Nowe średniowiecze

Kiedy powstawał internet, stopniowo rozrastająca się społeczność jego użytkowników zachłysnęła się wizją nowego sposobu wymieniania się informacją. Każdy mógł być nadawcą i odbiorcą, bez instytucjonalnych pośredników.

Nowe średniowiecze
Źródło zdjęć: © fotolia | serg nvns

05.09.2014 | aktual.: 01.07.2015 11:37

Nie była już potrzebna prasa, radio i telewizja z ich wydawcami i redakcjami, które pełnią rolę „gatekeepera”. Do tego głoszono tezę, że internetu nie da się kontrolować. Skoro sieć powstała w taki sposób, by atak (np. nuklearny) na jeden z jej węzłów nie powodował problemów z działaniem pozostałych – nie można przecież postawić barier w swobodnej wymianie myśli, nastała nowa era dla wolności słowa.

Dziś jesteśmy już jednak w zupełnie innym miejscu tej historii. Nadal każdy może potencjalnie powiedzieć wszystko, ale w masie przeróżnych komunikatów o charakterze marketingowym, reklamowym lub lobbingowym, wobec regularnej wojny informacyjnej, a także wobec stopniowego grodzenia infrastruktury, bardzo trudno przebić się ze swoim przekazem do szerszego grona odbiorców.

Wcześniej niezagospodarowany – niczym prerie Dzikiego Zachodu – internet został ucywilizowany. Tworzą się instytucje kontroli – zarówno prywatne, jak i publiczne. Na Dzikim Zachodzie znakiem takiej cywilizacji było pojawienie się saloonu, banku oraz aresztu szeryfa. Prawdziwe ujarzmienie przyszło jednak wraz z koleją, kiedy inwestorzy wykupywali grunty wzdłuż jej przebiegu. Wiedzieli, że zarobią na dostępie do infrastruktury, a także na usługach z nią związanych. Gdy ktoś był już kolejowym baronem, chętnie utrzymywał kontakty z gubernatorem. W przypadku internetu dyskutujemy dziś o neutralności sieci. Bankowość, rozrywka i usługi pojawiły się w sieci wcześniej. Dziś kluczowe pytanie brzmi: kto i jak kontroluje obieg informacji w globalnej wiosce. Inne pytanie dotyczy przepisów, których winni przestrzegać kontrolujący sieć. Inne zaś z wiszących w powietrzu, to pytanie o możliwość realizowania praw i wolności poszczególnych jednostek, które nie dysponują żadnym kawałkiem informacyjnej infrastruktury.

Nie da się pojechać koleją, jeśli gdzieś nie ułożono torów. W technicznym świecie środków społecznego przekazu to – jak napisał kiedyś prof. Lawrence Lessig – kod informatyczny zastępuje prawo. Porozumienia między poszczególnymi usługodawcami mogą sprawić, że niektórzy ich klienci będą mogli skorzystać z szybszego dostępu do informacji, inni zaś będą skazani na dostęp wolniejszy. Wyznacznikiem jest cena usługi. Od niej zależy układ serwerowych przełączników.

Sieć jednak działa wielowarstwowo. Kontrolować można każdą z tych warstw. Można też wiązać ze sobą pakiety usług działających na różnych warstwach. W efekcie ktoś korzystający z internetu danego dostawcy będzie miał też dostęp do określonych serwisów internetowych, będzie mógł włączyć lub wyłączyć usługi polegające na blokowaniu niechcianej korespondencji i na ochronie antywirusowej, skorzystać z narzędzi chroniących dzieci przed pornografią. Filtry i blokady – włączane lub wyłączane w zależności od wykupionego pakietu lub woli dostawcy – da się ubrać w woal usługi. U innego dostawcy inaczej będzie skonstruowana oferta. Informacji w sieci przybywa lawinowo. Użytkownicy odrabiają pańszczyznę tworząc „user generated content”. Problemem stała się uwaga odbiorców. Dlatego to konsument informacji stał się najbardziej pożądanym towarem. Następuje stopniowa feudalizacja informacyjna.

Musi to mieć wpływ na sposób prowadzenia debaty publicznej. Kto zapłaci więcej, będzie miał dostęp do szerszego grona odbiorców, do pożądanej informacji. Kupuje się zasięg w mediach społecznościowych, kupuje się pierwsze miejsca w wynikach wyszukiwania (a kogo tam nie ma, ten nie istnieje). Kupuje się zatem wpływ na rzeczywistość. Oznacza to, że inni użytkownicy mają tylko taką wiedzę, jaką ktoś pozwolił im pozyskać. Jakież daje to pole działania inżynierii społecznej! Sposób działania przełączników, tożsamość zabiegających o uwagę odbiorców, to wszystko pozostaje w cieniu. Zwykły konsument mediów nie ma dostępu do pełnej, rzetelnej, aktualnej informacji na temat otaczającego go świata. Do regulacji globalnego obiegu informacji nie wystarczą dziś wymyślone w XIX wieku przepisy prawa prasowego. Oczywiście, że wolność słowa oznacza też odpowiedzialność za to słowo. Ale na prawo medialne składać się musi również prawo ochrony (informacyjnej) konkurencji i konsumentów (mediów). Tworzenie przepisów to jednak
domena suwerennych państw, a te w epoce globalnej tracą na znaczeniu. Zastępują je związki ponadnarodowe. Te zaś muszą negocjować z coraz silniejszymi organizacjami prywatnego kapitału.

Warunki prowadzenia debaty publicznej mają wpływ na prawa i wolności jednostek. Zakrzykiwani reklamowo, politycznie lub lobbingowo wolą konsumować materiały łatwe i przyjemne. Długie i wymagające omijają szerokim łukiem. Nie pochylają się nad krytyczną oceną otrzymywanej informacji i sposobem, w jaki do nich dotarła. Panta rhei, bo to łatwiejsze niż podjęcie trudu edukacji medialnej.

Czeka nas „nowe średniowiecze”.

Piotr VaGla Waglowski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)