Finansowy surrealizm
Rozmowa z prof. Zytą Gilowską, byłą minister finansów w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, obecnie pracownikiem naukowym Instytutu Ekonomii i Zarządzania KUL.
14.04.2009 | aktual.: 24.04.2009 10:10
Rozmowa z prof. Zytą Gilowską, byłą minister finansów w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, obecnie pracownikiem naukowym Instytutu Ekonomii i Zarządzania KUL.
Czy Polsce grozi, czy nie grozi realny kryzys gospodarczy? Opinie na ten temat są mocno podzielone - inaczej widzą sytuację instytucje finansowe, inaczej ekonomiści oceniający kryzys na podstawie danych makroekonomicznych, a jeszcze inaczej rząd.
Istotnie. Mamy wielkie pomieszanie pojęć i wyobrażeń. Co to znaczy "realny kryzys gospodarczy"? Czy bywają kryzysy nierealne? Chociaż na nasze usprawiedliwienie trzeba dodać, że niektóre elementy trwającego kryzysu faktycznie wyglądają jak dzieło hollywoodzkich scenarzystów rodem z "Bartona Finka". No bo jak można zmalwersować 50 mld dolarów, na dokładkę w pojedynkę i w tajemnicy nawet przed najbliższą rodziną? A tak jest prezentowany przypadek działalności Bernarda Madoffa, którego najpierw oskarżono o wyprowadzenie (ciekawe - gdzie? przecież nie na Księżyc?) ok. 15 mld dolarów, potem ta suma urosła do wspomnianych 50 mld, by ostatnio (wg doniesień medialnych) dochodzić do 65 mld dolarów. Tak wielkie kwoty przekraczają zdolności imaginacji przeciętnego człowieka i nieuchronnie kierują w stronę fantazjowania. Trzeba też przyznać, że kryzys finansowy, który uruchomił spiralę zdarzeń, doprowadzając do "pełnowymiarowego" kryzysu gospodarczego, miał i nadal ma liczne cechy wirtualnych machinacji. W rezultacie
chyba nikt na świecie nie wie, na jak wielką skalę owe machinacje są poukrywane w bilansach instytucji finansowych, nie tylko amerykańskich i europejskich. Osobiście przychylam się do poglądu, że na kanwie derywatów, zwłaszcza CDS-ów (credit default swap) takich "lipnych" operacji jest na ok. 50 bln dolarów. Części tych pieniędzy nigdy nie było, nie ma i nie będzie, w części zostały wykreowane przez obowiązujący system księgowania (zmiany w amerykańskich regułach rachunkowości powinny tu sporo wyklarować, bo jak ustalać wartości rynkowe przy braku transakcji i faktycznej blokadzie większości operacji bankowych?), natomiast spora ich część jest jednak bardzo boleśnie realna, ponieważ jest finansowana najbardziej prawdziwymi pieniędzmi jakie obecnie istnieją - pieniędzmi podatników. Amerykańskich, francuskich, brytyjskich, irlandzkich itd. Na razie na tej liście podatników polskich nie ma i oby tak pozostało. Jednak kryzys do nas dotarł i ma podręcznikowe wręcz oblicze - spadek popytu na nasze towary za
granicą, spadek popytu wewnętrznego, spadek produkcji przemysłowej, spadek sprzedaży detalicznej, wzrost liczby firm niewypłacalnych, zatory płatnicze, gwałtowny spadek dynamiki inwestycji prywatnych, masowe zwolnienia pracowników, także grupowe, bankructwa.
Oczywiście istotna jest skala zdarzeń tworzących całą sekwencję. W Polsce nie jest jeszcze tak jednoznaczna, by mówić o recesji, ale jest wystarczająco poważna, by naszą gospodarkę zastopować, by nam odebrać impet rozwojowy. Przeczytałam uważnie protokół z przesłuchania Alana Greenspana (przez Komitet Nadzoru Bankowego Izby Reprezentantów Stanów Zjednoczonych) i nie mam wątpliwości, że rację mają ci, którzy twierdzą, iż Polska chyba po raz pierwszy odebrała swoistą rentę opóźnienia - nasi bankowcy nie zdążyli się aż tak wyrafinować (nie wierzę w zapewnienia o ich szczególnej ostrożności, czego dowodem są niektóre przynajmniej umowy dotyczące opcji walutowych), a nasz eksport nie wnosi aż tak wielkiej kontrybucji do PKB, jakbyśmy chcieli. I na tym koniec. Fundamenty naszej gospodarki są słabe - mamy kompromitującą sieć kiepskich dróg, nasze koleje są w stanie rozpaczliwym, natomiast monopole kwitną, np. w energetyce i telekomunikacji. Mamy natomiast wielki głód sukcesu, jesteśmy bardzo przedsiębiorczy i
wytrzymali. Przecież nawet odsetek osób aktywnych zawodowo, w Polsce jeszcze najniższy w UE, w ubiegłych trzech latach rósł w tempie prawie półtora punktu procentowego rocznie. To był bardzo dynamiczny proces jak na warunki europejskie. Mamy więc znakomity potencjał wzrostu gospodarczego, stąd wziął się nasz imponujący impet rozwojowy. A teraz stajemy, na dokładkę na rozdrożu.
Rząd premiera Tuska przygotował pakiet antykryzysowy na sumę 91 mld zł, to jest dużo, zakładając, że faktycznie grozi nam recesja? Tym bardziej, że jednocześnie rząd zapowiada zachowanie niskiego deficytu budżetowego.
I w tej materii mamy potężne zamieszanie pojęciowe. Zacznijmy od sprawy metodologicznie bezdyskusyjnej, czyli od deficytu budżetu państwa. Otóż, deficyt budżetu państwa jest kategorią zdecydowanie wtórną względem deficytu całego sektora general government (w urzędowym tłumaczeniu jest to deficyt sektora rządowego i samorządowego), chociaż jest jasne, że deficyt budżetu państwa stanowi główną część deficytu całego sektora. To jednak deficyt sektora general government jest decydujący dla oceny kondycji finansowej państwa i ten właśnie deficyt wchodzi w skład jednego z nominalnych kryteriów konwergencji. Jeżeli więc rząd zapowiada, że np. przeniesie część wydatków na budowę dróg (ok. 10 mld zł) poza budżet państwa do Krajowego Funduszu Drogowego, który już jest mocno zadłużony i żadnych wolnych środków nie ma, tylko będzie je musiał pożyczyć (na gorszych warunkach, bo najkorzystniej pożycza pieniądze rząd w imieniu Skarbu Państwa), to jest to manipulacja i oszukiwanie obywateli, ponieważ długi Krajowego
Funduszu Drogowego są wliczane do deficytu sektora general government. Zapowiadając takie kombinacje rząd się kompromituje w oczach inwestorów, znakomicie orientujących się w meandrach naszego systemu finansowego, tym bardziej zaś orientuje się w nich Komisja Europejska.
Metodologicznie deficyt budżetu państwa musi być podporządkowany deficytowi całego sektora i to w perspektywie przekraczającej dany rok budżetowy. Przykładowo, w III kwartale 2007 r. było wiadome, że można ów rok zakończyć deficytem budżetu nie przekraczającym 10 mld zł, co byłoby efektowne i wygodne w kampanii wyborczej. Ale ówczesny rząd się na to nie skusił - ostatecznie deficyt wyniósł niespełna 16 mld zł, ponieważ aż 6 mld zł przeznaczyliśmy na aprioryczne wzmocnienie systemu finansowego państwa w 2008 r. Nastąpiło wcześniejsze (niż to konieczne) spłacenie części długów zagranicznych i wcześniejsze wzmocnienie dotacjami Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Obecny rząd zapowiada operacje dokładnie odwrotne - wyprowadzenia części wydatków poza budżet państwa, by sam budżet solidniej wyglądał. To są pomysły bardzo szkodliwe. Zamiast finanse państwa konsolidować, rząd chce je rozpraszać ukrywając rozmaite niedobory przed obywatelami (specjaliści nie dadzą się nabrać).
Z budżetem państwa ostatnio w ogóle dzieją się dziwne rzeczy. Po pierwsze, politycy reprezentujący rząd udają, że budżet nie jest przyjęty ustawą, którą rząd musi po prostu wykonywać, tylko że jest to jakiś bliżej nieokreślony plan rządu, który ten rząd sobie zmieni, jak zechce i kiedy zechce. To są żarty, degradujące jedną z najważniejszych ustaw w każdym państwie. Po drugie, panuje martwa cisza wokół ewidentnie nierealnych założeń przyjętych do konstrukcji budżetu państwa, stanowiącego rdzeń ustawy budżetowej, zaś w zamian następuje absolutyzacja wspomnianego deficytu budżetu, który propagandowo zaczyna pełnić funkcje quasi-teologiczne. Po trzecie, premier traktuje budżet jak plan swojego sekretariatu, a ministrów, jak członków tego sekretariatu (nie mówi się "minister rządu Rzeczpospolitej", są natomiast ministrowie premiera, tylko jego podwładni), i tych ministrów pogania, by "szukali oszczędności", chociaż oni wszyscy powinni po prostu wykonywać obowiązującą ustawę budżetową. W takich okolicznościach
deklaracje dotyczące deficytu budżetu państwa nie mają większego znaczenia.
Natomiast wskazane przez rząd 91 mld zawiera przede wszystkim szacunkowe skutki obniżek podatków i składek, zaprojektowanych przez poprzedni rząd i uchwalonych przez parlament poprzedniej kadencji. Te obniżki dały impuls popytowy głównie w 2008 r. i taki też był ich cel makroekonomiczny. Ale w obecnej stagnacji gospodarczej, radykalnego spadku zaufania i coraz mniejszej wiary w zdolność do utrzymania impetu rozwojowego, skutki ówczesnych decyzji są daleko niewystarczające. Rząd jest tego świadomy i zdaje się godzić ze spowolnieniem gospodarczym, np. oferując dopłaty do utrzymywanych (mimo spadku zamówień) miejsc pracy. To jest taktyka na przeczekanie. Moim zdaniem bierne oczekiwanie na poprawę koniunktury jest marnotrawieniem naszego potencjału rozwojowego, wyjątkowego w skali całej UE. Potrzebne są nowe, adresowane możliwie jak najszerzej impulsy rozwojowe. Najlepiej, gdyby zostały skierowane do wszystkich konsumentów w Polsce. Instrument nasuwa się wręcz automatycznie - podstawowa stawka VAT. Kiedy i na
jakich warunkach, pani zdaniem, Polska powinna przystąpić do strefy euro? Czy nie lepiej byłoby nam na przykład po spełnieniu wszystkich warunków mechanizmu ERM II wybrać system dwuwalutowy?
Ze ściśle ekonomicznego punktu widzenia rzecz jest prosta. Jak spełnimy wszystkie warunki konwergencji, to będziemy bezpieczni. Wówczas po prostu wejdziemy do strefy euro w tempie i na zasadach określonych traktatowo. To powinno być jasne dla wszystkich. Tutaj próby jakichś kombinacji byłyby przeciwskuteczne, nie jesteśmy Cyprem ani Maltą, gdzie zastosowano drobne odstępstwa od surowych wymagań traktatowych. Jesteśmy dużym krajem z dynamiczną gospodarką, niestety w realiach europejskich startującą z dość niskiego poziomu. Natomiast jesteśmy mało świadomi, jakiego rodzaju wymagania stawiają przywołane przez pana "warunki". Wcale nie chodzi o to, by je spełniać przez rok czy nawet dwa (w latach 2007-2008 nominalne kryteria konwergencji spełnialiśmy co do joty), lecz by przekonać samych siebie oraz kontrahentów z UE, że będziemy je spełniać stabilnie przez dający się przewidywać okres w bliższej i nieco dalszej przyszłości. Pamiętam szok w Wilnie (było to w dniu obrad konferencji ministrów finansów państw
regionu bałtyckiego), gdy Komisja Europejska zakwestionowała spełnienie przez Litwę kryterium inflacyjnego (częściowo z naszej "winy", ponieważ Polska notowała wówczas tak niską stopę inflacji, że była wliczana do trójki państw z najniższą stopą inflacji liczoną wg procedur HICP). Chodziło o 0,07 punktu procentowego, zaokrąglonego przez KE do 0,1 punktu. Wówczas wydawało się to jakimś nieporozumieniem lub nadmiernym rygoryzmem KE. Ale bardzo szybko okazało się, że inflacja na Litwie istotnie znacząco wzrosła i już nie zmalała. Po prostu eksperci Komisji mieli rację.
Nominalne kryteria konwergencji są tylko jedną stroną medalu (nawiasem mówiąc, w Polsce w praktyce mamy przecież system częściowo dwuwalutowy - nasze prawo już zezwala przedsiębiorcom na zawieranie umów i prowadzenie rozliczeń w euro). Druga strona medalu jest ważniejsza - dotyczy faktycznej kondycji gospodarki kraju aspirującego do strefy euro. Nominalne kryteria konwergencji usiłują tę kondycję jakoś ocenić, stosując pewien standard mierników oraz ich wartości referencyjnych. Natomiast eksperci doskonale wiedzą, że decydująca jest zdolność gospodarki danego kraju do rozwoju w warunkach zunifikowanego, wspólnego dla wszystkich państw strefy, zestawu narzędzi monetarnych. Tutaj tkwi sedno wątpliwości natury ekonomicznej. Przecież widzimy dzisiejsze trudności gospodarki hiszpańskiej lub włoskiej, które ewidentnie wolałyby wyższe stopy procentowe, a ich rządowe obligacje muszą być dwukrotnie bardziej rentowne niż np. niemieckie, bo inaczej nikt by ich nie kupił. A są to państwa członkowskie tego samego
elitarnego klubu - strefy euro.
Musimy sobie uświadomić, że nasza trajektoria rozwojowa jest wręcz historycznie nakierowana na szybszą dynamikę zdarzeń niż europejska średnia, co oznacza między innymi wyższą inflację. Z kolei wahania kursu naszej waluty są zmorą przedsiębiorców, ale w średniej perspektywie amortyzują spadek konkurencyjności naszej gospodarki. Podobne zależności są naprawdę liczne i niebanalne. Innymi słowy, musimy bardzo porządnie i rzetelnie oszacować nasze siły, bo wyzwanie jest zbyt wielkie na jakąkolwiek ułańską fantazję lub pochopność.
Trzeba też koniecznie uwzględniać kontekst polityczny, nie nasz, wewnętrzny, lecz niezwykle poważny kontekst europejski. Euro jest walutą bardzo specyficzną, jak mawia profesor Tomasz Gruszecki - "euro jest walutą podwójnie papierową". To nowość w historii pieniądza i w historii unii walutowych, których przecież w przeszłości było sporo i żadna nie przetrwała traktatów politycznych te unie powołujących. A przecież te dawniejsze unijne waluty były potencjalnie dość mocne - w całości lub częściowo odzwierciedlały zasoby kruszcu, były owych zasobów reprezentantami. Natomiast obecne waluty papierowe stabilizuje autorytet państwa emitującego, jego wiarygodność polityczna, gospodarcza i finansowa. Co autoryzuje euro? Euro jest autoryzowane przez Europejski Bank Centralny. To za mało. Bo przecież państwa członkowskie strefy autoryzują euro niejako cząstkowo. Prowadzą własne polityki gospodarcze, w tym polityki fiskalne i polityki budżetowe. W warunkach kryzysowych państwa członkowskie muszą się bardzo spinać, by
nie popaść w ostre protekcjonizmy, by trwać przy nominalnych kryteriach konwergencji. No i właśnie widzimy, że to niezbyt się udaje, deficyty sektorów szybują w górę, np. w Wielkiej Brytanii (ok. 9 proc. PKB) i w Irlandii (ok. 11 proc. PKB). Wychodzą na jaw zwykłe oszustwa statystyk przesyłanych do KE (Grecja), a tymczasem w Polsce prowadzimy abstrakcyjne dyskusje tak, jakby tych zjawisk w ogóle nie było.
Postawmy więc sprawę jasno - siła euro zależy od siły politycznej UE, ta zaś jest bardzo mocno niedookreślona i chyba taka pozostanie przez długie lata. Ta konstatacja też musi być obecna w naszych rachubach.
Czy obecna recesja - pierwsza w tak globalnej skali - może być końcem pewnego porządku w świecie? Czy jest to - jak uważają niektórzy ekonomiści - koniec kapitalizmu, czy może dopiero prawdziwego kapitalizmu początek? A może świat zmierza w stronę rozwiązań koreańskich czy chińskich ograniczonego kapitalizmu z silną kontrolą państwa?
Termin "kapitalizm" nie jest odpowiedni do dyskusji, ponieważ ma bardzo silne zabarwienie ideologiczne oraz socjalistyczno-marksistowski rodowód. Dlatego dobrze służył klarownym sporom politycznym, np. walce z "komuną". Przecież w Polsce od lat 60. ubiegłego stulecia nie było nawet prób wmontowania reguł komunistycznych, ale jakoś nigdy nie protestowano przeciw socjalizmowi, jakby chroniąc ten ustrój ze względu na uwodzicielskie obietnice, w zamian upowszechnił się skrót "komuna". W obecnych debatach chodzi po prostu o gospodarkę rynkową, czyli o gospodarkę opartą na kapitale (prawa własności jako podstawa) i konkurencji (jako głównej regule działania).
W realiach państwa demokratycznego jakieś azjatyckie modele w ogóle nie wchodzą w rachubę, chyba że byłyby wprowadzone przemocą. Gospodarka rynkowa jest po prostu stanem naturalnym, była niejako od zawsze i od zawsze była rozmaicie ograniczana oraz regulowana przez władzę polityczną. Przede wszystkim władza gwarantowała rozsądzanie sporów, które są nieodłączne od gospodarowania w formie swobodnie zawieranych umów. Następnie, władza twierdziła, że pilnuje (działała nierzadko przeciwnie, sama budowała monopole, także zabierała część rynku poprzez wielkie zamówienia, na ogół "ustawiane" w sposób obecnie kwalifikowany jako przestępczy), aby wszyscy chętni do działalności gospodarczej mieli zbliżone szanse. No i władza egzekwowała obowiązujące reguły. Zawsze też miała własny aparat w postaci prawa, służb porządku publicznego i jakiegoś systemu sądowniczego. Podobnie jest i teraz, a przynajmniej na to wyglądało przez dziesięciolecia.
Teoretycznie dostępny zestaw reguł ingerowania państwa demokratycznego w gospodarkę jest w zasadzie ustalony, chociaż mocno zmieniały się proporcje. Ale medialne debaty publiczne coraz silniej deformowały ten zestaw, stawiając przesadne akcenty na różnice ideologiczne. Natomiast rzeczywistość szła w kierunku odmiennym od publicystycznych wyobrażeń i jeżeli mamy obecnie stan szoku intelektualnego, to jest on głównie odzwierciedleniem stanu ducha części dyskutantów. Ich szok nie zmieni modelu nawet na pięć procent. Model może skorygować tylko wielka umowa międzynarodowa, typu Bretton Woods. Zresztą Amerykanie w istocie zerwali tę umowę już w 1971 r. całkowicie odchodząc od parytetu złota dla dolara, a pozostałe państwa udawały, że nic się nie stało. No i teraz mamy stan, zwięźle opisany przez Sekretarza Skarbu USA na początku lat 70. XX w. - "no cóż, dolar to nasza waluta, ale wasz problem".
Nie nastąpi żadna znacząca zmiana modelu. Sądzę, że mamy do czynienia z wielką (może największą w historii gospodarczej świata) kampanią usiłującą odwlekać zmiany w międzynarodowym układzie sił na rynkach finansowych. Na razie górą są zwolennicy status quo. Natomiast będą liczne korekty cząstkowe - wzmocnienie zdolności kredytowych MFW zostanie zapewne połączone ze zmianą polityki pożyczkowej tej instytucji, skoordynują się niektóre nadzory nad rynkami finansowymi, nastąpi okiełznanie agencji ratingowych, słowem - wszyscy się przyznają, że "trochę pobłądzili". Ale ssanie na środki publiczne, ta "prywatyzacja zysków i nacjonalizacja strat", w dużym stopniu się powiodły i państwa muszą teraz walczyć o możliwości pożyczania pieniędzy na tych samych rynkach, które wcześniej "ratowały" publicznymi środkami, bo muszą jakoś sfinansować swoje deficyty. Na naszych oczach historia zatoczyła koło i przytłaczająca większość zbiedniała, nawet jeśli jeszcze tego nie wie. Nie widzę siły, która byłaby w stanie zastopować tę
grę. Ale w perspektywie 10-15 lat wiele się zmieni. Do tego czasu musimy robić swoje - walczyć o przetrwanie jak wszyscy. Dla Polski jest to wyzwanie sprzed 50 lat - zbudować sprawne i skuteczne sądownictwo, zwłaszcza gospodarcze, zbudować cywilizowany układ komunikacji drogowej i kolejowej, rozbić przynajmniej niektóre monopole, bo przedsiębiorcy nie będą fruwać i komunikować się za pomocą tam-tamów. Nasze zadania są proste.
Rozmawiał Paweł Pietkun
Gazeta Bankowa