Zamknięte osiedla. Getta informatyków, lekarzy i dyrektorów?

W żadnym europejskim kraju nie ma tak wielu entuzjastów chronionych osiedli jak w Polsce. W Paryżu czy Berlinie, znajdziemy ich może kilkanaście, w znacznie mniejszej Warszawie co najmniej kilkadziesiąt. Mieszkają w nich przeważnie ludzie majętni, wysoko postawieni. Na czym polega fenomen odgradzania się? Czy oddzielanie biednych od bogatych, wykształconych od tych mniej wyedukowanych nie sprawi, że jedni zaczną się drugich zwyczajnie obawiać?

Zamknięte osiedla. Getta informatyków, lekarzy i dyrektorów?

21.12.2010 | aktual.: 21.12.2010 14:18

W żadnym europejskim kraju nie ma tak wielu entuzjastów chronionych osiedli co w Polsce. W Paryżu czy Berlinie, znajdziemy ich może kilkanaście, w znacznie mniejszej Warszawie co najmniej kilkadziesiąt. Mieszkają w nich przeważnie ludzie majętni, wysoko postawieni. Na czym polega fenomen odgradzania się? Czy oddzielanie biednych od bogatych, wykształconych od tych mniej wyedukowanych nie sprawi, że jedni zaczną się drugich zwyczajnie obawiać?

Ewa i Andrzej oraz dwie ich córki mieszkają już na drugim strzeżonym osiedlu w Warszawie. Nie wyobrażają sobie, że mogliby się gdzieś przenieść. No chyba, że wybudują dom, ale na razie są na to zbyt zajęci.

- Nie ukrywam, że dla mnie duże znaczenie ma standard apartamentów na takich osiedlach. Oboje z Andrzejem ciężko pracujemy i skoro lubimy żyć w luksusie mamy do tego prawo - mówi 34-letnia Ewa, pracująca na wysokim stanowisku w firmie reklamowej.

- Mamy tu wszystko, sklepy, plac zabaw z piaskownicą, do której żadne zwierzaki nie robią kupy, siłownię, a nawet mini przedszkole. Dziewczynki są tu bezpieczne, my nie boimy się, że rano z pod domu zniknie samochód. Nikt nie sika na klatkę. Jest czysto i miło. O sąsiadach wiedzą niewiele. Kto czym jeździ i gdzie pracuje. Nie odwiedzają się wzajemnie. - Większość mieszkańców to młodzi, zapracowani ludzie, którzy po powrocie do domu chcą odpocząć i pobyć z rodziną, a nie wzajemnie się odwiedzać - tłumaczy Warszawianka. - Mamy tu spokój i ciszę, imprezy zdarzają się może dwa, trzy razy w roku.

Potwierdza to Anna Majcher. Też z Warszawy. Jednak ona właśnie dlatego zdecydowała się zmienić adres. - Przez pierwsze miesiące byłam zadowolona. Czułam, że zapracowałam na wysoki standard, w którym żyję, ale gdy poszłam na urlop wychowawczy moje podejście zmieniło się o 180 stopni - mówi. Przed urodzeniem Zuzi, pani Ania pracowała jako informatyczka. Mąż jest lekarzem. Oboje spędzaliśmy mnóstwo czasu w pracy. Wieczorem telewizja, w weekend zakupy i obiad u rodziców. Albo zapraszaliśmy gości do siebie, w końcu mieliśmy się czym pochwalić, bo mieszkanie przepiękne - opowiada kobieta.

- Gdy po urodzeniu Zuzi, zorientowałam się, że to nie najlepszy czas by wrócić do pracy postanowiłam pójść na wychowawczy. Myślałam, że będzie fajnie. Będą wpadały koleżanki z dziećmi, będziemy siedziały na placu zabaw, plotkowały. Ale one nie lubiły tu przyjeżdżać. Wkurzały je ciągłe pytanie ochroniarza, kto, do kogo, potwierdzania czy czekam na gościa. Gdy któraś zapomniała czegoś z zostawionego za bramą samochodu i po to leciała, od nowa cała procedura.

Pani Ania nie potrafiła też zaprzyjaźnić się z nowymi sąsiadami. - Właściwie sąsiadkami, bo tu młode matki spotykają się na placu zabaw. Coś strasznego. Jakiego wybrałaś pediatrę, gdzie kupujesz śpiochy, czy ćwiczysz z nią coś czego nawet nie umiem wypowiedzieć? I tak w kółko - opowiada ze śmiechem pani Ania. - Mężowie od rana wbici w garnitury, zarabiają kasę, a mamy w najmodniejszych ciuchach starają się nie pobrudzić piaskiem. Sami informatycy, lekarze, bankowcy, dyrektorzy pionów handlowych... Nikogo z niższym wykształceniem i po 40 roku życia. Ani jednego psa, jeśli były koty, to ukrywane - opowiada z przerażeniem. - Tak naprawdę jestem szczęśliwa, że trafiliśmy na zamknięte osiedle. To mi uświadomiło jak absurdalne życie zaczęliśmy prowadzić. Gdybym nie poszła na urlop wychowawczy mogłabym tego nie odkryć jeszcze bardzo długo. I w końcu zapomnieć, że na świecie większość ludzi nie ma dwóch samochodów, korzysta z komunikacji publicznej, publicznej służby zdrowia i wysyła dzieci do publicznych szkół.

Tomasz Krzyżanowski na chronione osiedle wprowadził się 13 lat temu. - Nie wybierałem mieszkania sam. Dostałem bardzo dobrą pracę w Warszawie i przez pierwszy rok kontraktu wynajmowała je dla mnie firma. Po tym czasie mogłem je wykupić na bardzo korzystnych warunkach - tłumaczy były dyrektor bardzo znanej firmy spożywczej. - Skorzystałem z propozycji, bo mówiąc szczerze było mi zupełnie obojętne gdzie mieszkam. Z resztą wtedy takie mieszkanie robiło na wszystkich ogromne wrażenie. Brama na pilota, pan portier kłaniający się w pas, czyściusieńkie klatki schodowe z drzwiami otwieranymi kodem. Pełen szpan.

Dziś pan Tomasz mieszka w domku jednorodzinnym i prowadzi swoją firmę. - Wyprowadziliśmy się za sprawą mojej żony. Kiedy nasz syn miał osiem lat, wolał wracać do mieszkania dziadków niż do własnego domu. Choć mieszkał tu od urodzenia miał mniej kolegów, niż w kamienicy dziadków. Bo tu dzieciaki nie chodzą po domach, nie do pomyślenia jest by siedziały na klatce schodowej, czy na krawężniku pod budynkiem. Tam owszem - mężczyzna. - Pytałem go czy nie przeszkadza mu, że klatka u dziadków jest trochę brudna i nie najładniej pachnie i że kręcą się różni ludzie, czasem ktoś żebrze, czasem jakaś samotna staruszka pogoni ich z windy. A on twierdził, że to jest ciekawe i że u nas wszyscy tylko mówią dzień dobry i nikt nawet nie wie, jak on ma na imię.

Te argumenty trafiły do żony i ona przekonała mnie do przeprowadzki. Zdecydowaliśmy się zbudować dom, ale nie na zamkniętym, deweloperskim osiedlu. Inaczej tu niż w kamienicy z mojego dzieciństwa, ale mimo wszystko znacznie większa różnorodność ludzi niż na zamkniętym osiedlu. Są i młodzi, doskonale wykształceni na dorobku, i emeryci, którzy zdecydowali się na dom na obrzeżu, bo już nie muszą być w ciągłym biegu. A mój najbliższy sąsiad to facet po technikum budowlanym, który ma głowę do interesów i prowadzi własną firmę, a są też najstarsi mieszkańcy, nie koniecznie bogaci - którzy wprowadzając się tutaj dobre 30 lat temu nigdy nie podejrzewali, że ten "koniec świata" stanie się kiedyś modną dzielnicą domków jednorodzinnych - mówi pan Krzysztof. - Choć teoretycznie każdy ma swój zamknięty ogródek, stosunki sąsiedzkie są tu znacznie bardziej ożywione niż na zamkniętym osiedlu. Spotykamy się na grillu, zimą umawiamy się na skoki, dzieciaki ciągle latają i po domach i po ogródkach. Znacznie tu normalniej -
ocenia. - I nie muszę się nikomu tłumaczyć z odwiedzających mnie gości, ani zastanawiać się czy pan portier uwierzył, że ta pani, która ze mną wraca to moja siostra. Oczywiście nie musiałem tego nikomu wyjaśniać, ale człowiek sam zaczyna się wpędzać w taką paranoję, gdy wie, że każdy jego krok jest obserwowany przez ochronę, portiera i kamery.

Zamkniętych osiedli nie kochają też mieszkańcy okolicznych budynków. Za co? - Nie obchodzi mnie, że się alienują, że żyją w zupełnie nierealnym świecie, to ich sprawa. Mnie irytuje fakt, że teraz do rodziców, którzy mieszkają 300 metrów ode mnie w linii prostej, mam 2 km, bo nie mogę przejść przez osiedle. A specjalnie szukałam mieszkania w pobliżu - mówi Agnieszka Olszańska z Warszawy. - Teoretycznie jest droga przez osiedle i wiem, że można przez nie przejść, ale nie mam zamiaru opowiadać się jakiemuś człowiekowi kim jestem, skąd i dokąd idę i prosić żebym mogła przejść krótszą drogą. To nie żadna tajemnica, ale dla mnie to poniżające. Jakby z założenia podejrzewało się wszystkich, że chcą okraść mieszkających w luksusie "wybrańców". Wiem, że to nie wina tych ludzi, ale automatycznie niechęć przenosi się na nich.

Mimo niechęci wielu, strzeżone osiedla, zamknięte dla tych, którzy na nich nie mieszkają, nadal będą powstawać. Skoro jest na nie popyt - nie ma się czemu dziwić. A socjologowie i psychologowie mają dzięki temu nowy problem do analiz? Jak takie sztuczne życiowe enklawy wpłyną na nasze społeczeństwo. Czy alienowani od dziecka ludzie będą się potrafili odnaleźć na szerokich wodach, gdzie znajdzie się ktoś, kto nasika na wycieraczkę, czy dla draki wybije nam szybę w nowiutkim audi? I czy oddzielanie biednych od bogatych, wykształconych od tych mniej wyedukowanych nie sprawi, że jedni zaczną się drugich zwyczajnie obawiać?

Agata Dutkowska

mieszkaniawykształceniebogaci
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (19)