Pan pracownik pilnie poszukiwany
Takich problemów ze znalezieniem pracowników w III RP jeszcze nie było. Przedsiębiorcy tak rozpaczliwie walczą o budowlańców, spawaczy czy kucharzy, że zwracają się po pomoc do firm rekrutacyjnych.
29.06.2006 | aktual.: 29.06.2006 12:45
Z pewnej firmy budowlanej stawiającej biurowiec na południu Polski z dnia na dzień odeszło kilkunastu pracowników – skorzystali z propozycji wyjazdu na Zachód. Właściciel natychmiast zaczął szukać zastępców, ale nie było chętnych. Firma otarła się o bankructwo. Na wywiązanie się z umowy pozostało kilka tygodni, a z kontaktu wynikało, że w razie spóźnień musiałaby płacić gigantyczne kary. Właściciel zdecydował się więc na mniejsze zło. Podkupił pracowników konkurencji, oferując stawki kilkakrotnie wyższe niż obowiązujące na rynku. W efekcie firma na realizacji kontraktu nie zarobiła prawie nic. Ale przetrwała.
Takie postępowanie nie dziwi Kryspina Jarosza, szefa inwestycji w firmie Hochtief Polska. W firmie opowiada się, jak to na jednej z budów brygada po prostu nie pojawiła się w pracy. Zrezygnowali bez ostrzeżenia, z dnia na dzień, bo u konkurencji dostali więcej. Jarosz dodaje, że rąk do pracy brakuje na każdym kroku. Przy budowie średniej wielkości wieżowca powinno pracować ok. 70 osób.
Często jednak firma jest w stanie zebrać tylko połowę. – Musimy czekać, aż skończą się inne inwestycje, a potem nadrabiać, pracując na trzy zmiany, żeby nie przekroczyć terminów – tłumaczy Jarosz. I mimo przemyślanych harmonogramów na niektórych budowach stale brakuje ok. 20 osób.
Dom wybudujesz jesienią
Z brakami kadrowymi borykają się jednak głównie małe i średnie firmy. Tomasz Dybuś z katowickiego Polbetu wspomina, że niedawno szukał ekipy budowlanej. Znalazł dopiero po miesiącu na drugim końcu Polski. – Niedawno musieliśmy także podkupić kierownika robót. Na tym rynku wszyscy doświadczeni fachowcy mają już pracę, nowych jakoś nie przybywa, więc trzeba się dzielić tym, co jest – śmieje się Dybuś. Zgadza się z nim Adam Borcuch, właściciel niewielkiej firmy hydraulicznej z Ostrowca Świętokrzyskiego. – Dużo ludzi chce u mnie pracować, niestety, większość nie ma pojęcia o hydraulice. A tu nie wystarczą mięśnie, trzeba umieć czytać projekty, obsługiwać urządzenia, znać nowoczesne technologie – tłumaczy przedsiębiorca, który zatrudnia tych najzdolniejszych i najbardziej pracowitych. Żeby jednak byli samodzielni, musi ich przeszkolić, co trwa ponad pół roku. Przez ten czas ucznia należy pilnować, wszystko mu tłumaczyć. – W tej chwili mam czterech fachowców, reszta wymaga nauki. Gdybym miał ich dziesięciu,
mógłbym przyjąć więcej zleceń – mówi Adam Borcuch.
Bo praca jest. Większość firm ma tak dużo zleceń, że realizacje planuje nawet z półrocznym wyprzedzeniem. – Drobne prace wykonujemy od ręki, ale większe inwestycje przyjmujemy dopiero na jesień – mówią w Polbecie. Podobne deklaracje usłyszeliśmy we wszystkich firmach. Ich właściciele przyznają po cichu, że mogą nawet mieć problemy z wywiązaniem się z już podpisanych umów. – I tak ledwo się wyrabiają, a gdy ktoś z pracowników choćby złamie rękę czy zachoruje na grypę, to katastrofa. W wielu przypadkach kończy się tym, że właściciel firmy zamiast garnituru zakłada roboczy kombinezon i układa cegły razem z podwładnymi – tłumaczy Andrzej Schetz z Polskiego Konsorcjum Firm Budowlanych.
Tajna akcja „Brama”
Nie tylko branża budowlana cierpi na deficyt siły roboczej. Podobne problemy przeżywają właściciele pensjonatów, barów, fabryk i magazynów. Drukarnia R.R. Donnelley w Krakowie pilnie potrzebuje 50 pracowników do prostych prac, jak nakładanie papieru do maszyny i przewożenie paczek. Wynagrodzenie – 10 zł za godzinę. – Nie wymagamy żadnych kwalifikacji ani wykształcenia. A mimo to ciężko znaleźć chętnych – narzeka prowadząca rekrutację Anna Skalny z agencji Randstand. – W tej chwili mógłbym zatrudnić nawet 15 kucharzy. Tylko skąd ich wziąć? – zastanawia się Paweł Zadrożny, właściciel kilku stołecznych restauracji. Zresztą aby się przekonać, jak wielki jest niedobór pracowników w branży gastronomicznej, wystarczy przejść się po centrum jakiegokolwiek polskiego miasta. Na większości kawiarnianych witryn wiszą kartki z napisem: „Przyjmę do pracy od zaraz”.
Adam Żemojtel, szef kuchni eleganckiego hotelu w Worlinach k. Olsztyna ma to szczęście, że udało mu się skompletować załogę. – To trwało kilka miesięcy, jedną osobę udało mi się nawet ściągnąć od konkurencji – wspomina.
I dodaje, że jemu także proponowano przejście. Zazwyczaj restauratorzy nęcą wyższymi zarobkami, wczasami w ciepłych krajach lub jednorazową premią sięgającą kilkunastu tysięcy złotych. Żemojtel wspomina szczególnie jedną propozycję pracy, jakby wyjętą z filmu szpiegowskiego. Właściciel innego hotelu przyszedł na obiad, obserwował, potem czekał przy bramie. – Podszedł do mnie i zapytał, czy nie szukam nowej pracy. Proponował dużo pieniędzy, jakieś dodatki. Nie skorzystałem, bo nie chciałem łamać słowa i warunków umowy z obecnym pracodawcą – opowiada. W takim wypadku hotelarz miałby bowiem nie lada kłopot: – Żeby nastąpiła katastrofa, wystarczy, że dwie osoby się rozchorują. O zastępstwo ciężko, więc reszta w ogóle nie wychodzi z pracy.
Restauratorzy mają powody do niepokoju tym bardziej, że zbliża się sezon turystyczny. Na Wybrzeżu właściciele smażalni obawiają się, że będą musieli je pozamykać. To dziwne, bo w wakacje można tam zarobić 1,2 tys. zł na rękę, a spanie i wyżywienie zapewniają właściciele knajp. – A jednak nikt nie chce, choćbyśmy go po rękach całowali – żalą się restauratorzy. Podobnie jest w pozostałych regionach. Anna Kuncewicz, właścicielka restauracji z Krzeszowa k. Żywca zatrudnia dwóch kucharzy. Jeden niedługo pójdzie w kamasze. – Jesteśmy blisko trasy pielgrzymkowej, więc zdarza się, że trzeba nakarmić kilkadziesiąt osób naraz. Bez ludzi sobie nie poradzimy – narzeka. Bezradni łowcy głów
Właściciele firm szukają ludzi na wszelkie możliwe sposoby – przez znajomych, ogłoszenia, urzędy pracy, a nawet przez specjalistyczne firmy rekrutacyjne. Pracownicy tych ostatnich przecierają oczy ze zdumienia. – Nigdy wcześniej nie było tak dramatycznej sytuacji na rynku pracy. Otrzymujemy zlecenia na stanowiska fizyczne, jak ślusarze, tapicerzy, pakowacze. I mamy olbrzymie trudności ze znalezieniem pracowników, często ściągamy ich z drugiego końca kraju – mówi Maria Pogorzelec z kaliskiej firmy rekrutacyjnej MCM. Z kolei Anna Zadrożna z Hudsona wspomina poszukiwanie osoby z podstawową znajomością angielskiego i uprawnieniami do jazdy wózkiem widłowym. – Proponowaliśmy pensję w wysokości pięciu tysięcy złotych. Była jedna kandydatura – mówi Zadrożna.
Okazuje się jednak, że żadna z metod poszukiwania nie jest skuteczna. W urzędach pracy zalegają setki ofert, którymi pies z kulawą nogą się nie interesuje. W Szczecinie czeka prawie pół tysiąca miejsc pracy w przemyśle stoczniowym. Szuka się m.in. spawaczy, malarzy i szlifierzy okrętowych. W Warszawie potrzeba głównie ludzi do budowlanki (ponad 300 ofert) oraz kierowców (150 ofert). Wakuje także prawie 100 posad kelnerskich. W sumie w maju w urzędach pracy w całej Polsce zalegało prawie 120 tys. propozycji. W rzeczywistości wolnych miejsc pracy może być nawet trzy razy więcej, specjaliści z firm rekrutacyjnych oceniają bowiem, że tylko co trzeci wakat jest zgłaszany do urzędów pracy.
Podobnie nieskuteczne są ogłoszenia. – Odpowiadają nieliczni. I to głównie ludzie, którzy wymyślają CV, a nie mają ani pojęcia o pracy w restauracji, ani nawet predyspozycji – narzeka Kamila Lipska, właścicielka pizzerii z Olsztyna. Potwierdzają to pracownicy agencji rekrutacyjnych. – Na nasze ogłoszenia w prasie zawsze przychodzi mnóstwo ofert, ale rzadko się nadają, by je przedstawić klientowi – mówi pracownica jednej z firm HR.
Jak więc szukać? Na Wybrzeżu restauratorzy opowiadają sobie o tym, jak dwóch właścicieli knajp w akcie desperacji poszło pod bramę wojskowych koszar, aby oferować pracę wojakom wychodzącym do cywila. Są już jednak przedsiębiorcy, którzy zamiast podkupywać pracowników czy brać ich z łapanki, wzajemnie sobie pomagają. Tomasz Dybuś z Polbetu polega głównie na zaprzyjaźnionych firmach. – Staramy się sobie pomagać, udostępniać ekipy. Tak, żeby każdy zrealizował zlecenia – tłumaczy. Inną metodą jest budowanie dobrej marki wśród kontrahentów. – Jeszcze kilka lat temu było to nie do pomyślenia, ale teraz to podwykonawcy wybierają inwestora, dla którego chcą pracować. Trzeba ich do tego przekonać, np. terminowo płacąc należności – przekonuje Kryspin Jarosz.
Każda praca, dobra płaca
Nikt tak naprawdę nie wie, ilu robotników nam brakuje. Konfederacja Pracodawców Prywatnych szacuje, że z problemem braku rąk do pracy boryka się 15 proc. przedsiębiorstw. Ludzi brakuje w co piątej firmie budowlanej i co trzeciej działającej w przemyśle drzewnym, meblarskim i metalowym. Zatrudnienie bez trudu znajdzie prawie 50 tys. murarzy, co najmniej kilkanaście tysięcy spawaczy i kilka tysięcy kierowców.
Okazuje się jednak, że i w kryzysie można dostrzec pozytywne strony. – Teraz to pracownicy dyktują warunki na rynku, bo stali się cenni. Dzięki temu zaczną być naprawdę szanowani – mówi Janusz Zalewski, wiceprezes Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa. Pierwsze zmiany już widać – realnie wzrosły zarobki. Średnia pensja wzrosła w ciągu roku o ponad cztery procent, ale w niektórych branżach nawet o jedną czwartą. Budowlaniec może dostać nawet 30 zł za godzinę, co daje 5 tys. zł miesięcznie. Podobnie spawacz i zawodowy kierowca z dodatkowymi uprawnieniami, np. na naczepy. Nieco mniej zarobi kelner, bo od tysiąca złotych do dwóch, do tego dochodzą jednak napiwki. Ale już kucharz w renomowanej restauracji – nawet kilkanaście tysięcy złotych!
Wszystko to nie jest w stanie powstrzymać odpływu fachowców. Polacy i tak wierzą, że za granicą żyje się lepiej – stąd masowy exodus naszych fachowców. Według najnowszych szacunków do krajów Wspólnoty od czasu akcesji wyjechało już od półtora do dwóch milionów obywateli. Wśród nich sporo specjalistów z popularnych zawodów, jak hydraulicy lub cieśle. To często ludzie młodzi, obrotni, znający choć trochę języki. A jadą głównie za chlebem, bo dla nikogo nie jest tajemnicą, że naprawdę wysokie zarobki zaczynają się za naszą zachodnią granicą. Kelner w Wielkiej Brytanii może zarobić (w przeliczeniu) prawie trzy tysiące złotych, czyli trzy razy więcej niż w Polsce. Doświadczony murarz – nawet siedem tysięcy. – Warto także pamiętać o kulturze korporacyjnej – dodaje Kryspin Jarosz. – U nas niektórym pracodawcom wciąż się wydaje, że nie muszą płacić wynagrodzenia na czas ani inwestować w załogę. W dużych angielskich lub niemieckich firmach opóźnienia wypłat i brak szkoleń są nie do pomyślenia.
Jego opinię potwierdza dr Tomasz Ochinowski z Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego: – Nasi przedsiębiorcy często pomiatają podwładnymi, bo są przyzwyczajeni do bezrobocia i łatwego znajdowania chętnych na miejsce zwalnianych. Na Zachodzie pracownicy są z reguły bardziej szanowani. Dodatkowym czynnikiem jest poczucie niesprawiedliwości społecznej. Pielęgniarki wyjeżdżają, bo widzą, że pracownicy z innych branż potrafią wyrwać kolejnym rządom pieniądze siłą, a one wciąż muszą żyć z głodowych pensji. Wiedza do wymiany
Największy paradoks tkwi w tym, że bezrobocie jest na poziomie niemal 18 proc. i bez pracy wciąż pozostaje ponad 2,5 mln Polaków. Czy wśród nich naprawdę nie ma hydraulików, murarzy, spawaczy albo kucharzy? Dr Jacek Męcina, były wiceminister pracy, obecnie doradca Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan uważa, że to możliwe. – Polskie bezrobocie jest z całą pewnością strukturalne – uważa Męcina. Jego zdaniem w wielu regionach popegeerowskich bywa dziedziczne: ludzie dochodzą do wniosku, że skoro tyle lat nie pracowali i jakoś żyli, to po co się wysilać. Spora część osób ujętych w statystykach jako bezrobotni faktycznie żyje z szarej strefy. Według szacunków GUS na czarno może pracować nawet półtora miliona osób. Co gorsza, z badań doktora Męciny wynika, że pracę w szarej strefie zaakceptowałaby prawie połowa społeczeństwa. – Wielu ludzi ma zbyt niskie kwalifikacje, by znaleźć jakiekolwiek zajęcie. Dlatego potrzebny jest skuteczny system kształcenia ustawicznego – uważa Męcina. Inaczej trudno
będzie nadążyć za szybko zmieniającym się rynkiem. Niestety, w Polsce jedynie co dziesiąty pracownik dokształca się i podnosi swoje kwalifikacje. Tymczasem z badań przeprowadzonych na zlecenie Komisji Europejskiej wynika, że z powodu szybko zmieniającej się technologii każdy pracownik, aby pozostać atrakcyjnym dla pracodawców, mniej więcej co dziesięć lat będzie musiał niejako wymienić prawie 80 proc. swojej wiedzy. O tym jednak nikt nie pamięta, więc urzędy pracy, zamiast szkolić murarzy, produkują niepotrzebnych handlowców.
Także Maciej Grabowski z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową upatruje w kształceniu ustawicznym szansy na lepsze nasycenie rynku pracy fachowcami. – Wprowadzenie przeszkoleń sprawi, że zawody wymagające pracy fizycznej zaczną wykonywać ludzie zamieszkujący obszary wiejskie, które są naturalnym rezerwuarem takich kadr. Na wsi mamy bowiem kolejny milion ukrytego bezrobocia: ludzi bez zajęcia, utrzymujących się z rzodkiewki – uważa Grabowski. Już widać światełko w tunelu. Według badań PKPP Lewiatan prawie wszyscy Polacy akceptują ewentualną zmianę zawodu, zaś ponad połowa zgadza się, by zrobić to na własny koszt. W ciągu kilku lat puste miejsca pracy powinny się więc zacząć zapełniać.
Maciej Gajek
Współpraca: Dariusz Styczek, Jan Ośko, Łukasz Adamski