Włoski apetyt na BGŻ

Jakie będą skutki przejęcia Banku BGŻ przez Pekao SA?

Włoski apetyt na BGŻ
Źródło zdjęć: © Thinkstockphotos

02.09.2013 | aktual.: 02.09.2013 12:45

Środek lata, a tu niespodzianka. Jeszcze niedawno pełen zapału Rabobank zniechęca się do dalszego rozwijania Banku BGŻ. Z kilku potencjalnych kupców na akcje dawnego banku numer jeden polskiego rolnictwa na pierwszy plan wybija się kontrowersyjny Unicredit ze swoim Pekao SA.

Jakoś przyjęło się myśleć, że BGŻ jest bardziej "polskim" bankiem o silnie scentralizowanej strukturze, gdzie najważniejsze decyzje strategiczne i operacyjne nieodmiennie zapadają w Mediolanie. Może dlatego, że międzynarodowa, spółdzielcza grupa Rabo nie odcisnęła dużego piętna na polskiej spółce, zostawiając sporo swobody jej menadżerom. Stało się tak pomimo obaw banków spółdzielczych, których prezesi prognozowali, że potężny Rabo skutecznie stanie im na drodze i potraktuje ich jak smakowitą przystawkę. Nie stanął jednak i nie potraktował.

Przypomnijmy szybko kilka kluczowych faktów z bogatej historii BGŻ. Powołany jeszcze za głębokiej "komuny" w 1975 r., w 1992 r. został skomercjalizowany, pełnił misję centralnego banku obsługującego rolnictwo, a zarazem sieć banków spółdzielczych, które wówczas były jego współwłaścicielami. Obsadzony pierwotnie przez ludzi związanych z PSL, potem z SLD. W latach 90. BGŻ miał stać się w zamyśle całkowitą własnością banków spółdzielczych i głównym bankiem je zrzeszającym. Traktowani przez władze po macoszemu spółdzielcy nie otrzymali jednak wsparcia ze strony państwa na wykup dodatkowych akcji i objęcie kontroli na bankiem, więc je sprzedali. Obciążony portfelem złych kredytów BGŻ wraz z tzw. bankami regionalnymi (których już nie ma) otrzymał wsparcie budżetowe w obligacjach restrukturyzacyjnych, których wykup kosztował podatnika 2,2 mld zł, dość spiesznie został sprywatyzowany.

Jacek Bartkiewicz, ostatni prezes z nomenklaturowego rozdania, odszedł z zarządu Banku BGŻ z końcem marca tego roku, w momencie gdy Rabobank zwiększył swoje udziały w BGŻ do blisko 100 proc., co można postrzegać jako zastosowanie w praktyce przez holenderskiego właściciela porzekadła: "murzyn zrobił swoje, murzyn może odejść" - oczywiście bez obrazy czarnoskórych ludzi. To, co jednak udało się Bartkiewiczowi w czasie jego prezesowskiej kadencji, to dostrzegalna zmiana profilu banku z wyłącznie "rolnego" na uniwersalny. Ponadto trudno powiedzieć o obecnym Banku BGŻ coś, co by go znacząco odróżniało na korzyść od konkurencji.

Nie duży, ale ważny

Bank BGŻ do tytanów bankowości nie należy. Jest dopiero jedenasty pod względem aktywów, ale odgrywał i odgrywa nadal dość istotną rolę w sektorze bankowym, w poważnym stopniu obsługując nadal rolnictwo. W pierwszym kwartale 2013 roku zysk netto grupy Banku BGŻ wyniósł 29,5 mln zł, wobec 40,5 mln zł rok wcześniej.

Najistotniejszy wpływ na wynik miały głębsze, niż się wcześniej wydawało, obniżki stóp procentowych NBP, które przełożyły się na niższe marże odsetkowe na depozytach. Przybyło klientów o 7 proc. r/r - do 1 mln 21 tys., portfel kredytowy urósł o 9 proc. r/r - do 27 mld 317 mln zł, a baza depozytowa wzrosła o 15 proc. r/r - do 26 mld 916 mln zł. Bank realizował program restrukturyzacji.Cięcia kosztów osobowych i trwałych rozpoczęte w IV kwartale ub.r., przeszły miękko i bez rozgłosu. W efekcie - o ile zatrudnienie w BGŻ końcu III kwartału 2012 roku wynosiło 5752 etaty, o tyle w końcu I kwartału 2013 roku zmalało do 5520 etatów.

"Mamy całkowite wsparcie naszego głównego akcjonariusza, Rabobanku, we wdrażaniu długoterminowej strategii wytyczonej do 2016 roku. Koncentracja na obsłudze klientów z segmentu rolno-spożywczego umożliwiła nam utrzymanie tempa akcji kredytowej powyżej średniej dla sektora bankowego" - chwalił się jeszcze w maju br. Geert Embrechts, pierwszy wiceprezes zarządu Banku BGŻ. Jakież musiało być jednak jego zdziwienie, gdy niedługo potem holenderska centrala Rabo zdecydowała o poszukiwaniach kupca na Bank BGŻ. Można przypuszczać, że na tę decyzję wpłynęło stopniowe słabnięcie Rabo, który pomimo iż z kryzysu lat 2006-2008 wyszedł obronną ręką (co m.in. zawdzięcza także swojej spółdzielczej strukturze, która nie ma dobitnie scentralizowanego charakteru ), postanowił "przewietrzyć" swoje globalne inwestycje. Po dobrych wynikach ubiegłego roku (2,9 mld euro zysku netto),w I półroczu tego roku Rabobank odnotował spadek zysku aż o 29 proc. - do 1,31 mld euro.

W międzyczasie zaliczył cios - 440 mln dolarów kary za manipulowanie LIBOR-em. W kwietniu br. ogłosił wezwanie do sprzedaży akcji BGŻ, płacąc po 72,5 zł za akcję. To winno było dać do myślenia polskiemu zarządowi, że nie chodzi o wycofanie banku z giełdy w nadziei na wyłączną dywidendę dla holenderskiego właściciela banku, ale że zaczyna się konsolidowanie portfela udziałów przez Holendrów jako wstęp do zwijania żagli - sprzedaży całego biznesu. Rabobank wychodzi więc z polskiego rynku, bo nie udało się wprowadzenie BGŻ do pierwszej trójki banków w Polsce. Holendrzy weryfikują swoje europejskie inwestycje i chcą skupić się na innych rynkach.

Idealny kupiec?

Deklarujący zainteresowanie zakupem akcji Banku BGŻ BNP Paribas wycofał się z rozmów - tak przynajmniej doniósł "Parkiet". Potencjalnie zainteresowany jest też ING, ale może mieć problem z uzyskaniem zgody Komisji Europejskiej, bo nadal spłaca międzynarodową pomoc. Mówi się także o Credit Agricole, Getin Banku, a nawet bankach zrzeszających banki spółdzielcze, te ostatnie jednak nie cierpią na nadmiar kapitału, szczególnie na akwizycje. Najpoważniejsza jest obecnie oferta Unicredit, złożona za pośrednictwem i przy udziale Pekao SA. "Mateczka" Banku Pekao SA mająca 9,2 mld euro straty w 2011 roku powoli wychodzi na prostą. W 2012 r. odnotowała już 865 mln euro zysku netto. Daleko jednak Unicredit do całkowitego ozdrowienia, więc swoista "ucieczka do przodu" w potencjalnie zyskowne inwestycje wygląda na strategicznie racjonalne rozwiązanie. Potencjalny interes szacowany jest na 3,5-4 mld zł, bo na tyle wyceniany jest BGŻ. Jeszcze w styczniu br. Unicredit niespodziewanie zdecydował o wystawieniu na sprzedaż 9,1
proc. akcji Pekao SA. Chcąc wzmocnić pozycję swojej polskiej spółki, pozyskał dodatkowe środki, także na potencjalne przejęcia.

Bank Pekao SA dysponuje obecnie wolnymi nadwyżkami w kwocie 7-8 mld zł, ale z przecieków wynika, że za BGŻ chce zapłacić tylko 3,2 mld zł. Trudno powiedzieć, czy potraktowałby BGŻ jako strategiczną inwestycję, czy tylko sposób na pozbycie się nadpłynności. Zysk netto grupy Banku Pekao SA w samym drugim kwartale 2013 roku wzrósł do 741,8 mln zł z 704,2 mln zł rok wcześniej i był 14 proc. powyżej oczekiwań rynku, który spodziewał się, że wyniesie on 651,3 mln zł. Zysk netto w II kwartale 2013 r. wzrósł o 5 proc. r/r i 11 proc. k/k. W pierwszej połowie 2013 r. Pekao SA zarobił 1,41 mld zł i był to wynik zbliżony do osiągniętego w analogicznym okresie 2012 roku. Wskaźnik ROE wynosi 11,9 proc., a współczynnik wypłacalności na koniec zaskakuje - 19,3 proc. i wskazuje jednoznacznie na gotowość banku do akwizycji.

Gdyby doszło do przejęcia BGŻ przez Pekao SA, bardzo wzmocniłoby to pozycję tego drugiego. Aktywa Banku Pekao SA na koniec 2012 r. wynosiły 148 mld zł, a Banku BGŻ - 37,2 mld złotych (w sumie mają one 185,2 mld zł). Po połączeniu z BGŻ Pekao SA dosłownie "siadłby na ogonie" liderowi rynku - PKO BP, którego aktywa po fuzji z grupą Nordea sięgną 230 mld zł. Byłaby to największa transakcja na rynku od czasu fuzji Banku Zachodniego WBK i Kredyt Banku, w wyniku której powstała trzecia co do wielkości (pod względem aktywów, depozytów i portfela kredytowego) instytucja finansowa w Polsce.

Było do przewidzenia, że pośród potencjalnych nabywców sprzedawanych w Polsce banków znajdują się grupy finansowe z przeżywającej poważny kryzys strefy euro. Taki jak właśnie UniCredit. Ostrzegał przed tym jeszcze jesienią zeszłego roku m.in. Stefan Kawalec z firmy Capital Strategy, były wiceminister finansów:

"Potencjalni nabywcy polskich banków m.in. z takich krajów jak Włochy, Hiszpania czy Francja są zagrożeni perspektywą dalszego pogorszenia ratingu, co może nastąpić ze względu na obciążenie ich bilansów obligacjami suwerennymi nadmiernie zadłużonych krajów lub może być efektem obniżenia ratingu kraju macierzystego. Analiza KNF dotycząca dwunastu krajów Europy Środkowo-Wschodniej, obejmująca okres 2005-2009, wskazuje, że pogorszenie ratingu podmiotu dominującego wiąże się z ograniczeniem akcji kredytowej przez podmiot zależny działający na rynku lokalnym".

Warto przypomnieć, że UniCredit, podobnie jak i inne duże banki globalne nawet po przejściu apogeum kryzysu nie cieszył się szczególną estymą agencji ratingowych. Pod sam koniec 2011 roku Fitch obniżył mu ocenę z A do A- z perspektywą negatywną, jednocześnie umieścił na liście obserwacyjnej z nastawieniem negatywnym inne duże, włoskie banki: IntesaSanpaolo, Banca Monte dei Paschi di Siena i UBI Banca. Z kolei 16 lipca br. agencja Moody’s tylko potwierdziła długoterminowy rating kredytowy oraz rating depozytowy UniCredit SpA na poziomie Baa2 oraz ratingi krótkoterminowe na poziomie Prime-2, ale obniżyła bazową ocenę kredytową (baselinecreditassessment) do Baa3 z Baa2 w efekcie obniżenia długu podporządkowanego. Perspektywa negatywna została niezmieniona.

W opinii konsultanta Stefana Kawalca nasze władze regulacyjne nie powinny być biernymi obserwatorami zmian kontroli nad bankami istotnymi dla polskiego systemu finansowego i gospodarki. Państwo powinno aktywnie działać, by obniżyć ryzyko, jakie struktura polskiego sytemu bankowego stwarza dla stabilności funkcjonowania sektora bankowego oraz makroekonomicznej kraju. "W żadnym przypadku nie powinno dopuszczać do tego, by zmiany kontroli nad bankami przyczyniały się do nasilenia ryzyk" - pisze Kawalec. Podaje przy tym inny niż dotąd chętnie lansowany sposób na zwiększenie efektywności i konkurencyjności banków, który polega na sprzyjaniu tworzenia rozproszonego akcjonariatu w bankach. Ale nie tylko na tym: "Jednym z kierunków działań podejmowanych w tym celu powinno być zwiększanie udziału w aktywach sektora bankowego banków kontrolowanych i zarządzanych lokalnie. Co to oznacza? Jak dla mnie jest to także niewyrażone wprost poparcie dla wzmacniania banków o krajowych korzeniach, w czym jak najbardziej mieści
się także bankowość spółdzielcza. Pośrednio jest to także wezwanie do może nie tyle preferencyjnego, ile po prostu sprawiedliwego, proporcjonalnego w stosunku o banków zagranicznych traktowania przez władze spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych".

Zabójcza koncentracja, słaba konkurencja

Analitycy globalnych firm konsultingowych wprost uwielbiają doradzać fuzje i przejęcia jako panaceum na wszystkie kłopoty instytucji finansowych.

"Polski sektor bankowy wyróżnia się w Europie Środkowej wielkością i tempem wzrostu, wciąż jednak ma potencjał do większej penetracji rynku" - napisali niecałe dwa lata temu w raporcie "The Banking Sector in Central Europe Performance Overview" specjaliści z Deloitte. Centrum Rozwiązań dla Sektora Finansowego należące o grupy Deloitte zestawiło dane dotyczące sektorów bankowych w ośmiu krajach Europy Środkowej: w Polsce, Czechach, na Węgrzech, w Słowacji, Bułgarii, Rumunii, Chorwacji i Serbii. W komentarzach zawartych do zestawień infograficznych sugerowano, że polski sektor bankowy nie uległ jeszcze silnej koncentracji w porównaniu z niektórymi krajami unijnymi, a banki szukają efektów skali i takich strategii biznesowych, które pozwoliłyby im uzyskiwać wysokie rentowności pomimo silnej konkurencji.

Informacje Deloitte są jednak przeterminowane. Krajowy sektor bankowy już teraz jest zbyt skoncentrowany, a gdyby jeszcze doszło do fuzji Pekao SA z BGŻ, nie będzie już co do tego żadnych wątpliwości. Dlaczego? Najczęściej stosowane miary koncentracji to CR5, CR10, CR15, obrazujące udział pięciu, dziesięciu, piętnastu największych banków w aktywach, kredytach lub depozytach sektora. Jeszcze w 2011 r. wskaźnik koncentracji CR5 sektora bankowego w Polsce wyniósł 43,7, co było poniżej europejskiej średniej. W całej Unii Europejskiej było to ok. 59,5, a więc Polska już dwa lata temu znalazła się na granicy wskazującej na możliwość monopolizacji rynku przez kilka grup bankowych. Taka sytuacja zaistniała jeszcze przed spodziewanym połączeniem PKO BP z grupą Nordea i możliwą fuzją Pekao SA z Bankiem BGŻ. Bardzo skoncentrowany jest rynek głównie w takich krajach jak Litwa, Estonia, Finlandia czy Holandia.Przeciwnicy stosowania miar CR uważają jednak, że biorą one pod uwagę tylko wielkości dotyczące struktury rynku,
a nie inne jego cechy, jak np. regulacje, bariery wejścia czy wyjścia na rynek.

Jeszcze jesienią zeszłego roku Stefan Kawalec w swoim obszernym raporcie przestrzegał przed silną koncentracją w krajowym sektorze bankowym, twierdząc, że należy jej unikać, pamiętając jednocześnie o tym, że w Europie i USA nadal nie wygasła dyskusja, co zrobić z bankami "zbyt dużymi, by upaść". Tego rodzaju banki stwarzają poważne ryzyko systemowe, o którym mówi nawet Komisja Nadzoru Finansowego. "Dlatego regulatorzy nie powinni dopuszczać do tego, by największe banki w polskim sektorze bankowym zwiększały swój udział w rynku w drodze przejmowania konkurentów" - pisze o tym wprost Stefan Kawalec.

Warto przy tej okazji jeszcze raz przypomnieć, że to nikt inny, jak właśnie państwo ma psi obowiązek dbać o zapobieganie tzw. ryzyku systemowemu oraz rozwiązaniom pogarszającym konkurencyjność na rynku. Bo jeśli państwo tego nie robi, to po co nam w ogóle takie państwo? Dysponuje ono przecież w tym celu odpowiednimi i skutecznymi narzędziami, choćby w postaci takich urzędów, jak Ministerstwo Finansów, Komisja Nadzoru Finansowego, Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, które nie tylko powinny wnikliwie przyglądać fuzjom i przejęciom, co do których decyzje zapadają poza granicami naszego kraju, ale także w razie potrzeby skutecznie je blokować, wskazując przy tym zagranicznym inwestorom inne rozwiązania, korzystne dla polskich banków i naszej gospodarki. Nie są przy tym potrzebne do tego żadne nowe ciała typu dyskutowana ostatnio żywo Rada ds. Ryzyka Systemowego; wystarczy, że istniejące urzędy będą właściwie spełniać swoje zadania. W żadnym razie nie powinno być tak, jak zdarzyło się dwa lata temu przy
licencjonowaniu przez KNF wejścia na rynek chińskich banków, przede wszystkim Bank of China, gdy nadzór w procesie licencyjnym mnożył najpierw formalne trudności, by potem i tak dopuścić Chińczyków do działalności bankowej w Polsce. Casus ten pokazuje, że naszym władzom potrzebna jest konsekwencja w działaniu operacyjnym. Nie śmiem już wymagać tej konsekwencji na poziomie strategicznym, gdzie mamy do czynienia m.in. z kompromitacją szumnie zapowiadanej i popieranej przez szefa doradców premiera Tuska "repolonizacja", czy też inaczej - "udomowieniem" banków.

Obawy co do postępującej zbyt silnej koncentracji polskiego rynku bankowego podziela także Komisja Nadzoru Finansowego. Na stronie internetowej urzędu czytamy, że " w warunkach wysokiej stabilności i efektywności krajowego systemu bankowego obecny poziom koncentracji na rynku bankowym w Polsce jest bliski optimum. Z punktu widzenia ryzyk systemowych oraz bezpieczeństwa systemu finansowego ważne jest, że nie ma w Polsce banków zbyt dużych, tj. takich, których ewentualnych problemów nie można byłoby rozwiązać w oparciu o dostępne krajowe instrumenty zarządzania kryzysowego". KNF obiecuje też, że"nadzór finansowy będzie bardzo wnikliwie badał skutki transakcji zarówno dla poziomu ryzyka systemowego, jak i dla banku przejmującego i przejmowanego.

Jest jeszcze inne, ważne, ale i mroczne oblicze nadmiernego skupienia usług bankowych w kilku dominujących na rynku podmiotach . Chodzi o klientów banków. Wszak to dla nich są banki, nie odwrotnie, o czym nieraz się zapomina. Sektor nadmiernie skoncentrowany jest dla klientów zabójczy: produkty są drogie, alternatywy słabe i w polskich realiach z różnych powodów ograniczone.

"Konkurencja to odwrotność koncentracji. Im koncentracja jest większa, tym słabsza jest konkurencja, natomiast wyższe są wyniki banków. W bardziej skoncentrowanym systemie prawdopodobieństwo zmowy instytucji jest większe, co oznacza wyższe ceny dla konsumentów i wyższą rentowność banków - przyznaje w wywiadzie dla "Obserwatora Finansowego" Małgorzata Pawłowska z Instytutu Ekonomicznego NBP.

Znakomicie by się stało, by nadzór "zbadał" i nie dopuścił jednak do przejęcia BGŻ przez Pekao SA. Pomijając już wcześniej zasygnalizowaną "jakość" podmiotu przejmującego, BGŻ nie powinien trafić do jednej z dominujących grup finansowych na rynku. Może warto rozważyć pomysł powrotu BGŻ do spółdzielców bankowych? Musiałoby się to jednak odbyć ze wsparciem ze strony państwa, na co jednak oprócz woli politycznej trudno byłoby w obecnej sytuacji znaleźć także pieniądze.

Rafał Zaza
Gazeta Bankowa

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)