Oko w oko z wisielcem. Tu wszystko jest prawdziwe. Również przerażenie
Naszyjniki z gumek i dziecięcych bransoletek. Tężeję, gdy słyszę: "Każda gumka to jedno wykorzystane dziecko". Jestem w miejscu, w którym zbrodnia została zatrzymana w czasie.
Jedna lina oznacza jedno życie, które się na niej zakończyło. A jest ich tu kilkadziesiąt i dowodzą, że jeśli ktoś chce popełnić samobójstwo poprzez powieszenie, narzędzia nie musi szukać daleko. Poza węzłem szubienicznym jest więc pasek od spodni, kabel elektryczny lina wspinaczkowa. Jest również pętla wisielcza wykonana z ludzkich włosów. We Wrocławiu mieszkał kiedyś mężczyzna, który podróżującym tramwajami kobietom obcinał potajemnie włosy, a następnie zaplatał je w gruby warkocz. W końcu sam powiesił się na tak zrobionym sznurze.
Początek zbiorom dali Niemcy
To praktycznie centrum Wrocławia. Rzut kamieniem od Placu Grunwaldzkiego z jego biurami i nieustannie przejeżdżającymi samochodami, ale tu, w kompleksie klinik Uniwersytetu Medycznego przy ul. Jana Mikulicza-Radeckiego nie czuć pośpiechu typowego dla tego dynamicznego miasta, którego wszystkie tajemnice – zwłaszcza te związane z okresem, gdy nazywało się Breslau – nie zostały jeszcze odkryte.
Właśnie jedna z takich poniemieckich tajemnic sprowadziła nas styczniowego dnia do zabytkowego zespołu budynków z czerwonej cegły, w których niegdyś mieściły się wydziały lekarskie Uniwersytetu Fryderyka Wilhelma. Z powodzeniem można sobie wyobrażać, że cofnęliśmy się do początku XX w. - ale nie dla eleganckiej scenerii tu jesteśmy.
W budynku Katedry Medycyny Sądowej znajduje się Muzeum Medycyny Sądowej, które dziś w tym kształcie powstać by nie mogło. Rożne normy bioetyczne zabraniają umieszczania ludzkich narządów w słojach z formalina, nie wspominając już o możliwości wystawiania zmumifikowanych szczątków ludzkich. Jak więc Uniwersytet Medyczny pozyskał tak bogatą kolekcję? Odpowiedź jest krótka: bo kiedyś były inne czasy. Znaczna część eksponatów to "spadek" po założycielach uczelni. Opuszczając miasto, pozostawili zbiory w budynkach uczelni.
Muzeum zajmuje niewielkie pomieszczenie z piękną, drewnianą antresolą. Pamiętające początek XX w. półki utrzymują ciężar wycinków skóry z tatuażami, przeróżne narzędzia zbrodni, słoje z ludzkimi organami, roztrzaskane czaszki czy zmumifikowane ciała noworodków.
Gotowi na wizytę w miejscu, które tylko na pierwszy rzut oka przypomina magazyn rekwizytów filmowych?
Tu wszystko jest jednak prawdziwe i pamięta jakąś straszną historię. Jeśli więc wśród lin i sznurów zawieszona jest ludzka głowa z wyraźnymi śladami zszywania (to po sekcji zwłok, która miała wyjaśnić, czy śmierć nastąpiła w wyniku samobójstwa czy też było ono pozorowane), to tak, jest to ludzka głowa.
Oddech mu przyspieszył, chwilę później zamarł na zawsze
Przy wejściu stoi komoda, z której niemal wysypują się ludzkie czaszki. Niektóre stłuczone, poobijane, z wyraźnymi śladami zadawanych ciosów. Jedna z nich – nie sposób pomylić jej z pozostałymi, bo tak naprawdę pełni funkcję świecznika – pochodzi z jakiejś mszy satanistycznej. Było jak w filmie: ołtarz, naga dziewczyna i ta czaszka ze świecą. Tyle że wszystko wymknęło się spod kontroli, dziewczyna została zgwałcona przez uczestników czarnej mszy.
Czaszka została następnie podarowana Muzeum.
Wzrok przyciąga stojący przy komodzie bardzo współczesny eksponat: manekin mężczyzny ubrany w spodnie, jakie noszą striptizerzy, skórzane buty na niewysokim obcasie, obwieszony różnymi erotycznymi gadżetami. W pierwszej chwili pomyślałam, że umieszczenie figury w najbardziej widocznym miejscu to jakiś żart studentów, ale prawda często okazuje się bardziej przerażająca, niż wytwór ludzkiej wyobraźni.
Manekin ubrany jest dokładnie tak, jak wisielec, którego przed kilkoma laty znaleziono na wrocławskim placu zabaw. Zginął, gdy podduszał się dla zwiększenia doznań erotycznych i zdecydowanie przeholował – zablokowała mu się uprząż.
W chwili śmierci miał na szyi dziwny, wielowarstwowy naszyjnik z gumek do włosów i dziecięcych bransoletek. To łupy, które zbierał po każdym ataku.
Mężczyzna znaleziony na placu zabaw był pedofilem.
To pierwszy moment, kiedy obrzydzenie wykręca mi usta. Będzie ich jeszcze kilka.
Wkrótce każdy posmakuje zbrodni
Do Muzeum Medycyny Sądowej nie można wejść "z ulicy". Dostępne jest tylko dla studentów wydziałów medycznych, czasem mogą tu wejść studenci prawa. Eksponaty pełniące funkcje pomocy naukowych są zbyt drastyczne, by pokazywać je wszystkim chętnym, ale już wkrótce część kolekcji zostanie udostępniona dla publiczności.
- Muzeum będzie podzielone na dwie części: drastyczną oraz dostępną dla wszystkich. W wielu przypadkach nie będzie łatwo zadecydować, czy eksponat jest drastyczny czy nie, bo my, pracownicy Katedry, mamy rodzaj znieczulicy zawodowej. To, co na nas nie robi wrażenia, kogoś innego może bardzo zniesmaczyć. Zapytamy więc ludzi z zewnątrz, czy daną rzecz można pokazać – wyjaśnia prof. Tadeusz Dobosz, który opiekuje się Muzeum.
Pediatria, wiemy, okulistyka, też jasne. A czym zajmuje się medycyna sądowa? Niektórzy mówią, że to taka dziwna gałąź nauk medycznych, bo zajmuje się ludźmi, który pomóc już się nie da. Rzeczywiście, interesuje się zagadnieniami na pograniczu życia i śmierci w kontekście prawa, a więc odpowiada na pytania, w jaki sposób zmarł denat, ile czasu minęło od śmierci, czy zgon nastąpił w wyniku działania osób trzecich.
To właśnie lekarze medycyny sądowej przeprowadzają badania toksykologiczne, by ustalić, czy ofiara nie zmarła w wyniku zatrucia czy przedawkowania jakichś środków, przeprowadzają sekcję zwłok, są obecni przy ekshumacji zwłok. Niekiedy z ich wiedzy korzystają też żyjący pacjenci: na podstawie cech krwi i innych tkanek specjaliści medycyny sądowej badają stopień pokrewieństwa, ustalają sporne ojcostwo (choć dziś korzysta się już raczej z testów genetycznych), opiniują w sprawach o błędy lekarskie.
Nie zawsze w proch się obrócisz
To będzie instytucja dla ludzi o mocnych nerwach. Jedni wyjdą szybko przygnieceni tym, co właśnie zobaczyli, inni będą zadawać pytania o etykę, jeszcze inni uznają, że Muzeum Medycyny Sądowej to miejsce, które bez jakiegokolwiek lukrowania wyjaśnia, co się dzieje z ludzkim ciałem po śmierci.
Można się na przykład dowiedzieć, jak reaguje na umieszczenie go w różnych warunkach. Kto wiedział, że torf tak doskonale konserwuje ciało, że po pewnym czasie wygląda ono jak rzeźba spod dłuta Michała Anioła? W trakcie rozmowy pan profesor proponuje, bym wyłączyła dyktafon i obejrzała w internecie zdjęcia Człowieka z Tollund – zmumifikowane zwłoki mieszkańca Półwyspu Jutlandzkiego z IV w p.n.e.
A więc jest piękno i w takim miejscu.
Co innego woda, w której ciało puchnie i po wyciągnięciu na brzeg jest niekiedy niemożliwe do zidentyfikowania.
Jeśli topielec długo przebywa w wodzie, naskórek (wraz z paznokciami) zaczyna odchodzić od skóry. Po 2-3 tygodniach można go praktycznie zdjąć – niczym rękawiczkę. Stąd płaty skóry z rąk topielców nazywa się w medycznym żargonie popularnie "rękawiczkami topielca".
Brak linii papilarnych uniemożliwia pobranie odcisków palców. Długie przebywanie w wodzie zaciera też ślady obrażeń ciała, które mogły powstać w wyniku zabójstw.
Podchodzimy do stojącej nieopodal dużej, szklanej gabloty. Pan profesor podnosi przykrywający ją materiał. Za szkłem znajdują się zmumifikowane ciała niemowlaków, jest też jeden płód, do tego pojedyncze części stopy czy dłonie.
- Po śmierci ciało człowieka gnije i ulega szkieletowaniu. Rzadko zdarza się, że ulega wysuszeniu, czyli mumifikacji – wyjaśnia prof. Dobosz.
Ale niekiedy i tak bywa. Choć obejrzałam już większość muzealnych gablot, ta jedna nie daje mi spokoju. Kim są ludzie, którym nikt nie urządził pogrzebu? Bezdomni? Kryminaliście? Ale przecież – komu zawiniły te dzieci?
Profesor wyjaśnia, że niektóre kończyny pochodzą z grobowców, zaś głowy należały do wisielców, których ciała nie zostały zdjęte z gałęzi drew, więc z czasem, pod wpływem ciężaru korpus oderwał się od szyi. A niemowlęta? Pamiętajmy, że jesteśmy na początku XX wieku, kiedy niechcianych dzieci ludzie się po prostu pozbywali, na przykład wyrzucając ich ciała do suchych kanałów.
Aby numer obozowy był tylko eksponatem
Skoro medycyna sądowa odpowiada na pytanie o to, w jaki sposób ofiara poniosła śmierć, to nie może zabraknąć narzędzi, którymi ją zadawano. Są więc maczety, pałki, noże, broń palna. Do najciekawszych eksponatów należy nieskomplikowany, mały pistolecik polskiej produkcji, odpalany za pomocą niedopałków papierosów oraz karabin strażnika obozu koncentracyjnego.
- Gdy Niemcy uciekali przed zbliżającymi się oddziałami Armii Czerwonej, jeden z esesmanów czuł się w obowiązku pozostać na stanowisku i oddać obóz Rosjanom. Nie doczekał ich wejścia, gdyż nie wziął pod uwagę ludzkiej złości i chęci zemsty. Został wrzucony do obozowej latryny – opowiada prof. Dobosz.
Karabin po latach oczyścili studenci. Pracy w muzeum zresztą nie brakuje. Co jakiś czas trzeba na przykład wymieniać ciecze,w których zanurzone są ludzkie organy i płody. Nie ma dowolności: trzeba użyć płynów podobnych do tych, z których korzystali Niemcy. Od czasu do czasu do kolekcji dołączane są nowe eksponaty.
- Ostatni preparat pochodzi z 2014 r. Jest to ludzkie płuco z bardzo widocznymi zmianami gruźliczymi – wyjaśnia prof. Dobosz. Gruźlica to choroba praktycznie wyeliminowana, więc studenci tylko z kart podręczników mogli dowiedzieć się, jak wyglądają poczynione przez nią spustoszenia.
Takie płuca to cenna pomoc naukowa.
A czemu służy umieszczanie w słojach wyciętej skóry ztatuażami więziennymi? Bo wiele mówią o tym, za jakie przestępstwo ktoś odbywa karę, jaką ma pozycję w hierarchii więziennej. Wykonywanie tatuaży w więzieniach jest zabronione, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto potrafi je zrobić w największej konspiracji. Nie jest zagadką, że najwięcej więziennych tatuaży przedstawia nagie kobiety, ale nawet do tak banalnego, wydawałoby się, wzoru, można dodać symbolikę. Wąż owinięty wokół kobiety? Strzeż się, niewierna. Po wyjściu posiadacz tatuażu dokona zemsty.
Głowę diabła tatuowali sobie najgroźniejsi przestępcy jako symbol okrucieństwa.
Jeden z tatuaży ma za sobą zupełnie inną historię, bo to wycięty z przedramienia numer obozowy. Decyzję u umieszczeniu wycinka skóry z numerem była poprzedzona dyskusjami, ale ostatecznie zwyciężyło przekonanie, że rolą każdego muzeum jest dokumentowanie tego, co kiedyś przeminie.
A o tym, jak bardzo przemijanie jest nieuchronne, przypominamy sobie w ścianach muzeum na każdym kroku.