Wkrótce poznamy pełen projekt reformy Gowina. "Diabeł tkwi w szczegółach"
Długie konsultacje ze środowiskiem akademickim, wszystko idealnie rozłożone w czasie i przeniesienie akcentu z ilości na jakość - o reformach przygotowywanych przez Jarosława Gowina można powiedzieć wiele dobrego. Eksperci zaznaczają, że zmiany są polskiemu szkolnictwu wyższemu bardzo potrzebne. Równocześnie jednak ostrzegają: "diabeł tkwi w szczegółach" i nawet dobre pomysły można popsuć.
10.09.2017 11:04
19 września ma zostać przedstawiony projekt ustawy o reformie szkolnictwa wyższego. Znane są już szczegóły niektórych postulatów. W rozmowie z TVP Info do krążących w mediach przypuszczeń co do kształtu reform odniósł się Piotr Muller, dyrektor Biura Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
Reforma ma przede wszystkim podnieść jakość kształcenia na polskich uczelniach. Projekt, który nie został jeszcze oficjalnie ogłoszony, ma wielu zwolenników i prawdopodobnie równie wielu krytyków. Kontrowersje wzbudził już dyskutowany w marcu pomysł podziału uczelni na badawcze, dydaktyczno-badawcze i dydaktyczne.
Złota proporcja - kto straci, a kto zyska?
Z propozycji, wokół których dyskusja toczy się ostatnio, chyba największe emocje wzbudza zmiana sposobu finansowania uczelni. Zamiast dotychczasowego systemu działającego według zasady "im więcej studentów, tym większe dofinansowanie", obowiązywać będzie algorytm 13:1 - na jednego nauczyciela akademickiego ma przypadać dokładnie 13 studentów.
- Nowy przelicznik pokazuje, że w naszym kraju w szkolnictwie wyższym jakość zastępuje masowość. Zmniejszą się obowiązki dydaktyczne pracowników, szczególnie na dużych uczelniach, dzięki czemu zajęcia będą prowadzone na wyższym poziomie i z większą satysfakcją - mówi dr Adam Szot, prezes Instytutu Rozwoju Szkolnictwa Wyższego.
Z drugiej strony nowy sposób finansowania może uderzyć nie tylko w duże uczelnie, które uległy pokusie przyjmowania jak najwyższej liczby studentów, ale przede wszystkim w mniejsze placówki. Zdaniem Aleksandra Temkina z Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej, duże uczelnie nie będą musiały zwiększyć dostępności nauczycieli ani zmniejszyć grup ćwiczeniowych, by utrzymać wysokie dofinansowania.
- Zgoda, uczelnie te mają najwięcej studentów, więc teoretycznie powinny ucierpieć, ale mają też najbardziej rozbudowaną kadrę i łatwiej będzie im osiągnąć pożądaną proporcję. Ten algorytm ich nie dociśnie, to taki trochę "janosikowy socjalizm dla bogatych", bo mogą przez niego stracić regionalne biedniejsze uczelnie, które mają mniejszą kadrę. Algorytm niestety nie wymusza na uczelniach podwyższenia jakości oferty dydaktycznej - mówi Temkin.
Podkreśla także, że w doniesieniach o projekcie reformy brakuje mu informacji na temat maksymalnej wielkości grup zajęciowych.
- Niestety wbrew temu, co mówi ministerstwo, reforma bez tego zastrzeżenia nie likwiduje patologii, bo zwraca uwagę na wartości średnie. Jeden wydział może mieć bardzo dużo studentów, a drugi bardzo mało i rachunek wyjdzie dobrze. Ważne jest, żeby wyznaczyć maksymalne wielkości grup, w których mogą odbywać się zajęcia. Zajęcia w grupach nadmiernie licznych to oszukiwanie studentów. Ministerstwu jak dotąd zabrakło tej odwagi - zaznacza.
Propozycje bez kontrowersji
Nie wszystkie zapisy budzą kontrowersje. Jak podkreśla dr Adam Szot, niemal całe środowisko jest zgodne w pozytywnej ocenie pomysłu zlikwidowania studiów doktoranckich w obecnym kształcie i zastąpienie ich szkołami doktoranckimi z powszechnym funduszem stypendialnym. Dobrze oceniany jest też pomysł możliwości rezygnacji z kończenia studiów pierwszego stopnia pracą dyplomową.
- To uczelnia, biorąc pod uwagę zakładane przez siebie cele kształcenia, powinna móc dobrać efektywne metody sprawdzenia wiedzy i umiejętności przyszłych absolwentów, a nie powinno to być narzucane przez sztywne przepisy prawa - podkreśla dr Szot.
Większych emocji nie wywołuje też pomysł, by pierwszy rok studiów był ogólny, a dokładny kierunek studenci wybierali dopiero na drugim roku. Z takiego rozwiązania korzysta już wiele uczelni, m.in. SGH w Warszawie czy Uniwersytet Warszawski w przypadku studiów ekonomicznych.
- Zmiana może się okazać trudna do przeprowadzenia np. na medycynie, architekturze czy kierunkach artystycznych, gdzie potrzebne są dodatkowe umiejętności. Rysować trzeba umieć, a program jest tak napięty, że dodatkowy rok ogólny uniemożliwi realizację efektów kształcenia. Metafora o federacjach wydziałów pochodzi z USA, gdzie taki model studiowania jest popularny, ministerstwo powinno to dokładnie przeanalizować - mówi dr hab. Piotr Stec, profesor Uniwersytetu Opolskiego.
Studia zaoczne - dłużej i drożej?
Sporo dyskusji wywołała za to informacja o możliwym wydłużeniu studiów zaocznych. Z jednej strony, zgodnie z argumentacją ministerstwa, pozwoliłoby to na wyrównanie różnic programowych między tą formą a studiami stacjonarnymi. Z drugiej strony studia zaoczne są płatne, więc ich wydłużenie oznacza zwiększenie ich kosztu dla studentów.
- Mocno utrudni to podnoszenie kwalifikacji i przekwalifikowanie się pracującym. Lepiej byłoby wydłużyć zajęcia i prowadzić je w lipcu i wrześniu, plus umożliwić prowadzenie studiów w 100 proc. w systemie distance learning (red. nauka na odległość), czy wprowadzić kwalifikacje pośrednie, umożliwiając studia modułowe dające wymierne kwalifikacje po krótszym okresie kształcenia - mówi prof. Piotr Stec.
Z drugiej strony, jak zaznacza dr Adam Szot, osoby, które chcą wcześniej ukończyć studia mogą występować o ich indywidualną organizację.
- W związku z tym, jeśli ktoś będzie np. w stanie pogodzić swoją dotychczasową pracę lub wychowanie dzieci z szybszym uzyskaniem dyplomu to powinien mieć taką możliwość, ale bez uszczerbku dla poziomu wiedzy i umiejętności - zaznacza ekspert.
"Diabeł tkwi w szczegółach"
Z szerszą dyskusją należy poczekać do momentu, gdy poznamy kompletny i szczegółowy projekt zmian. Z takiego założenia wyszły też uniwersytety, które na razie komentować doniesień o zmianach nie chcą. Ne ulega jednak wątpliwości, że polskiemu szkolnictwu wyższemu zmiany są potrzebne.
- Rzeczywistość, w której żyjemy znacznie różni się od tej z 2005 r., kiedy przepisy były uchwalane. Wyczyszczenie przedpola, a następnie wprowadzenie nowych regulacji, które są naturalną konsekwencją dotychczasowych tradycji połączonych z nowymi światowymi trendami, należy ocenić w pełni pozytywnie - mówi dr Adam Szot.
Zaznacza też, że na pochwałę zasługuje proces tworzenia nowych rozwiązań. Poddanie pomysłów debacie oraz rozłożenie całości w czasie ocenił jako "wzorcowy proces tworzenia nowego prawa".
- Oczywiście diabeł tkwi w szczegółach, więc pozostaje tylko mieć nadzieję, że projekt będzie faktycznie wynikiem kompromisu między różnymi grupami społeczności akademickiej przy uwzględnieniu strategii państwa w obszarze nauki i szkolnictwa, a same przepisy nie zostaną zepsute na etapie prac parlamentarnych - dodaje dr Szot.
Ekspert ostrzega też przed głównym zagrożeniem dla poprawnej realizacji reform - jego zdaniem problemem może być brak dodatkowych środków w budżecie na naukę.
- A bez nich nie ma szans na szybkie i skuteczne zmiany - twierdzi Szot.