"Władkowi" urwało nogę
Nasze miasto bez dorszy to jak góry bez śniegu. Da się żyć, ale czy górale by nie splajtowali bez narciarzy? – próbuje żartować recepcjonistka. We Władysławowie nikomu nie jest jednak do śmiechu. Jedna z nóg, na których stało miasto, została brutalnie amputowana.
- Ludziom się czasem wydaje, że jak człowiek żyje w nadmorskim kurorcie, to ma całoroczne wakacje. Nic z tego, ja latem staram się nie pojawiać we Władysławowie - mówi Agata. - Ciasno, głośno, wszystko dla turystów, nic dla mieszkańców. Zimą nie jest lepiej, za to sprawiedliwie: nie ma niczego ani dla turystów, ani dla mieszkańców.
- Czy to możliwe, by miasto się rozwijało, a jednocześnie wszystko stało w miejscu? Taki paradoks mamy we Władysławowie – zauważa dziewczyna.
Zaraz po maturze wyjechała do Trójmiasta. Wyjechała i nie wróci – jak większość jej kolegów z Władysławowa. Nie widzą dla siebie przyszłości w rodzinnym mieście.
Bo w popularnym "Władku" nie ma pracy poza turystyką. Jeszcze do niedawna drugą "nogą", na której stał nadmorski kurort, było rybołówstwo i przetwórstwo. Tyle że to już nieaktualne - w naszej części Bałtyku prawie nie ma ryb. Zresztą dla Agaty i takich jak ona – młodych, ciekawych świata – Władysławowo ma niewiele do zaoferowania.
Maciek też myślami jest gdzie indziej. Wkrótce ukończy liceum, do którego codziennie dojeżdża do Gdyni i już wie, że marzenia chce spełniać na uczelni w zupełnie innym regionie.
Będzie tęsknił za Półwyspem Helskim – przede wszystkim za przyrodą i widokami. Nie ma przecież drugiego miejsca w Polsce, gdzie można jechać rowerem i po jednej stronie mieć wody Zatoki Puckiej, a po drugiej – otwarty Bałtyk.
Ale widoki to nie wszystko, tym bardziej że w sezonie i tak można zapomnieć o rekreacyjnej jeździe z Władysławowa przez Chałupy w stronę Helu. Tysiące turystów uniemożliwiają swobodne chodzenie, utrudniają wejście do i tak rzadko kursującego pociągu i sprawiają, że lokalni mieszkańcy muszą na przejechanie kilku kilometrów przeznaczyć niekiedy dobre czterdzieści minut.
- Turyści to kolejny paradoks. Z jednej strony mieszkańcy Władysławowa modlą się, by w kolejnym sezonie nie było dzikiego najazdu i żeby nas nie zadeptali, a z drugiej – żeby turystów było na tyle wielu, by dało się zarobić i jakoś przetrwać dziesięć kolejnych miesięcy – pisze dalej Agata i konkluduje, że mieszkańcy dużo się modlą.
Wymieniamy ze sobą kilka maili. Na jednym z forów internetowych zapytałam, jak się żyje w miejscowości, do której rokrocznie przyjeżdża sto tysięcy turystów (dane urzędu miasta). Przyszło sporo odpowiedzi i wszystkie łączyła jedna myśl przewodnia: jeśli rodzice nie prowadzą nieźle prosperującego domu wczasowego, to uciekaj, bo nic dobrego cię tu nie czeka.
- We Władysławowie nie ma pór roku, mamy tu dwa sezony: turystyczny i nieturystyczny. Od października do czerwca wszystko jest tu zabite deskami. A latem - jakby bombę ktoś spuścił. Budka koło budki, lody obok kebaba, przepychający się ludzie, karaoke bar, zakręcone frytki, plecenie warkoczyków, tatuaże z henny, pamiątki - wszystko koło siebie lub raczej "na" sobie. Tak ciasno, że chodnikiem nie przejdziesz, więc trzeba iść jezdnią. Z przepełnionych koszy wysypują się śmieci, a oprawę muzyczną zapewniają te wszystkie budki i kramy, które puszczają muzykę wedle uznania – opowiada Agata. To nie na jej nerwy.
Władysławowa latem nienawidzi. Ku zdziwieniu znajomych z mniej turystycznych miejscowości deklaruje, że stara się nie jeździć w lipcu i sierpniu do rodziców.
- Nawet nie muszę tu przyjeżdżać, by wiedzieć, jak wyglądają ulice. Zauważyłam, że od lat wszystkie stoiska stoją dokładnie tam, gdzie były rok temu. Po co cokolwiek zmieniać, skoro ludzie i tak przyjadą? – pyta retorycznie Agata.
Miasto oczekujące
Sezon we Władysławowie jest krótki. Na chwilę coś rozbłyska w okolicach długiego weekendu majowego, później kilka tygodni letargu.
Wtedy już coś czuć w powietrzu, już słychać młotki zbijające deski, z których wkrótce sprzedawane będą lody czy pamiątki znam morza, które już dopływają do Polski z Chin.
Próba generalną jest długi weekend towarzyszący Bożemu Ciału – i już można odliczać do początku sezonu, który rozpoczyna się dzień po rozpoczęciu wakacji.
Spragnione słońca, piasku i morza rodziny wyjadą z końcem sierpnia, później ich miejsce zajmą studenci i starsi ludzie. Jeśli pogoda jest dobra, sezon kończy się w drugim tygodniu października. I tak zaczyna się najtrudniejszy dla Władysławowa czas: "po turystach".
Nie ma słowa przesady w zdaniu, że poza sezonem wszystko we Władysławowie jest zabite deskami. Zanim w lutowe popołudnie znalazłam czynną restaurację, minęłam szereg pozamykanych lokali.
Zamknięte pamiątki znad morza, zamknięta pizzeria, nie zjem też ryby z frytami w żadnym z kilku mijanych barów.
Bo też nie bardzo dla kogo jest to wszystko otwierać: wprawdzie w hotelu, w którym się zatrzymałam, powiedziano mi, że obłożenie jest duże i od połowy stycznia (początek ferii w części województw) nieustannie przyjeżdżają turyści, ale widzę ich na ulicach.
To pewnie kwestia pogody, orkan zrobił swoje. Jeśli więc naprawdę przyjechali turyści z całej Polski, to raczej wybrali hotelowy basen niż spacer po plaży.
- Jeśli nie dość paradoksów, to jest jeszcze ten: w mieście działa kilkadziesiąt różnych lokali, ale przez większą część roku nie ma gdzie się umówić ze znajomymi. A nawet więcej: Władysławowo nie oferuje mieszkańcom żadnych, ale to żadnych rozrywek – dodaje Agata i kończy swoją wypowiedź niezbyt optymistycznym zdaniem, że czuje ulgę, ilekroć po kilku dniach u rodziców może wrócić do Trójmiasta.
Do Władysławowa nie przyjeżdża się na koncert muzyki dawnej
Podobno są tacy, którzy przez trzy miesiące sezonu turystycznego mogą zarobić na tyle dużo, by przetrwać we względnym dobrobycie dziewięć kolejnych miesięcy.
Są też jednak tacy jak pan Mariusz, który po sezonie zamyka sklep i siada za kółkiem, by przez kilka kolejnych miesięcy pracować jako zawodowy kierowca. Jego stosunek wobec Władysławowa można określić jako "syndrom sztokholmski": i nienawidzi, i wyjechać na stałe nie chce.
- Moja mama od 25lat prowadzi dwa sklepy i od 10 lat wynajmuje pokoje. Widzę, że do Władysławowa przyjeżdża coraz mniej turystów. Może nie jest to drastyczny spadek, ale już widoczny. Kiedyś najmniejszy pokój wynajmowało się na kilka tygodni do przodu, a teraz nawet w sezonie nie brakuje wolnych miejsc noclegowych. Nie dziwi mnie to, bo Władysławowo nie ma nic do zaproponowania ani mieszkańcom, ani turystom. Bo co, "kolorowe jarmarki" i brak jakichkolwiek atrakcji w deszczowe dni, których nad morzem niestety nie brakuje? – zastanawia się pan Mariusz.
W Centrum Kultury we Władysławowie kręcą głowami. Jasne, że urzędnicy zastanawiali się w przeszłości nad rozbudowaniem bazy kulturalnej w mieście (a właściwie budowaniem jej od podstaw), ale raz, że nie ma na to pieniędzy, a dwa – wieloletnie obserwacje doprowadziły do przekonania, że statystyczny turysta przyjeżdżający do Władysławowa chce poleżeć na plaży, a wieczorem odpocząć w jakiejś niedrogiej knajpce.
Festiwal, pokazy filmowe czy koncerty, na które wstęp miałby kosztować choćby symboliczne dziesięć złotych? To nie przejdzie, uznali.
Żeby porozmawiać o kulturze w mieście, weszłam na przedostatni poziom wieży stanowiącej część Domu Rybaka.
Dziś to jedna z największych atrakcji okolicy, ale wybudowana została w latach 50. ubiegłego wieku w zupełnie innym celu. Miała przypominać okolicznym rybakom, że władza o nich pamięta i dba, czego materialnym dowodem jest taki oto "pałac dla ludu".
Nic to, że mieszkańcy woleli (choć głośno o tym nie mówili, bo czasy były takie, że lepiej rządzących nie krytykować), by władze pochyliły się nad problemem braku mieszkań czy ogólnej biedy.
O tym, jak bardzo nietrafiony był pomysł Domu Rybaka, niech świadczy to, że choć w wieży znajdowały się pokoje dla rybaków, którzy przypływali do Władysławowa z innych miejscowości, to niechętnie nocowali oni w tym przybytku.
Projektanci tak chcieli uszczęśliwić nieprzychylnych im Kaszubów, że zapomnieli, że "ludzie morza" najlepiej czują się właśnie w sąsiedztwie wody.
Dziś w przeskalowanym gmachu, który nijak nie pasuje do niewielkiej wioski rybackiej, znajduje się urząd miasta.
Wydział Kultury usytuowano w najwyższym punkcie, ale w sezonie nie trzeba się wdrapywać, bo urzędników można spotkać znacznie bliżej powierzchni ziemi – w tymczasowym Punkcie Informacji Turystycznej. I właśnie doświadczenie codziennego kontaktu z przyjeżdżającymi przekonało urzędników od kultury, że angażowanie publicznych pieniędzy w aktywność kulturalną nie ma większego sensu.
- Wie pani, o co najczęściej pytają turyści? – pyta Robert Sokołowski z wydziału.
Próbuję zgadnąć. Gdzie jest najlepsza pizza? Gdzie sprzedają świeże ryby? Pudło.
Najczęstsze pytanie dotyczy lokalizacji poczty. O alternatywę dla siedzenia na plaży raczej nikt się nie dopytuje.
Zresztą w mieście nie ma miejsca, w którym można zorganizować festiwal filmowy czy koncert. Jasne, latem działa "kino pod chmurką", ale poza sezonem zwyczajnie nie ma gdzie. Kiedyś, jeszcze w latach 80., działało w mieście kino, można też było oglądać filmy w kinie w Pucku. Dziś oba są tylko wspomnieniem, najbliższe kino jest w odległej o 29 kilometrów Rumi.
Wchodzimy na taras widokowy, który wieńczy wieżę Domu Rybaka. W drodze powrotnej Arkadiusz Labudda i Robert Sokołowski (obaj wbrew trendom związali swoje życie z Władysławowem) rzucają światło na zagadkę, co robią właściciele domów wypoczynkowych po sezonie.
- Zamykają biznes i wyjeżdżają. Wiele obiektów prowadzonych jest przez ludzi spoza powiatu puckiego, którzy po sezonie zawieszają działalność. Jeśli panie nie wierzy, proszę się przejść późnym wieczorem po mieście. W wielu obiektach całymi tygodniami nie pali się światło – wyjaśniają.
Uciec, ale jak?
Trochę rozmawiamy o trudnościach wiążących się z mieszkaniem we Władysławowie. Zimą nie ma dokąd pójść (to jak mantra pojawia się w zarzutach wszystkich moich rozmówców), a latem choćby człowiek chciał, to z kolei ruszyć się nie za bardzo jest jak.
Droga łącząca Władysławowo z Helem jest w sezonie permanentnie zakorkowana i jedzie się niczym po zakopiance. Podobno od czasu do czasu pojawia się pomysł, by w okolicy dworca kolejowego we Władysławowie wybudować duży parking, na którym w sezonie zostawialiby samochody przyjezdni i dalej w kierunku Helu jechali już pociągiem.
Mieszkańcy Półwyspu odetchnęliby z ulgą, ale pomysł ma krótki żywot. Koniec końców, kto by się chciał narażać turystom? Może są trochę męczący, ale przecież na nich opierają się dziesiątki domowych budżetów (i budżet miasta), więc trzeba im wiele wybaczyć.
Alternatywą nie jest pociąg, który na długim odcinku poprowadzony jest jednym torem, więc dziennie może się odbyć zaledwie dwanaście kursów w każdą stronę – czasem trzeba czekać dwie godziny na kolejny pociąg.
Ponadto w sezonie w pociągu jest tak ciasno, że wcale nie ma gwarancji, że we Władysławowie uda się do niego w ogóle wsiąść.
Wiem, że moi rozmówcy nie przesadzają. Dwa lat temu spędziłam we Władysławowie kilka dni w połowie czerwca, a więc jeszcze przed rozpoczęciem sezonu turystycznego. Pociąg do Gdyni był tak zapchany, że sam proces "dopychania" pasażerów trwał prawie dziesięć minut, a i tak nie wszyscy wsiedli. Na peronie zostało dwoje rowerzystów, którym konduktor dosłownie zagrodził wejście.
Na nic zdało się tłumaczenie, że wykupili bilet na rowery oraz że muszą się dostać do Gdyni, bo mają przesiadkę do Poznania.
Na trudności związane z codziennymi dojazdami zwraca uwagę Maciek. Gdy pytam, o co apelowałby do lokalnych władz, bez wahania odpowiada, że właśnie o lepszy dojazd do Trójmiasta.
- Gdybyśmy sprawniej mogli dojeżdżać do Gdyni lub Gdańska, pewnie więcej osób zdecydowałoby się mieszkać we Władysławowie. Władysławowo skorzystałoby też z tego, że dużo ludzi marzy o przeprowadzce gdzieś poza duże miasto. Tylko kto się wyprowadzi z Trójmiasta do Władysławowa, by każdego dnia męczyć się z dojazdami? – zastanawia się.
Władze Władysławowa powinny wziąć sprawy demograficzne poważnie do serca. Liczby nie kłamią: Władysławowo jest jednym z najszybciej wyludniających się miast w Polsce. Fakt, że wpływ na statystykę w ostatnich latach miała zmiana granic, która nastąpiła w 2014 r. i w efekcie której siedem dotychczasowych dzielnic jest teraz sołectwami. Niezależnie jednak od tego – młodzi z Władysławowa wyjeżdżają, bo po prostu nie widza tam dla siebie perspektyw.
Port bez rybaków
A może być jeszcze gorzej, bo od stycznia tego roku bez pracy są ludzie, którzy przekonani byli, że obecność morza będzie im gwarantowała zajęcie do końca życia. Tak jak dawała prace ich dziadkom i ojcom.
Sławiony przez Stefana Żeromskiego "Wiatr od morza" wieje nadal, ale co z tego, skoro kutry rybackie stoją w porcie i nie zanosi się, by w najbliższych czterech latach miały wypłynąć.
Wszystko przez to, że nasze morze robi się coraz bardziej martwe. Nie ma ryb, więc Unia Europejska w osobach ministrów ds. rybołówstwa zadecydowała, że trzeba podjąć drastyczne środki i wprowadzić prawie całkowity zakaz wyławiania dorsza we wschodniej części Morza Bałtyckiego. Restrykcje obowiązują od 1 stycznia tego roku.
Zakaz najbardziej uderzył w armatorów jednostek sportowo-rekreacyjnych, czyli takie "biura turystyki morskiej", które organizowały kilkugodzinne połowy dla miłośników wędkowania na morzu. Dlaczego właśnie w nich?
W przeciwieństwie do "dużych" armatorów i załóg rybackich nie będą dostawać rekompensat za brak możliwości połowów. Nie bez znaczenia okazał się fakt, że wielu właścicieli "jednostek turystycznych" dostało wsparcie kilkanaście lat temu, gdy przy okazji wprowadzenia innych limitów przekwalifikowali się właśnie na obsługę amatorów wędkowania na morzu. Tym razem pieniędzy nie będzie, musicie radzić sobie sami – usłyszeli więc rybacy.
Chcąc nie chcąc, ostatniego dnia 2019 r. mali armatorzy musieli po raz ostatni zacumować swoje łódki. Być może za cztery lata, kiedy urzędnicy uznają, że populacja dorszy jest na tyle silna, że można łowić, ponownie wypłyną. Ale czas oczekiwania też kosztuje. Za bezczynnie stojące kutry trzeba wnosić opłaty portowe, a łodzie – już nie pierwszej nowości – należy na bieżąco konserwować, naprawiać. Na to trzeba pieniędzy – sporych pieniędzy, których na morzu już zwyczajnie nie ma.
- Władysławowo bez dorszy to jak góry bez śniegu. Da się żyć, ale czy górale by nie splajtowali bez narciarzy? – próbuje żartować recepcjonistka w hotelu, gdy pytam, jak Władysławowo żyje po wprowadzeniu zakazu połowu dorszy.
To samo pytanie zadaję w pensjonacie na terenie portu. Pani w restauracji zapewnia, że jak dotąd nie zaobserwowali mniejszej liczby rezerwacji niż zima zeszłego roku. Inna sprawa, że przy okazji ferii ludzie po prostu więcej podróżują. "Wędkarze" reperowali budżet niejednego domu wczasowego w terminach, w których do Władysławowa nie docierają wycieczki szkolne czy szukający spokoju emeryci.
- Proszę pamiętać, że zakaz dotknął nie tylko właścicieli kutrów, ale też sklepy z artykułami wędkarskimi, właścicieli obiektów noclegowych, smażalnie, sprzedawców ryb. Może jeszcze tego nie widać, ale to system naczyń połączonych – wyjaśnia recepcjonistka w hotelu.
Trochę jednak już widać. Tak jak kilka godzin wcześniej chodziłam po wymarłym centrum miasta, tak teraz chodzę po wymarłym porcie. Nikt już nie potrzebuje kompletować sprzętu na chwilę przed rejsem, więc sklep z artykułami dla wędkarzy jest zamknięty. Ten sklep i tak wytrzymał dłużej niż pozostałe. Dziś na szybie wiszą nadal kartki z życzeniami wesołych świąt – ale dla kogo te życzenia, bo na pewno nie dla armatorów kilkunastu małych kutrów?
Zapowiadali, że będą walczyć o rekompensaty, że wraz z kolegami z innych miast Pomorza zablokują największe porty. Jak dotąd odbył się protest na mniejszą skalę, ale sprawa nie jest jeszcze zakończona. Groźba wielkiego protestu wisi w powietrzu.
Dziś trudno sobie to wyobrazić, ale nie tak dawno temu przedsiębiorstwo "Szkuner", które zarządza portem, było największym pracodawcą w okolicy. W czasach świetności w porcie, przetwórni ryb i stoczni remontowej "Szkuner" zatrudniał dwa i pół tysiąca pracowników. Dziś – niewiele ponad 200. Było 50 kutrów, jest pięć, wszystkie mają co najmniej 30 lat.
To właśnie stąd do końca 2019 r. wypływały jednostki sportowo-rekreacyjne. Gdzieniegdzie w porcie wiszą jeszcze tablice z numerami telefonów do właścicieli kutrów, którzy chętnie zabiorą w morze amatorów wędkowania – ale to przecież nieaktualne. Jeszcze do niedawna na łodziach powiewały wypisane na prześcieradłach żądania i zapowiedzi wielkiego protestu.
Dziś tylko na jednym kutrze wisi kartka, która zabłąkanemu turyście wyjaśni, dlaczego w tętniącym do niedawna porcie dziś jest tak cicho.
Prosta grafika: nagrobek, na nim angielski skrót "R.I.P.", czyli "spoczywaj w spokoju. Tak jakby tu spoczął "armator, pracownik, rodzina".