"K...y" zbliżają ludzi
Psycholodzy biznesu dowodzą, że wulgaryzmy w pracy są potrzebne i pożądane
19.07.2010 | aktual.: 20.07.2010 12:05
Korporacyjni moraliści rozwodzą się na temat konieczności zakazu „rzucania mięsem”. Tymczasem psycholodzy biznesu dowodzą, że wulgaryzmy w pracy są potrzebne i pożądane.
Nie widzieli, że są na wizji, więc pozwolili sobie na użycie mocniejszych słów. Taką wpadkę zaliczyli m.in. znani dziennikarze Tomasz Lis, Kamil Durczok czy Rafał Ziemkiewicz. Włączone mikrofony zaskoczyły też byłego marszałka Sejmu Józefa Zycha, który pytał kolegę, „co mu k… przyniósł”. Później czerwienić się musiała jego partyjna kumpela Jolanta Fedak, bo komu jak komu, ale kobiecie po prostu nie wypada traktować politycznego przeciwnika dosadnym „Spie…!” (adresatem niefortunnego zalecenia był minister rolnictwa Marek Sawicki).
Po każdym incydencie z nieparlamentarną polszczyzną głosom oburzenia nie było końca. Co świadczy nie tyle o językowej wrażliwości, ile o ogromnej hipokryzji Polaków. Bo jak kraj długi i szeroki, wszędzie klnie się u nas na potęgę. Czy to Sejm, czy studio telewizyjne, czy fabryka, czy pokój nauczycielski w szacownym gimnazjum, nigdzie się nie obejdzie bez dosadnych wyrazów na „k”, „p” czy „ch”. Nawet na niejednej plebanii bluzgi są na porządku dziennym, jeśli wierzyć redaktorom z tygodnika „Nie” albo antyklerykalnych „Faktów i Mitów”.
Zresztą za granicą wcale nie jest lepiej. Przykładem jest Rosja, gdzie – jak piszą „Wiedomosti” – bluzganie (tzw. mat) stanowi przedmiot szczególnej dumy narodowej. Z kolei według „Komsomolskiej Prawdy”, największymi mistrzami w tej sztuce są dziennikarze i pracownicy banków. Zaś dorównać im próbują tamtejsi politycy, urzędnicy i biznesmeni.
„K...y” zbliżają ludzi
No więc jak – wojować z przekleństwami w życiu społecznym i zawodowym czy zostawić je w spokoju? Rozsądek podpowiada, żeby sobie odpuścić. Bo po pierwsze – jest to walka z wiatrakami. A po drugie – i może ważniejsze – niecenzuralne wyrażenia bardzo ułatwiają nam życie, pracę i międzyludzką komunikację.
Powyższą tezę głoszą m.in. uczeni z University of East Anglia. Po latach trudnych badań stwierdzili, że regularne używanie brzydkich słów przez pracowników podnosi morale i motywację w zespole oraz pozwala na lepsze wyrażanie swoich uczuć i tworzy silne więzi. Z odkryciem brytyjskich badaczy zgadza się Jakub Zientara, psycholog biznesu, konsultant i trener. Na menedżerskich szkoleniach i w ramach coachingu przekonuje on szefów, że jeśli naprawdę zależy im na wynikach, pod żadnym pozorem nie powinni zakazywać podwładnym przeklinania.
- Gdy stoimy przed trudnym zadaniem albo mamy problem z wykonaniem planu, lepiej szpetnie zakląć, niż dusić złość w sobie – przekonuje doradca. – Często dopiero po „żołnierskim” rozładowaniu frustracji i stresu jesteśmy w stanie myśleć i działać konstruktywnie.
Zientara potwierdza również integracyjną rolę bluzgów. Używać nieparlamentarnego języka, znaczy dla niego tyle samo, co pójść po robocie z kolegami na piwo. Dzięki takim „drobnostkom” – tłumaczy – skraca się dystans między ludźmi. Zawiązują się przyjaźnie. A przynajmniej topnieje wzajemna nieufność. - Kiedy do pracy przychodzi nowa osoba, nie wiemy, z kim mamy do czynienia – wyjaśnia psycholog. – Ale wystarczy, że rzuci mięsem, a już zyskuje naszą akceptację i szacunek. Wówczas nowy nie jest już nowy, ale swój chłop. Zientara dodaje, że przekleństwa świadczą o tym, iż jesteśmy naprawdę zżyci. W przekonaniu tym utwierdza go m.in. amerykański psycholingwista Timothy Jay. Jak twierdzi, w najbliższym otoczeniu pozwalamy sobie na więcej: liczba „kurew” stanowi wówczas około 13 procent naszego słownika, w porównaniu z 3 proc. w bardziej oficjalnych relacjach.
Wulgaryzmy nie tylko rozładowują napięcie, ale także agresję. Zygmunt Freud powiedział, że cywilizacja zaczęła się wtedy, gdy pierwotny człowiek, zamiast kamieniem, rzucił w swego bliźniego obraźliwym słowem. Przezwiska, inwektywy, szyderstwo – to również boli. Ale przynajmniej nie leje się krew i kości pozostają całe. W tym sensie werbalna przemoc jest łagodniejsza od rękoczynów.
- Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, wulgaryzmy cywilizują nasze relację z innymi ludźmi. Hamują barbarzyństwo – przekonuje Jakub Zientara. – Gdybyśmy nie mogli ulżyć sobie w słowach, znacznie częściej uciekalibyśmy się do rozwiązań siłowych.
Tak samo myśli Konrad, znany z dużej skuteczności, 31-letni kierownik sprzedaży w warszawskiej firmie farmaceutycznej. Będąc w szkole średniej i na studiach często wdawał się w bójki, przez co był nieraz notowany przez policję. Jego agresywna natura odzywała się także na początku kariery zawodowej. Kiedyś nawet uderzył przełożonego. Potem uprosił go, by nie oddawał sprawy do sądu, ale musiał zmienić pracę. Po tym wydarzeniu poszedł na terapię, a na efekty nie trzeba było czekać. – Najpierw nauczyłem się, że już lepiej kogoś zbesztać, niż chwycić za gardło – wspomina Konrad. - A dziś poszedłem krok dalej. Już na nikogo nie krzyczę, tylko tłumaczę spokojnie. Dosadnych określeń używam tylko w zaufanym gronie. A gdy już nie daję rady, zamykam się sam w swoim gabinecie i wyzywam innych od najgorszych. Praktykę tę nazywam seansem bluzgów.
Janusz Sikorski