Były zarząd Stoczni Gdynia zarobił na pracownikach

Sensacyjne informacje na temat Stoczni Gdynia SA ujawniają przed Sądem Rejonowym w Gdyni byli przedstawiciele rady nadzorczej zakładu.

13.06.2008 07:36

Przy okazji procesu dawnych zarządców stoczni, Janusza Szlanty, Huberta K. i Andrzeja B., oskarżonych o spowodowanie w przedsiębiorstwie wielomilionowych strat, wychodzi dziś na jaw, że stocznia - największy pracodawca na Pomorzu - już przed 2000 r. stała na skraju przepaści, popadając w potworne długi. Nie przeszkodziło to jednak jej zarządowi, by założyć prywatną firmę Stoczniowy Fundusz Inwestycyjny, mamić stoczniowców obietnicami wejścia firmy na giełdę i pobierać od nich na konto SFI po 400 zł na poczet przekazania w przyszłości akcji zakładu.

Tymczasem, jak wynika z ustaleń prokuratury, wejście stoczni na giełdę było nierealne - przedsiębiorstwo nie spełniało nawet podstawowych kryteriów, umożliwiających ten krok... Większość z około 3 tysięcy pracowników, która zawierzyła SFI, do dziś nie zobaczyła z powrotem ani 400-złotowego wkładu, ani tym bardziej zapisanej w umowach kary po 1 tys. zł, gdyby do przekazania akcji nie udało się doprowadzić. Roszczenia załogi wobec funduszu szacowane są nawet na 3 mln zł.

|

Obraz
Obraz

Kilkuset pracowników, reprezentowanych przez prawników jednego z zakładowych związków zawodowych - "Stoczniowca" - postanowiło więc złożyć już w 2003 r. w warszawskim sądzie gospodarczym wniosek o upadłość SFI, w ten sposób próbując odzyskać pieniądze. Przeprowadzenie postępowania upadłościowego jest jednak niemożliwe, bo... nikt nie jest dziś w stanie ustalić adresu SFI.

_ Będziemy więc zmuszeni skierować do prokuratury przeciwko byłemu zarządowi zakładu zawiadomienie o wyłudzeniu pieniędzy _ - mówi Leszek Świętczak, przewodniczący Związku Zawodowego "Stoczniowiec". _ Bo jak inaczej ocenić tę sytuację? Oni musieli wiedzieć, że wejście stoczni na giełdę jest niemożliwe, mimo tego założyli prywatną firmę i pobierali pieniądze za akcje. _

Stoczniowcy, którzy im zawierzyli, czują się oszukani. Dziś zawiadomienia składać nie będziemy, bo stocznia walczy o życie i musimy skupić się tylko na tym, aby jej pomóc. Ale gdy tylko to wszystko się wyjaśni, na pewno zdecydujemy się na taki krok. Z danych, ujawnionych przed sądem przez Bolesława Senyszyna, byłego przewodniczącego RN stoczni, wynika, że zakład już 2002 r. zakończył gigantyczną, sięgającą 450 mln zł stratą. Wykazał to audyt, zlecony przez RN firmie PriceWaterhouseCoopers.

Stocznia stała w tym momencie na granicy upadku, informacji tych nigdy jednak nie podano do publicznej wiadomości. Zarząd zakładu mówił o stracie na poziomie 10-30 mln zł. W nieświadomości żyli nawet pomorscy parlamentarzyści, już wtedy próbujący ratować stocznię i pisząc w tej sprawie apele do premiera. Wiesław Walendziak, Tadeusz Cymański i Andrzej Liss w liście z marca 2003 r. jako stratę zakładu za rok poprzedni wymieniają tylko 10 mln zł.

_ Tymczasem zakład już długo przed 2002 r. przynosił straty, ale maskowano je wpisując do rozliczenia pobierane dywidendy _ - mówi Senyszyn. Wejście stoczni na giełdę w żadnym momencie jej funkcjonowania nie było możliwe, choćby dlatego, że musiałaby przez trzy lata z rzędu wykazać zysk. Nie było też niezbędnej ku temu krokowi uchwały Walnego Zgromadzenia Akcjonariuszy, nikt nie próbował sporządzić prospektu emisyjnego.

Temat wejścia stoczni nie giełdę był od początku do końca fikcją. Janusz Szlanta na łamach "Polski Dziennika Bałtyckiego" wielokrotnie zapewniał, że w sprawie zarzucanych mu nieprawidłowości w stoczni czuje się niewinny. Na tematy związane z SFI i pobraniem od stoczniowców pieniędzy nigdy nie chciał się wypowiadać. Dziś eksprezes nie odbiera telefonu.

Były prezes Stoczni Gdynia SA i jego dwaj zastępcy na ławie oskarżonych zasiedli w październiku 2004 r., a ich proces toczy się do dziś. Cała trójka oskarżona jest o spowodowanie w zakładzie strat na co najmniej 31 mln zł. Prokuratura zarzuca im m.in., że w latach 1999-2000 zaciągali wielomilionowe kredyty na konto Stoczniowego Funduszu Inwestycyjnego, a zabezpieczali je majątkiem stoczni, choć musieli mieć świadomość, iż nie będą w stanie spłacić tych zobowiązań.

Fakt takich poręczeń nie był też ujawniany w corocznych bilansach, trzymano go w tajemnicy przed radą nadzorczą. Dzięki temu stocznia, choć tonęła i popadała w coraz większe długi, mogła wykazywać zyski na papierze. Szlanta przed sądem nie zgadza się ani z tymi zarzutami, ani z tezą, że jedynie pozorował chęć wejścia stoczni na giełdę.
_ Gdybyśmy tak robili, bylibyśmy samobójcami _- stwierdził na sali. _ Od tego zależał dalszy byt założonego przez nas SFI. _

Szymon Szadurski
POLSKA Dziennik Bałtycki

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)