Jego fałszywki były tak dobre, że bank Francji musiał wycofać banknoty
Krakowscy cinkciarze zaopatrywali się u niego w sfałszowane dolary. Pierwsze egzemplarze podobno były fatalne i nikt ich nie chciał odkupić, ale ćwiczenie czyni mistrza, więc szybko doszedł do perfekcji. Umiejętność podrabiania pieniędzy dała mu luksusowe życie – ale tylko w tych chwilach, gdy nie odsiadywał kolejnego wyroku.
W latach 60. Stany Zjednoczone żyły sprawą Franka Williama Abagnale’a, który na wielką skalę fałszował czeki i bez większego wysiłku wyłudzał ogromne pieniądze. Jego specjalizacja w okłamywaniu otoczenia i tworzeniu alternatywnych historii na swój temat sięgała zresztą znacznie głębiej, o czym każdy zainteresowany może się przekonać oglądając film Stevena Spielberga "Złap mnie, jeśli potrafisz" z brawurową rolą Leonardo DiCaprio.
Polska też miała kilku wybitnych fałszerzy, którzy nie mając do dyspozycji skanerów i drukarek (które, umówmy się, znacznie upraszczają pracę współczesnych fałszerzy), tworzyli wierne podróbki, a do tego grali z milicja w ciuciubabkę. Napoleon i Matejko, dwie legendy świata fałszerzy, których wybory życiowe raczej nie zasługują aprobatę, ale nie można im odmówić cząstki geniuszu.
Talent stał się przekleństwem
Krakowscy cinkciarze zaopatrywali się u niego w sfałszowane dolary. Pierwsze egzemplarze podobno były fatalne i nikt ich nie chciał odkupić, ale ćwiczenie czyni mistrza, więc po pewnym czasie doszedł do perfekcji. Specjalizował się zresztą nie tylko w banknotach, ale fałszował także obrazy, dokumenty, certyfikaty autentyczności złota.
Dar to czy przekleństwo? Umiejętność kopiowania dała mu zasłużony tytuł króla polskich fałszerzy, ale też ukierunkowała większą część jego życia. Zdzisław Nęcka, do którego przylgnął pseudonim Matejko, siedemnaście razy trafiał do więzienia. Po raz pierwszy w 1965 r., w wieku 21 lat.
W późniejszych rozmowach z dziennikarzami nie krył, że uzależnił się od adrenaliny, jaką daje potajemne robienie czegoś nielegalnego oraz od luksusowego życia. W rozmowie z Gazetą Krakowską opowiedział, że kupował markowe samochody i ubrania, ale nie obnosił się z bogactwem, bo jeszcze ktoś mógł nabrać podejrzeń. Auta trzymał w stodołach u znajomych dziewczyn. Brał je, by w weekend pojechać na imprezę do Warszawy (bo jak szaleć, to daleko od czujnego oka fałszywych przyjaciół).
W cytowanym wywiadzie przyznał, że fałszerzem się urodził i fałszerzem umrze. Zresztą lata odsiadki też miały swoje barwne strony, bo gdy nie musiał, jak żyjący na wolności ludzie, martwić się o płacenie rachunków i codzienne sprawy, w spokoju tworzył. Nikt Zdzisławowi Nęcce nie odmawiał talentu. Zanim zaczął fałszować, malował obrazy, za które dostawał nagrody. Praca dawała przyjemność, ale nie przynosiła pieniędzy, a wiadomo, że młody człowiek chce jak najszybciej zacząć żyć na poziomie – możliwie najwyższym.
Mając czas i święty spokój, malował. A że za kratami spędził pół życia, to zdążył wygrać konkursy dla więźniów, namalować fresk w Areszcie Śledczym Montelupich oraz stworzyć cykl obrazów poświęconych współwięźniom.
Największy fałszerz w historii Francji
Jeszcze bardziej spektakularnymi działaniami zasłynął działający we Francji Czesław Bojarski, który uznawany jest za najwybitniejszego fałszerza wszech czasów. Urodził się w 1912 r. w Łańcucie. Po 1939 r. znalazł się poza granicami Polski – najprawdopodobniej brał udział w kampanii wrześniowej i dostał się na Węgry. Niektórzy autorzy piszą, że uciekł z transportu na roboty przymusowe w Rzeszy.
Po wojnie pozostał we Francji. Choć w Polsce zdobył wyższe wykształcenie, to z powodu słabej znajomości języka mógł podejmować się tylko najprostszych prac. Nie czuł się z tym dobrze, bo był ambitnym i twórczym człowiekiem: zaprojektował nowy model szczoteczki do zębów, maszynkę do golenia, kapsułki do ekspresu do kawy… Nie zdążył ich opatentować, bo jego firma zbankrutowała.
Nie chcąc pozostawać na utrzymaniu teściów, wpadł na pomysł wyprodukowania potrzebnej ilości pieniędzy. Do sprawy podszedł metodycznie: pierwsze dwa lata poświęcił na studiowanie francuskich banknotów i doskonalenie metod, a później z werwą przystąpił do pracy.
Krył się na tyle dobrze, że nawet rodzina żyła w przekonaniu, że Bojarski prowadzi firmę handlową. On tymczasem na piętrze domu produkował pliki banknotów. Aby zmniejszyć ryzyko namierzenia przez policję, wprowadzał je do obrotu w różnych miastach. Po tym, jak wprowadził do obrotu kilkaset tysięcy banknotów o nominale 100 tys. franków, przerzucił się na banknoty 5-tysięczne.
Policja po raz pierwszy wpadła na jego trop w 1957 r., ale o tym, że poszukiwania szły w złym kierunku niech świadczy fakt, że funkcjonariusze zakładali, że w proceder zamieszana jest szajka co najmniej 10 osób – plus trudna do określenia liczba dystrybutorów.
Niedoskonały włos Napoleona
Tymczasem wszystkie fałszywki wychodziły spod ręki jednego człowieka, który w 1960 r. stanął przed nie lada wyzwaniem. Ogłoszono denominację, a Centralny Bank Francji wprowadził nowe banknoty. Były znacznie lepiej zabezpieczone, więc Bojarski od początku musiał opracowywać metody podrabiania.
Jego ambicja było sfałszowanie banknotu stufrankowego, który przedstawiał Napoleona Bonaparte. Ćwiczył uparcie i choć do dyspozycji miał "domowe" metody (papier podrabiał rozpuszczając w wodzie bibułę od papierosów, a efekt postarzenia uzyskiwał dzięki zmieszaniu banknotów z kurzem i popiołem), swoje podróbki doprowadził do perfekcji. Policja bezwładnie rozkładała ręce – fałszywki był tak dobre, że nie poddając poszczególnych egzemplarzy szczegółowej analizie, nie było możliwości odróżnienia podróbki od oryginału.
Podobno nie istnieje przestępstwo doskonałe i każdy, wcześniej czy później, popełni błąd, który go zdradzi. Bojarski poświęcił niewystarczająco dużo uwagi skopiowaniu wizerunku Cesarza Francuzów, a konkretnie – jeden z kosmyków włosów na jego banknotach był dłuższy niż w oryginale. Wprawdzie niedoskonałość ta była widoczna dopiero pod mikroskopem, ale i tak okazała się przełomem w sprawie nieuchwytnego fałszerza.
Trochę jeszcze wody upłynęło w Sekwanie, zanim został namierzony. W 1962 r. Bojarski złamał zasadę, że działa w pojedynkę – i zlecił rozprowadzanie pieniędzy innemu przebywającemu na emigracji rodakowi. Wspólnik wykazał się ogromną lekkomyślnością, gdyż zaprosił do współpracy swego szwagra, który za nic miał "procedury bezpieczeństwa" i zamiast dbać o to, by pieniądze upłynniane były w różnych miastach, wprowadzał duże ich ilości w pobliskim urzędzie pocztowym.
Policja dość szybko go namierzyła i stąd już prosta droga do zidentyfikowania Bojarskiego. Tak oto w 1964 r. funkcjonariusze zapukali do drzwi genialnego fałszerza, kładąc kres jego działalności.
Bojarski zrozumiał, że to już koniec. Nie zaprzeczał, wprost przeciwnie: przyznał się do podrabiania banknotów jeszcze sprzed denominacji, objaśnił też organom ścigania metody produkcji i pokazał swoja taśmę produkcyjną. Bo jak przegrać, to też z klasą.
Sąd zadecydował, że Bojarski spędzi kolejne dwie dekady za kratami. Wyszedł po 13 latach za dobre sprawowanie. Po wyjściu z więzienia jakby zapadł się pod ziemię i nie wiemy, czym zajmował się przez resztę życia. Zmarł w 2003 r.
Przekręt na 3 mln franków
Obliczono, że na działalności Bojarskiego Bank Francji stracił ponad 3 mln franków. Nie to jednak było najgorsze. Jako że wyprodukowane przez niego banknoty były praktycznie nie do odróżnienia od oryginałów, to usunięcie fałszywek z obiegu okazało się niezwykle karkołomnym zadaniem, a konieczność zbadania każdego podejrzanego banknotu pociągnęłaby kosmiczne koszty.
W obliczu tego wyzwania, Bank podjął bezprecedensową decyzję: najpierw ogłosił, że zwróci pieniądze posiadaczom fałszywek, kiedy zwrócą "oszukane" banknoty. Amnestia to jednak za mało: bank centralny wycofał z obrotu wszystkie (dosłownie: wszystkie) banknoty stufrankowe i zastąpił je innymi.
Nie wszystkie egzemplarze zniknęły z rynku. Te, które gdzieś się uchowały, osiągają wysokie ceny na licytacjach (w 2015 r. na aukcji w Paryżu "autentyczny Bojarski z Napoleonem" został sprzedany za ponad 7 tys. euro).
Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości, dlaczego do Bojarskiego przylgnął pseudonim Napoleon, to teraz uzyskał odpowiedź na to pytanie.
Fabryka pieniędzy ukryta pod posadzką
Historie Matejki i Napoleona to gotowy materiał na filmy: sprytny przestępca, duże pieniądze i policja, która depcze mu po piętach, ale trop ciągle mu ucieka. W czasach, gdy fałszować dowolne banknoty można w przydomowych laboratoriach przy użyciu nowoczesnego sprzętu, o takie scenariusze trudniej, ale bywają fałszerze, których rozmach powoduje, że pisząc o ich działalności, nie sposób ograniczyć się do krótkiej notatki.
Jeszcze ciekawiej, gdy scenariusz niczym z amerykańskiego filmu rozgrywa się gdzieś w Polsce powiatowej. W 2009 r. w Skarżysku-Kamiennej (woj. świętokrzyskie) funkcjonariusze CBŚ zlikwidowali w pełni profesjonalną fabrykę fałszywych pieniędzy. Była to największa, jak dotąd, wytwórnia lewych banknotów i dokumentów.
Zanim funkcjonariuszom udało się dotrzeć na miejsce przestępstwa, musieli sforsować zmyślne zabezpieczenia, których nie powstydziłby się scenarzysta filmów sensacyjnych.
Do wytwórni prowadziły dwa wejścia, których znalezienie zabrało funkcjonariuszom kilka godzin. Jedno ukryte było za tajnym przejściem w piwnicy, a żeby uruchomić mechanizm otwierania drzwi, trzeba było przekręcić kran z wodą (!). Drugie tajne wejście znajdowało się pod kostką brukowa w chodniku. Kiedy wreszcie funkcjonariusze sforsowali zabezpieczenia, znaleźli się w skarbcu Ali Baby. Ich oczom ukazała się profesjonalna linia produkcyjna, a na miejscu znaleźli 4 tysiące fałszywych stuzłotówek, a także świadectwa maturalne, legitymacje, gotowe pieczątki (nawet tak oryginalne, jak należące do przejścia granicznego Olszyna-Forst).
Jarosław W., mózg całej operacji, przyznał, że zaczął podrabiać z biedy – na początku lat dwutysięcznych w Skarżysku trudno było znaleźć dobrze płatną pracę. Miał jakieś doświadczenie z pracy w drukarni, ale zasady podrabiania pieniędzy samodzielnie doprowadził do perfekcji. Fabrykę uruchomił w swoim domu, sam tez wymyślił sposób zakamuflowania wejścia. O tym, co dzieje się na najniższej kondygnacji, nie wiedziała podobno mieszkająca w tym samym budynku rodzina. Córka był zupełnie zdruzgota zatrzymaniem ojca.
Fałszywki ze Skarżyska rozprowadzane były po całej Polsce. Jarosław W. deklarował, że rocznie z taśmy produkcyjnej schodziło 4 tysiące banknotów.
Prokuratura w Kielcach wykonała ogromną pracę, bo proceder nie dość, że prowadzony był na wielką skalę, to też trwał latami. Dość powiedzieć, że w sprawie zgromadzono ponad 600 tomów akt. W sumie postępowanie trwało 5 lat, ale sukces okazał się połowiczny. Skazano kilka osób, które wprowadzały fałszywe banknoty do obiegu, ale nie udało się pociągnąć do odpowiedzialności Jarosława W. Genialny fałszerz (który w chwili zatrzymania miał 46 lat) okazał się niepoczytalny, więc już w 2010 r. prokuratura umorzyła przeciwko niemu śledztwo.
Nie znalazł się w więzieniu, co nie oznacza, że wrócił do domu. Sąd zadecydował o umieszczeniu Jarosława W. w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym.
Fałszerstw coraz mniej, ale wciąż ludzie podejmują ryzyko
Fałszowanie pieniędzy przestało być domeną artystów czy członków organizacji przestępczych, którzy robią to na ogromną skalę. Coraz częściej za podrabianie bierze się biegła w obsłudze programów komputerowych młodzież. Przykładowo, w 2016 r. policjanci na Dolnym Śląsku zatrzymali pięcioosobowy gang nastolatków, którzy na domowej drukarce fałszowali stuzłotówki. Nie zdążyli rozwinąć skrzydeł. Wpadli, gdy czternastolatek próbował zapłacić sfałszowanym banknotem za słodycze. Był to jeden z zaledwie trzech, które udało się im wyprodukować. W chwili zatrzymania byli nieletni, więc odpowiadali przed sądem rodzinnym.
Ale zdarzają się też bardziej dramatyczne okoliczności.
Przed kilkoma dniami miał rozpocząć się proces 39-letniego mieszkańca Skierniewic, który najpierw podbierał pieniądze babci, a później podkładał jej do portfela wydrukowane na domowym urządzeniu wielofunkcyjnym. Został zatrzymany, zanim fałszywki zostały wykorzystane do opłacenia zakupów, więc nie będzie odpowiadał za wprowadzenie fałszywych pieniędzy do obrotu, ale za usiłowanie.
Policji wyznał, że fałszował banknoty, by móc utrzymać niepełnosprawne dziecko. Przed odpowiedzialnością karną uratowało go to, że 90-latka wycofała oskarżenie o kradzież.
Komu się wydaje, że fałszowanie pieniędzy w domowym zaciszu to żadna zbrodnia (bo jakie znaczenie dla obrotu ma tych kilka banknotów więcej), jest w ogromnym błędzie. Kodeks karny przewiduje, że podrabianie lub przerabianie pieniędzy (i to bez znaczenia, czy to waluta polska czy zagraniczna) zagrożone jest karą pozbawienia wolności na czas niekrótszy od lat 5 albo karą 25 lat pozbawienia wolności. W przypadku mniejszej wagi sąd może zmniejszyć karę, co daje nadzieję tym, którzy mieli nadzieję, że dodatkowe 200 złotych odmieni ich los – ale wydrukowali banknoty tak nieudolnie, że wpadli przy pierwszej próbie skorzystania z nich.
Mniejszy wymiar kary przewidziano dla osoby, która samodzielnie nie produkuje fałszywych pieniędzy, lecz wprowadza je do obrotu (do 10 lat za kratami).
W 2016 r. wszczęto 7248 postępowań w związku z podejrzeniem fałszowania pieniędzy lub wprowadzania ich do obrotu (bo to dwa oddzielne przestępstwa). W 7199 przypadkach potwierdzono przestępstwo. To o tysiąc mniej niż w 2015 r., gdy policja prowadziła 8375 postepowań (rok wcześniej była to niemal identyczna liczba). Biorąc pod uwagę XXI wiek - tendencja wyraźnie malejąca. W rekordowym 2002 r. prowadzono 15808 spraw.
I jeszcze szybka statystyka na koniec: najwięcej fałszywych pieniędzy trafia do obiegu w okolicach Bożego Narodzenia. Nieprzypadkowo – w sklepach ruch większy niż zwykle, zmęczeni sprzedawcy nie są tak czujni jak w spokojniejszych okresach roku. Ale i na co dzień oszustw nie brakuje – przede wszystkim tam, gdzie najtrudniej o kontrolę – na bazarkach i w supermarketach. Jeśli fałszerze płacą banknotami dwudziestozłotowymi, ryzyko wpadki jest niewielkie, bo sprzedawcy nie poświęcają uwagi tak małym nominałom.