednak, czy Polacy w pełni korzystają z owoców tego wzrostu?
J.W.: Oczywiście, nierówności dochodowe w Polsce wzrosły w okresie transformacji. Współczynnik Giniego - określający poziom nierówności społecznych - na początku transformacji wynosił w Polsce 0,24, teraz jest to 0,35. To dość wyraźny wzrost. U nas zróżnicowanie dochodów jest większe, niż np. w Czechach, na Węgrzech, w Holandii. Na szczęście ta tendencja trochę wyhamowała w ostatnim czasie. Jednak żyjemy w epoce polaryzacji dochodów w większości krajów. Wystarczy spojrzeć na to, co nastąpiło pod tym względem w USA czy Wielkiej Brytanii. W Polsce mamy model zróżnicowania dochodów bliski brytyjskiemu. Stamtąd zresztą wywodzili się autorzy naszych reform: Stanisław Gomułka czy Jacek Rostowski.
PAP: W Polsce często można spotkać się z poglądem, że wieś jest roszczeniowa, dopłacamy do niej. Czy inwestowanie w wieś opłaca się społeczeństwu i państwu, czy może jest to działalność o charakterze dobroczynnym, wbrew logice ekonomicznej?
J.W.: Wspieranie rozwoju rolnictwa, a także wsi to nie jest działalność dobroczynna. Powszechny stereotyp mówi, że rolnictwo jest byle jakie, roszczeniowe, wiecznie niezadowolone i wymagające bardzo dużego wsparcia. Warto zatem zapytać, dlaczego kraje rynkowe, jak Norwegia, Szwecja, Japonia, Szwajcaria, a także USA, które mają wspaniałe warunki dla rozwoju rolnictwa, przeznaczają bardzo dużo środków na wspieranie tej dziedziny. W Szwajcarii, gdzie rolnictwo nie tworzy nawet 1 proc. PKB, do gospodarstwa, które średnio liczy 16 hektarów, dopłaca się mniej więcej 100 tys. dolarów rocznie, czyli olbrzymią kwotę.
PAP: W jakim celu?
J.W.: Rolnictwo opłaca się dotować, bo jest wielofunkcyjne. Można je porównać do lasu. Ekonomiści podejmują się obliczeń tego, ile jest wart hektar lasu. Z tych obliczeń wynika, że drewno stanowi 5 do 10 proc. wartości lasu. Na pozostałe 90 proc. składają się takie czynniki jak to, że drzewa pochłaniają dwutlenek węgla, regulują wilgoć, są elementem krajobrazu, zapewniają bioróżnorodność, są miejscem wypoczynku i turystyki, etc.
Podobnie można spojrzeć na rolnictwo. To co ono produkuje - mięso, zboże, mleko, itd. - to tylko część jego wartości. Zagłada rolnictwa oznaczałaby nie tylko konieczność sprowadzania żywności, utratę bezpieczeństwa żywnościowego. Miałaby też olbrzymie skutki ekologiczne, kulturowe, społeczne. Zatem rolnictwo wspiera się po to, żeby ono nie zniknęło.
Prof. Jerzy Wilkin jest kierownikiem katedry Ekonomii Politycznej Wydziału Nauk Ekonomicznych UW i przewodniczącym Komitetu Ekonomiki Rolnictwa PAN.
Sonia Sobczyk