"Zawierając umowę o pracę, nie podpisywałam zgody na życie w ubóstwie". Czytelnicy opowiadają, jak żyć za ustawowe minimum
20 lat pracy w firmie, a wynagrodzenie ani drgnie. Po zapłaceniu rachunków na przyjemności nic nie zostaje. Oszczędności? Prywatna wizyta lekarska? Urlop za granicą? Historia pana Andrzeja, który chce, by pensja wystarczała mu na życie bez zobowiązań, wywołała lawinę listów od Czytelników.
"Codziennie po obudzeniu zadaję sobie pytanie: za jakie grzechy żyję w tym kraju?! Mam 31 lat, mieszkam sama z 12-letnim synem. Pracuję w szpitalu, w niewielkiej miejscowości 80 km od Wrocławia. Jestem opiekunem medycznym. Gdy inni mają wolne, ja jestem na 12-godzinnych dyżurach. Nie ma czasu dla dziecka – a to wszystko za 2 150 zł brutto!".
"Wczoraj odebrałam wynagrodzenie: 1 470 zł na rękę! Pytam Państwo, pytam rząd: jak mam tu żyć?" – to tylko jedna z historii, którą dostaliśmy po naszym apelu, żebyście opowiedzieli o tym, czy udaje się Wam zarobić Wasze "minimum socjalne".
Wszystko zaczęło się od pana Andrzeja, który wyliczył, że aby zapłacić wszystkie rachunki i nie żywić się najtańszym jedzeniem z promocji, potrzebuje zarabiać co najmniej 3 100 zł na rękę. Pomyślał, że skoro pracodawcy pomstują na brak rąk do pracy, to nie będzie problemem znaleźć firmę, która takie pieniądze oferuje – tym bardziej, że jego rodzinne Trójmiasto jest uznawane za jeden z lepszych rynków pracy w kraju.
Ze zdziwieniem doszedł do wniosku, że nic z tego i nie dość, że pracodawcy proponują pensję niewiele przekraczająca ustawowe minimum, to jeszcze nie kryją się z tym, że najchętniej zatrudnialiby na czarno lub umowę o dzieło, aby odprowadzać jak najmniejsze składki.
Nie jest odosobniony w swoich doświadczeniach. Od środy piszecie o bezskutecznych próbach znalezienia lepiej płatnej pracy, o pensjach, które ledwo wystarczają na zapłatę rachunków i wyliczacie swoje wydatki.
- Właściwie nie wiem, po co to piszę. Nikogo to nie obchodzi, nic to nie zmieni. Ale przynajmniej wygadam się – zauważa któryś z piszących.
Nie potrafię szanować mojego pracodawcy
"Mam ponad 30-letni staż pracy, wyższe wykształcenie, studia podyplomowe, dobrze znam angielski. Pracuję 10 lat w jednostce budżetowej zajmującej się ochroną środowiska. Zarobki? Od ponad 8 lat niemalże w miejscu: ok 2 000 zł na rękę. Mam na utrzymaniu dzieci. Nie mam męża. Mieszkam w małym mieście, w którym budżet jest głównym pracodawcą" – opowiada pani Wioletta.
Jak sama deklaruje, nie ma zadatków na przedsiębiorcę, kwiaciarką czy florystką też nie zostanie. Szuka innej pracy w sąsiednich miastach, ale bezskutecznie:
"Ograniczyłam zużycie wody do niezbędnego minimum, płacę niecałe 50 zł. 46 zł za energię, 20 zł za telefon. W sklepie kupuję kiszoną kapustę, przecenione warzywa, nabiał, najtańsze rodzaje pieczywa – wylicza. W kinie nie byłam od lat, na wczasy czy wycieczki nie jeżdżę od wieków, do dentysty nie chodzę - nie stać mnie, nie robię dodatkowych badań - nie stać mnie. Każda infekcja to wydatek grubo ponad 50 zł, a to rozwala mi budżet. Długo by można wyliczać.
O oszczędzaniu nie ma mowy, bo ciągły wzrost cen powstrzymuje całkowicie takie zapędy. Stale towarzyszy mi myśl: na czym jeszcze mogę zaoszczędzić? (...)
Dorabiam. Czasem udaje się znaleźć pracę możliwą do wykonania po godzinach mojej pracy, np. odbieram dzieci ze szkoły (5 zł za godzinę ). Ale to rzadkość. A życie nie stoi w miejscu, rachunki czekają. I kiedy czytam o dobrym stanie gospodarki, o nadzwyczaj wysokich wpływach do budżetu, o uszczelnionych lukach w podatkach, o tych wysokich premiach i kiedy konfrontuję to z informacją, że podwyżek płac w mojej jednostce nie będzie, bo brak środków w budżecie, to myślę jedno: niech was szlag trafi!
I korzystając z okazji chcę stanowczo, zdecydowanie podkreślić, że zawierając umowę o pracę, nie podpisywałam zgody na życie w ubóstwie. A tak żyję. I dlatego też, pracodawco mój, chcę żebyś wiedział, że nie potrafię cię szanować i nawet nie staram się o to" – pisze gorzko pani Wioletta.
Hydraulikowi nikt nie powie, że za wysoko ceni swoją pracę. Polonistą można pomiatać
Okazuje się, że satysfakcjonującej pensji nie daje nawet dyplom wyższej uczelni:
"Po dziewięciu latach pracy w wydawnictwie państwowej wyższej uczelni dostaję na rękę ok. 1 900 zł. Nikt nie chce wierzyć, że na moim stanowisku można tak mizernie zarabiać.
Praca jest męcząca, wymaga naprawdę dużej wiedzy, do tego odpowiedzialność za ewentualne wpadki. Ślęczę przed monitorem i psuję sobie wzroku. Latem temperatura w pokoju ok. 30 stopni plus okropny zaduch, bo oczywiście nie ma klimatyzacji.
Prawdopodobnie zaraz ktoś powie, że mogę iść układać chodniki - tylko po co w takim razie spędziłem pół życia w szkole i na studiach? Po co zarywane noce i miałem najlepsze wyniki? Po co dyplom? Po co to wszystko, skoro mogłem iść do zawodówki i zostać hydraulikiem?
Hydraulikowi nikt nie powie, że za dużo bierze za naprawę kranu. Ale poloniście za korektę płacą mniej od strony niż malarzowi od metra kwadratowego. Bo to nikomu niepotrzebna praca. Pisać każdy umie, a Word podkreśla błędy. Podwyżek nie będzie, bo "jak się nie podoba, to się zwolnij". Zresztą, firma zewnętrzna z przetargu zrobi taniej - poniżej ceny kosztów"
Mieszkam przy niemieckiej granicy i tylko to pozwala mojej rodzinie przeżyć
"3100 zł to też jakaś abstrakcja. Na samo wyżywienie 5-osobowej rodziny znika z mojego portfela co miesiąc 2 480 zł czyli średnio 80 zł dziennie – zaczyna swoją historię pan Dariusz.
Ja wybieram pracę u naszego zachodniego sąsiada, bo tam przynajmniej za ustawowe minimum można żyć i planować. U nas minimum oznacza strach i codzienną agonię.
Gdy włączam, telewizję, mam ochotę wyć. Zapytacie: dlaczego? Bo zewsząd słyszę: "Weź pożyczkę" bo: idą święta, idzie zajączek, idzie nowy rok, i o zgrozo! Nadchodzi nowy rok szkolny (naprawdę nie stać nas na przybory dla dzieci?).
Gdyby nie to że mieszkam przy granicy, strzeliłbym sobie w łeb".
Wymuszony uśmiech na twarzy kasjera
"Od 20 lat pracuję jako kasjer-doradca w największym polskim banku. Miesięcznie zarabiam 3 150 zł brutto, jest to najniższa stawka w banku – pisze pan Marek z Pomorza.
W moim oddziale otrzymanie podwyżki wymaga interwencji "sił wyższych". Oczywiście pracodawca wciąż przypomina nam, że możemy sobie dorobić premią, która przysługuje za wykonanie 150 proc. planu. Z każdym kwartałem coraz trudniej te warunki spełnić.
Rotacja pracowników w tym banku jest ogromna. Młodzi przychodzą do pracy, a po kilku miesiącach odchodzą. Pewnie większość nie uwierzy, bo wchodząc do banku, widzi się uśmiechniętych pracowników, którzy chętnie porozmawiają i zażartują. Rzeczywistość jest inna".
Czy my, niepełnosprawni staruszkowie, mamy iść do pracy?
"Oboje z żoną jesteśmy emerytami, mamy orzeczenie o niepełnosprawności. Mieszkamy w Krakowie. Moja emerytura wynosi 1 211,96 zł na rękę, a emerytura mojej żony to 1 011,76 zł netto – pisze pan Zbigniew.
Nasze comiesięczne płatności to 466 (czynsz), 131 zł za prąd, 75 zł gaz - 75, 100 zł za telewizję. Do tego 60 zł opłaty za garaż i 20 zł na ubezpieczenie.
Na życie (jedzenie, lekarstwa, rehabilitację) pozostaje 685,86 zł miesięcznie na osobę. Oboje dochodzimy siedemdziesiątki. Czy mamy szukać pracy? Ale kto nas zatrudni?".
Stać mnie na coraz mniej. Napiszę doktorat i odchodzę
Pracuję na jednej z czołowych uczelni. Kończę pisać doktorat i zajmuję stanowisko techniczne. Obsługuję sprzęt warty miliony złotych, wymyślam nowe metody w oparciu o literaturę branżowa. Za swoją pracę dostaje 1 730zł netto. Z czego to wynika? Bo taka pensja mieści się w przedziale przewidzianym przez ustawę o szkolnictwie wyższym. Na uczelni trzyma mnie tylko doktorat – opowiada pan Robert z Warszawy.
Dodaje, że problemem nie jest nawet wysokość wynagrodzenia, ale jego siła nabywcza, krótko mówiąc: ile możemy za taką pensję kupić. Niestety, z każdym rokiem coraz mniej".
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl