Bankowość która jest, a której nie ma

Czy to możliwe, aby rynkiem szacowanym na 500 mld zł rocznie nikt się nie interesował?
Interesuje, tylko inaczej niż robi się to gdzie indziej z kilku powodów.

Bankowość która jest, a której nie ma
Źródło zdjęć: © Fotolia | styleuneed

01.07.2014 | aktual.: 28.10.2015 17:29

Bankowość inwestycyjna jest tą sferą, która wzbudza generalnie najwięcej emocji. W Polsce bankowcy nie widzą przeszkód dla jej rozwoju, jednak po chwili dodają przysłowiowe „ale”.

Igła w stogu siana

John Rendall, wiceprezes i dyrektor zarządzający HSBC Bank Polska SA – banku, który obecny jest w Polsce od lat 90. ubiegłego wieku, a który doradzał w ponad 50 transakcjach o wartości przekraczającej 50 mld zł – nie widzi poważnych przeszkód dla rozwoju bankowości inwestycyjnej w Polsce. Podkreśla, że banki mają odpowiednie kadry lokalnie, posiłkują się również kadrami z centrali, a ponadto mogą liczyć jeszcze na zagraniczne wsparcie. Na tym rynku dodatkowo, w niektórych obszarach bankowości inwestycyjnej, z bankami konkurują niezależne, wyspecjalizowane firmy doradcze, co pokazuje, że rynek jest bardzo konkurencyjny.
– Pewne ograniczenia skali działalności wynikają z płynności na krajowym rynku kapitałowym i wciąż niewielkiej liczbie klientów planujących realizować transakcje o wysokich wartościach, aczkolwiek obserwujemy wzrost zainteresowania korzystania z rozwiązań z zakresu bankowości inwestycyjnej po stronie przedsiębiorstw – mówi „Gazecie Bankowej” John Rendall. Z kolei zdaniem Ilony Wołyniec, dyrektora Departamentu Finansowania Projektów Inwestycyjnych w PKO BP, choć nie ma istotnych barier dla rozwoju bankowości inwestycyjnej w Polsce, to brakuje pewnych funkcjonalności w sferze rynku kapitałowego. – Aby ten obszar rozwijał się, niezbędne jest, aby na rynku miały miejsce transakcje, które wymagają specjalistycznego doradztwa inwestycyjnego. Tym samym skala działalności w zakresie usług bankowości inwestycyjnego jest ściśle związana z rozwojem rynku kapitałowego, dłużnego, doradztwa specjalistycznego. Jeśli rynki te nie rosną i wykazują małą aktywność, to nie rozwija się też ten segment usług bankowych – analizuje
Wołyniec.

Bankowi udaje się być liderem rynku w zakresie organizacji emisji obligacji komunalnych. Na koniec 2013 r. udział PKO BP w tym rynku wyniósł 28 proc. Ponadto zajmuje znaczącą pozycję pod względem emisji obligacji korporacyjnych – udział banku w rynku to blisko 14 proc.

Jeszcze inaczej problem widzi Piotr Kudła, dyrektor Biura Sprzedaży Produktów Skarbowych w Getin Noble Banku SA. Uważa on, że gdyby nie ostatni kryzys finansowy, a potem kryzys w strefie euro, w tej sferze nie nastąpiłoby to, co obecnie się dzieje.

– Przewrotnie do rozwoju bankowości inwestycyjnej przyczynił się także kryzys finansowy. Przedsiębiorstwa z większą przychylnością spoglądają na alternatywne do kredytu formy pozyskiwania kapitału, niskie stopy procentowe zachęcają do lewarowania i przejęć, a dążenie do cięcia kosztów i szukania synergii sprzyja w wielu branżach łączeniu i koncentracji.

Jego zdaniem kryzysowe doświadczenia oraz obecne problemy gospodarcze sprzyjają rozwojowi bankowości inwestycyjnej. – Zmieniająca się świadomość społeczna i niskie stopy procentowe powodują, że rosną aktywa funduszy inwestycyjnych. Podmioty gospodarcze i klienci indywidualni poszukują innych sposobów inwestowania niż tradycyjna lokata bankowa – mówi Piotr Kudła.

Jako przykład transakcji z zakresu inwestycyjnej banku dyrektor wymienia przejęcie części DnB Nord, DZ Banku Polska oraz 100 proc. Dexia Kommunal kredit Banku Polska. Polska nie jest Szwajcarią, która swoją bankowość w każdym obszarze rozwija od stuleci. Polski rynek bankowy kształtuje się od 25 lat i widać wiele pozytywnych zmian.

– Polska staje się rynkiem coraz bardziej podobnym do rynków w Europie Zachodniej, gdzie praca z bankierem inwestycyjnym przy wszelakich transakcjach kapitałowych jest czymś naturalnym. W miarę dojrzewania polskiego rynku przeprowadzanych jest coraz więcej transakcji, co powoduje, że jest coraz więcej pracy dla bankierów inwestycyjnych. Dlatego spodziewamy się dalszego rozwoju tego obszaru – mówi Karol Bach, dyrektor banku ds. corporate finance w mBanku. Dodaje, że Polska staje się również coraz ważniejszym rynkiem zbytu dla globalnych graczy i lokalnych liderów, którzy poszukają okazji do przejęć, a następnie maksymalizacji kapitałowej i odsprzedaży z ogromnym zyskiem.

Praca u podstaw

Podobnie uważa Aleksander Kwiatkowski, ekonomista i anioł biznesu, ale jednocześnie dodaje, że przeszkody są i dotyczą przede wszystkim niewłaściwego podejścia do gospodarki. By można było mówić o bankowości inwestycyjnej, trzeba mieć na względzie całą gospodarkę, a nie jedynie przepływy kapitału wokół jakichś dóbr czy udziałów w firmach. Zdaniem Kwiatkowskiego w Polsce konieczne jest efektywniejsze pracowanie na rzecz rozwoju innowacyjności, a wręcz uczynienia z tego z jednego z realnych filarów polityki gospodarczej państwa.

– Jeśli popatrzymy na ostatnie badania UE w zakresie innowacyjności, to Polska plasuje się na szarym końcu Europy. Tutaj oddaliśmy palmę pierwszeństwa innym krajom. Przyczyny tego stanu tkwią m.in. w tym, że u nas nie ma rozwiniętego systemu seed capital, a więc inwestującego w małe, a nawet mikroprzedsiębiorstwa. Na świecie wygląda to tak, że ktoś rozwija swój wynalazek w garażu, biorąc pieniądze od tzw. 3F (family, friends, foods) – tłumaczy ekonomista. – Gdy już przedsięwzięcie się rozwinie do pewnej wartości, np. 200 tys. dolarów, to wtedy taka firma lub przedsiębiorca może pozyskać od instytucjonalnego inwestora, np. banku, duże finansowanie rzędu milionów dolarów czy euro. Ale by tak się stało, musi zaistnieć cały etap pierwszy, którego niestety w Polsce nie ma. W kraju wszyscy oczekują, że naszą innowacyjność wspomoże UE. Tymczasem nie myślimy o tym, że musimy sami zacząć działać u podstaw – podkreśla Kwiatkowski.

Do tego czasu, gdy polska gospodarka nie będzie oparta na wiedzy i przemyśle dającym wartość dodaną z prawdziwego zdarzenia, mówienie o bankowości inwestycyjnej jest bardzo ograniczone. Dlaczego? Kwiatkowski tłumaczy to liczbą polskich milionerów. – Jesteśmy mniej zamożnym społeczeństwem.

Różne statystyki podają, ale mamy około 45 tys. milionerów na 38 mln obywateli, a w innych krajach jest to przykładowo około 2 mln milionerów.

Poza tym ci nasi najbogatsi rodacy dość często szukają optymalizacji podatkowej i lokują swoje fortuny w innych krajach. Dlatego walka o te dość skromne w liczbie kapitały ma zupełnie inny wymiar – podsumowuje.

Wielkie możliwości, małe chęci

Swoje miejsce w sferze bankowości inwestycyjnej próbują znaleźć również banki spółdzielcze, choć nie jest to jeszcze zjawisko masowe. Zdaniem byłego prezesa Banku Polskiej Spółdzielczości Mirosława Potulskiego banki te nie mają wyjścia.

– Dla polskiej bankowości spółdzielczej, po wielu latach tłustych, nadchodzą gorsze czasy. Komisja Nadzoru Finansowego w raporcie podsumowującym 2013 rok stwierdziła, że banki spółdzielcze jako sektor nie są przygotowane do funkcjonowania w otoczeniu niskich stóp procentowych i niskiej inflacji. Z raportu KNF wyłania się obraz bankowości spółdzielczej nieefektywnej, drogiej w utrzymaniu, tracącej klientów i dochody – mówi Potulski.

Jego zdaniem obecnie jest dobry czas, aby bankowi spółdzielcy uświadomili sobie, że anachroniczne, konserwatywne podejście do bankowości, z jakim są utożsamiane banki spółdzielcze, ma swoje zalety, ale ma również wady, których tolerowanie może spowodować, że jego zwolennicy zamiast twórczego ożywienia popadną w destrukcyjną stagnację. W tej sytuacji zarządy banków spółdzielczych powinny zadać sobie pytanie, czy zamiast kurczowo trzymać się tych samych zasad, nie bacząc na okoliczności, nie lepiej będzie dla ich banków, gdy przystosują się do nowych warunków?

Te warunki to rewizja mentalności o finansach i rynku, a przede wszystkim zmiana filozofii w podejściu do bilansów, struktury aktywów oraz produktów bankowych oraz samego ryzyka. W efekcie pozwoli to uruchomić zdeponowane pieniądze na wypracowanie kapitału, który będzie można inwestować. Problem, z którym bankowi spółdzielcy muszą się także zmierzyć, jest racjonalne wykorzystanie posiadanego kapitału, mając na uwadze to, że aktywowanie nadwyżek bardziej ryzykownie, będzie wymagało więcej kapitału.

– W chwili obecnej mamy taką sytuację, że banki małe i średnie, które mają współczynniki wypłacalności na bardzo wysokim poziomie, co oznacza, że słabo wykorzystują posiadany kapitał, nie mają pomysłu, a czasem i możliwości rozwoju akcji kredytowej na swoim terenie – tłumaczy Mirosław Potulski. – Zaś banki duże, aktywne, nawet gdyby chciały, mają poważnie ograniczony apetyt na zwiększenie akcji kredytowej czy bardziej finezyjne aktywowanie swoich środków ze względu na niskie współczynniki wypłacalności.

Trzeba mieć również na uwadze to, że część banków spółdzielczych ma w swoich funduszach obligacje podporządkowane, emitowane głównie w 2010 roku, z dziesięcioletnim terminem wykupu i okresem amortyzacji, w tempie 20 proc. rocznie na pięć lat od daty wykupu. Tak więc te banki od 2015 roku będą wykazywać mniejsze fundusze uzupełniające, co może skutkować zmniejszeniem wskaźników wypłacalności – dodaje były prezes BPS.

Problemem jest jeszcze to, że w sektorze spółdzielczym nie ma ekspertów od inwestycyjności w rozumieniu bankowości inwestycyjnej. Co dziwne, nie ma również zbyt wielu ekspertów od zarządzania aktywami w postaci obligacji komunalnych czy komercyjnych. Usprawiedliwieniem tego stanu jest to, że wcześniej banki te poza gromadzeniem depozytów i prowadzeniem akcji kredytowej nie obracały pieniędzmi w inny sposób. Na szczęście to się zmienia, a główną zasługę w tym mają banki zrzeszające.

Zdaniem Mirosława Potulskiego za jego rządów w BPS został zrobiony milowy krok w sferze bankowości inwestycyjnej przez spółdzielców. Za Uzdrowiska Polskie (Uzdrowisko Iwonicz SA, Uzdrowisko Kamień Pomorski Sp. z o.o., Uzdrowisko Konstancin-Zdrój Sp. z o.o., Uzdrowisko Nałęczów SA) BPS TFI zapłaciło w grudniu 2011 roku 119 mln zł, a na koniec roku (31.12.2011, czyli po 20 dniach) wartość certyfikatów wynosiła już ponad 194 mln zł. Niestety inwestycja nie wszystkim się spodobała, a on sam stracił fotel prezesa.

Chińskie zawieszenie i zakusy

Swego czasu na fali przyjazdu do Polski chińskiego premiera i prezydenta media i rozmaici eksperci przekrzykiwali się, że nasz kraj Chińczycy pokochali i będą nad Wisłą inwestować co najmniej setki milionów dolarów. Kluczem do sukcesu miała być linia kredytowa o wartości 10 mld dolarów. Minęło kilka lat, inwestycje nastąpiły, ale nie w takim zakresie, jak to przedstawiano w wizjach.

Nie dziwi to Jacka Ślotały, bankowca i eksperta z centrum Adama Smitha, który od lat współpracuje z chińskimi inwestorami. Jego zdaniem problem jest w tym, że żadna ze stron nie rozumie obustronnych potrzeb i możliwości.

– To jest skomplikowana sytuacja ze względu na to, że my jesteśmy na początku drogi pokazywania się w Chinach jako ewentualny, możliwy cel inwestycyjny. Z mojego doświadczenia bankowego i współpracy z chińskim kapitałem wynika, że skala chińska przerasta skalę inwestycyjną w Polsce. Jedynym bankiem czy inaczej mówiąc – instytucją finansową, która do tej pory wyraziła prawdziwe zainteresowanie w sensie kapitałowym, a nie branżowym, jak np. inwestycja w Hutę Stalowa Wola, jest China Eximbank, który zainwestował w CEE Capital, czyli w luksemburski fundusz, inwestujący w 16 krajach Europy.

Ekspert podkreśla, że tym kanałem właśnie tenże chiński bank inwestuje w Polsce, ale nie tylko on, bo chiński kapitał myśli o działalności inwestycyjnej w Polsce i on sam wskazuje, w co chciałby ulokować pieniądze. Jednak najczęściej po dużym zapale następuje szybkie jego ochłodzenie.

– Jeśli chodzi o Polskę, to chiński kapitał zainteresował się pewnego czasu polskim rynkiem nieruchomości – mówi Jacek Ślotała. – Przyjechało swego czasu kilku przedstawicieli chińskich funduszy i interesowało się, w co i jak można inwestować w nieruchomościach. Szybko jednak się zniechęcili. Dlatego że, po pierwsze, wolumen ich nie zadowolił. Po drugie oni postrzegają polski rynek jako rynek wysokiego ryzyka, wyższego nawet niż np. amerykański, na którym stracili przecież ogromne pieniądze – tłumaczy.

Ale nie tylko to stoi na drodze zagnieżdżenia się kapitału zza Wielkiego Muru. Problemem jest duża mniejsza płynność. – Giełda w Warszawie również cechuje się dużo płytszym rynkiem w porównaniu z tym, co jest publicznie przedstawiane, aczkolwiek na giełdzie widoczne są już korzystne zmiany, zmierzające w kierunku normalnego rynku kapitałowego. Oczywiście próba zorganizowania mechanizmu równoległego notowania spółek np. w Hongkongu czy Szanghaju to jeden z wielu możliwych pomysłów – mówi Jacek Ślotala.

Ekspert Centrum Adama Smitha uważa, że kluczem do przyciągnięcia chińskich inwestorów na polski rynek jest zrozumienie specyfiki działania Chińczyków, którzy najpierw się uczą, chcą wiedzieć maksymalnie dużo, jak coś robić, a potem dopiero zaczynają to robić. I dobrze to widać po dwóch chińskich bankach – Bank of China i ICBC – obecnych w Polsce.

– Te banki nie chcą prowadzić bezpośredniej działalności kredytowej. One chętnie pożyczyłyby polskiemu bankowi pieniądze i przyjęły ryzyko polskiego banku, ale nie polskiego rynku. To jest bardzo dziwne. Być może świadczy to o tym, że nie rozumieją naszego rynku jeszcze i że jesteśmy na etapie edukacji chińskiego inwestora – wyjaśnia Ślotała.

Jak więc przyciągnąć wielki chińskie pieniądze? Zdaniem bankowca i eksperta od chińskich inwestycji jest to możliwe. Ten złoty środek znalazło i stosuje wiele krajów, a celem zainteresowania polskiego rządu nie powinny być tylko fi rmy państwowe czy w jakimś w stopniu powiązane z rządem, ale chiński prywatny kapitał.

– Mianowicie prywatny sektor w Chinach odgrywa coraz większą rolę. Tacy inwestorzy patrzą – co może się nam wydawać dziwne – na drugi paszport oraz na to, jakie bezpośrednie benefity personalne z takich inwestycji będą dla nich wynikać. Przykładowo w Australii Chińczycy inwestują bardzo dużo, bo w zamian dostają australijski paszport. Skala tych inwestycji przekłada się na wzrost gospodarczy i wzrost wartości australijskiego dolara. W UE podobnie postępuje Malta, to samo zrobił Cypr. Dlaczego tak się dzieje? Bo Chiny przy swej wielkości są ograniczone dla inwestowania kapitału na wewnętrznym rynku, zwłaszcza problem ma kapitał prywatny. Dominuje państwo. Dlatego chińscy kapitaliści szukają dla siebie miejsca poza krajem i znajdują je – podsumowuje Jacek Ślotała.

Wiele się może zmienić, i to już niedługo. Według nieoficjalnych informacji China Development Bank rozważa poważne i głębokie zainwestowanie w Polsce. Ten bank, a ściślej jego aktywność inwestycyjna, jest dla chińskiego biznesu wyznacznikiem atrakcyjnych miejsc do lokowania kapitału.

Jacek Strzelecki

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)