Niech pracodawcy płacą za dojazd do pracy
Na początku Karolina nie narzekała, że jej nowa praca mieści się po drugiej stronie miasta
20.08.2012 | aktual.: 20.08.2012 15:33
Na początku Karolina nie narzekała, że jej nowa praca mieści się po drugiej stronie miasta. Cieszyła się z tego, że w końcu – po prawie półtora roku szukania nowego zajęcia – przestała meldować się co miesiąc w urzędzie pracy. Jednak po trzech tygodniach jej nastawienie się zmieniło. Wstawała o godzinie piątej rano, wychodziła z domu o godzinie szóstej. Pracę zaczynała co prawda o godzinie 8.30, ale po drodze mniej więcej 50 minut stała w korku. Pracowała osiem godzin, po czym znów wracała do domu przez 2,5 godziny, tym razem w korku spędzając bitą godzinę. Jeszcze po drodze szybka wizyta w sklepie i zdejmowała z głębokim westchnieniem buty dopiero około godziny 19.30. Soboty i niedziele przesypiała praktycznie całe. W pracy stała się drażliwa i nieuważna.
Widząc, że długo tak nie pociągnie, Karolina zaproponowała pracodawcy przesunięcie jej godzin pracy. Pół godziny do tyłu czy pół godziny do przodu pozwalałyby jej ominąć korki czyli zaoszczędzić nawet dwie godziny dziennie. Niestety, pracodawca się nie zgodził. Karolina wpadła na sprytny – jej zdaniem – plan: zażądała, by czas dojazdu wliczał się jej do czasu pracy. – Szybko zmieni zdanie, gdy zamiast 8 godzin dziennie, będzie musiał mi płacić za 12 przepracowanych godzin – myślała. Jednak i tym razem się przeliczyła. Pracodawca twardo odmówił, zasłaniając się przepisami kodeksu pracy. Wzburzona Karolina zrobiła szefowi awanturę, trzasnęła drzwiami tak, że wypadła z nich szyba, i odeszła z tej firmy.
W dzisiejszych czasach sytuacja Karoliny nie jest niczym szczególnym. Rozwój transportu otworzył nowe możliwości przed szukaniem zatrudnienia. Nie jesteśmy już ograniczeni zasięgiem własnych nóg, możemy wsiąść w samochód lub autokar i w godzinę dojechać do miasta odległego nawet o 80-100 kilometrów. Już nie mówiąc o innej dzielnicy miasta. Problem jednak w tym, że czas tracony na dojazd odczuwamy jako koszt pracy, jako nasz osobisty wydatek wkładany do stosunku pracy. Dlatego spodziewamy się, że pracodawca w jakiś sposób nam to wyrówna. Oczywiście, zwykle bez efektu.
Kodeks pracy dokładnie bowiem stwierdza, że jako czas pracy może zostać zaliczony czas, w którym pracownik znajduje się do dyspozycji pracodawcy, w którym jest gotów wykonywać służbowe polecenie lub wykonywać działania zawarte w umowie o pracę. W trakcie dojazdu do pracy pracownik nie jest w stanie wykonywać pracy o typowej jakości – nawet jeśli posiada tablet i może dzięki niemu odpowiadać na maile, to jego wydajność jest znacznie niższa niż gdyby normalnie siedział przed komputerem w firmie. Co więcej, zgodnie zatem z przepisami, jeśli zaczynasz pracę o godzinie 9.00, wpadasz do biura o 8.55, robisz sobie kawę, chwilę odpoczywasz, wymieniasz ploteczki ze współpracownikami, a na swoim krześle siadasz dopiero o 9.15, to pracodawca ma prawo rozpocząć naliczanie dnia pracy właśnie od godziny 9.15.
Tyle mówią przepisy ogólne. Jednak zawierają one furtkę dla specjalnych przypadków. Jak bowiem podkreśla dr Waldemar Uziak, pracownik Uniwersytetu Gdańskiego i koordynator działu prawnego w Regionie Gdańskim NSZZ „Solidarność”, każdą sytuację trzeba rozpatrywać indywidualnie na podstawie warunków organizacyjnych obowiązujących w danej instytucji.
– Jeżeli pracownik ma pracę stacjonarną w siedzibie przedsiębiorstwa, jego dojazdów z domu do firmy i z powrotem nie wlicza się do czasu pracy – tłumaczy dr Uziak. – Jeśli natomiast pracownik jest mobilny i ma do obsługi dany obszar, a w rejonie tym nie znajduje się zamiejscowa siedziba pracodawcy, to owszem, jego podróż z mieszkania do miejsca pełnienia obowiązków służbowych powinna zostać uznana za czas pracy.
Pracodawcy mogą w regulaminie firmowym zawrzeć odpowiednie zapisy o dodatkowym wynagrodzeniu związanym z pracą poza firmą lub dojazdem do miejsca pracy. To rozwiązanie stosuje na przykład pani Anna, która prowadzi sieć farmaceutyczną na południu Polski. – Stosujemy tzw. bonus podróżny uwzględniający nie tylko koszty paliwa czy cenę biletów miesięcznych, ale też czas spędzony przez pracownika na dojazdach z pracy i do pracy – mówi. – Z tym że jest to rodzaj nagrody dla wybranych przedstawicieli handlowych czy marketingowców za wyjątkowe wyniki i zaangażowanie.
Jednak większość pracodawców odpowiedzialność za długie dojazdy składa na barki pracowników. – Dlaczego mam płacić za to, że pracownik mieszka kilkanaście czy kilkadziesiąt kilometrów od firmy? – pyta pan Waldemar, właściciel niewielkiej hurtowni spożywczej. – Jeśli komuś szkoda czasu i pieniędzy na dojazdy, niech się przeprowadzi albo znajdzie pracę bliżej swojego domu.
I prawda jest, niestety, właśnie taka. Szukając pracy, musimy dokładnie patrzeć nie tylko kogo szuka dana firma i jakie stawia wymagania, ale też w jakim mieście znajduje się jej siedziba lub miejsce wykonywania pracy. Często bowiem może się okazać, że znacznie lepsza jest posada za 1,5 tys. netto ale zaledwie 15 minut od domu niż posada za 2,5 tys. netto, do której trzeba dojeżdżać w sumie 3 godziny dziennie. W ciągu miesiąca mamy bowiem do dyspozycji około 100 dodatkowych godzin, w trakcie których możemy podjąć jakąś pracę dorywczą.
Miro Konkel, Mario Ludwiński/MA