Pol'and'Rock. Czy da się przeżyć na festiwalu bez pieniędzy? Podjąłem wyzwanie

Przeżycie Pol'and'Rocku bez wydania złotówki - legenda, w którą wierzy wielu uczestników zabawy w Kostrzynie. Aby się przekonać, czy jest to w ogóle możliwe, postanowiłem to sprawdzić na własnej skórze. I prawie mi to się udało. "Prawie" robi jednak wielką różnicę.

Pol'and'Rock. Czy da się przeżyć na festiwalu bez pieniędzy? Podjąłem wyzwanie
Źródło zdjęć: © wp.pl | Krystian Rosiński
Krystian Rosiński

Schemat jest zawsze ten sam. Stały bywalec Pol'and'Rocku (dawnego Przystanku Woodstock) opowiada tym mniej wtajemniczonym, jak łatwo jest wyżyć w Kostrzynie nad Odrą bez żadnych oszczędności. Na potwierdzenie swoich słów podaje mnóstwo przykładów z własnego doświadczenia. Zawsze mnie zastanawiało, czy jest to możliwe, dlatego powiedziałem do siebie "sprawdzam".

Trzeba zgromadzić zapasy przed wyjazdem

Tym razem podszedłem do festiwalu strategicznie. Żadnego "kupi się na miejscu", wszystko musiałem zabrać ze sobą. Razem z jedzeniem i alkoholem. Podstawowym problemem był fakt, że nie spożywam mięsa. Przez to nie mogłem się zaopatrzyć w konserwy, przetwory mięsne itp.

Ostatecznie na zapasy żywności wydałem ok. 50 złotych. Złożyły się na nie: chleb zwykły i tostowy, sporo żółtego sera, makaron, owoce (w szczególności banany), pomidory, dania instant, soki i napoje słodkie.

Obejrzyj także: Pol'and'Rock Festival 2019. Podręcznikowe zachowanie uczestników

Z kolei za alkohol zapłaciłem ok. 60 złotych. Złożyło się na niego piwo, a konkretnie 24 puszki złocistego trunku. Chociaż na co dzień staram się kupować je w butelkach, to jednak takiej ilości szkła nie byłbym w stanie przewieźć. Zresztą te wszystkie zapasy i tak przekroczyły pojemność mojego 70-litrowego plecaka. Nie pomogła nawet pomoc drugiej osoby i potrzebna była osobna torba pokaźnych rozmiarów. Jej waga kilkukrotnie zachęcała mnie (szczególnie moje ręce) do zrezygnowania z tego wyzwania.

Oszczędzamy na biletach

Ostatecznie zameldowałem się w środę z bagażami na wyjeździe z Warszawy na S2 w kierunku Poznania. Uznałem, że podróż do Kostrzyna to element wydatków festiwalowych, a przecież nie miałem na owe wydatki zaplanowanego budżetu. Jedyną dostępną dla mnie opcją był autostop.

Obraz
© wp.pl | Krystian Rosiński

Na szczęśliwy traf czekałem z dwójką znajomych ok. 25 minut, co uznałem za duży sukces. Szczęście było tym większe, że trafiliśmy na sympatycznego członka obsługi festiwalu, który wrócił do Warszawy po swoją córkę. Jego sporych rozmiarów van z łatwością pomieścił całą naszą trójkę wraz z bambetlami.

Wystartowaliśmy tuż przed 9, a na polu festiwalu stawiliśmy się dokładnie o 14:21. - To chyba jakiś rekord - powiedział mi później jeden z sąsiadów w obozie. Rekordem pewnie ten wynik nie jest, ale rzeczywiście jest nieporównywalny do tego, co we wcześniejszych latach przeżyłem podczas jazdy pociągiem, gdzie trzeba było się nastawić nawet na dziewięciogodzinną podróż.

Dzień pierwszy: pełen optymizm

Namiot rozbiliśmy w wiosce na obrzeżach pola przed główną sceną. Nieco w lesie, aby uniknąć pełnego słońca. W Kostrzynie nie trzeba płacić za rozbicie się na terenie festiwalu. Wyjątkiem są tutaj przestrzenie specjalnie do tego wygrodzone przez sponsorów i partnerów Pol’and’Rocku, ale one oczywiście nie wchodziły w rachubę.

Moje zapasy pozwalały mi naiwnie sądzić, że wystarczą one do szampańskiej zabawy przez cały czas trwania imprezy. I rzeczywiście - pierwszego dnia tosty z bananami, a także makaron spełniły swoje zadanie. Piwa stale wyskakiwały z odmętów moich bagaży, co sprawiało wrażenie, że się nie kończą.

Cały czas z tyłu głowy jednak ciążyła mi myśl, że w kolejnych dniach będę musiał podejść do ludzi i poprosić o jedzenie. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, przynajmniej nie w takich okolicznościach. Nie poprawił również sytuacji brak wsparcia od znajomych, którzy "nie widzieli w tym sensu", jak sami mówili.

Pierwszego dnia podczepiłem się pod swoich bliskich, którzy poszli do pokojowej wioski Kryszny, aby zjeść podawany tam wegański posiłek. Składa się on z ryżu, sosu warzywno-sojowego, papadów, czyli indyjskich cienkich i chrupkich naleśników, oraz halawy, czyli babki z kaszy manny i bananów (w slangu: kule mocy).

Obraz
© wp.pl | Krystian Rosiński

Poszło łatwo i podbierając po trochu z ich dań, nasyciłem się. I chociaż nie była to prawdziwa próba, to jednak pozwoliła mi uwierzyć, że pójdzie łatwo w następnych dniach.

Dzień drugi: osłabienie organizmu

W czwartek już nie było tak dobrze. Poranek znacznie nadszarpnął moje nastawienie, bo obudziłem się cały obolały. Spałem na wzniesieniu i chociaż wydawało mi się, że wyrównałem teren, to jednak w rzeczywistości utworzyłem małe wzniesienia, które boleśnie wbijały mi się w plecy.

Do tego przez cały dzień czułem się osłabiony. Prawdopodobnie przez to, że wziąłem prysznic w rozgrzewających promieniach słońca, ale po nim wróciłem do wioski już w strugach zimnego deszczu. Oczywiście na mycie się też nie mogłem nic wydać, dlatego zmuszony byłem korzystać z dobrodziejstwa ogólnodostępnych kranów, z których leci wyłącznie zimna woda.

Wydawało mi się, że mój stan może poprawić gorący posiłek. Mojego położenia nie poprawiała decyzja o zabraniu ze sobą pieniędzy, które dawały mi tę strefę komfortu, że mogę to wszystko zakończyć. Gotówka w kieszeni to był mój pierwszy błąd.

Drugim zaś był brak kuchenki turystycznej. Zbyt późno o niej pomyślałem i zabrakło mi czasu, żeby ją kupić. Taką kuchenkę miał jeden z obozowiczów, ale jakoś nasze ścieżki nie mogły się ze sobą spleść i nie widziałem go niemal od początku pobytu.

Ognisko w lesie, wśród rzeszy nie do końca trzeźwych ludzi, też nie było najlepszym pomysłem. A w praktyce oznaczało to, że przepadła mi możliwość skorzystania z dań instant, które były sporą częścią moich zapasów.

Niemniej długa popołudniowa drzemka poprawiła znacząco moje samopoczucie. Spory posiłek z zapasów pozwolił mi włączyć się do zabawy i zejść z obozu na koncerty.

Dzień trzeci: straciłem zapasy jedzenia

Pogoda na tym Pol’and’Rocku była bardzo kapryśna. Mocno przygrzewające słońce potrafiło się zmienić w deszcz w przeciągu zaledwie kilku minut. Nie sprzyjało to moim zapasom. Popełniłem trzeci błąd - nie zabrałem ich w torbie termicznej.

Jej brak to również kwestia pośpiechu. Nie przyszło mi do głowy, że może być potrzebna, chociaż teraz wydaje się to takie oczywiste. Efekt tego mógł być tylko jeden - jedzenie niemal w całości się zepsuło.

To ostatecznie zmusiło mnie do "pójścia na żebry". Udało się tylko w pewnym sensie, bo uzyskałem kawałek zapiekanki i hot doga (bez parówki). Ale nie mogło to powstrzymać w pełni głodu.

Przy prośbie o coś do jedzenia ludzie patrzyli na mnie z nieufnością, a nierzadko ze zniesmaczeniem, co trochę mnie zaskoczyło. Zawsze słyszałem o niezwykłej otwartości uczestników Pol’and’Rocku, a te spojrzenia raczej nie wpisywały się w klimat życzliwości.

- Obecny Woodstock to już nie jest to samo, co było kiedyś - powiedział jeden z festiwalowiczów podczas pogawędki w kolejce do łazienki na stacji. - Wydaje mi się, że to kwestia ludzi, którzy tutaj teraz przyjeżdżają. Oni nie mają w sobie tej otwartości, którą mieli wszyscy ci, co kiedyś przyjeżdżali - wytłumaczył. A wiedział, o czym mówi, ponieważ był to jego dziewiąty raz na imprezie organizowanej w Kostrzynie.

W piątek również odkryłem, że zapas puszek piwa w moim namiocie niebezpiecznie się zmniejszył. To stanowiło okazję do przetestowania innej pol’and’rockowej legendy - pustego kubka, który szybko napełniają wszyscy wokół.

- Dawniej jeżeli miało się piwo w kubku i się je wypiło, to podchodził ktoś i go napełniał. Tak po prostu, sam z siebie, niczego nie oczekując w zamian. Teraz tego nie ma - to znów słowa dziewięciokrotnego woodstockowicza.

- To działało na pewnej zasadzie wzajemności. Jeżeli ktoś poczęstował mnie piwem czy papierosem, to czułem, że muszę oddać to, co dostałem i dlatego ja robiłem to samo, gdy spotkałem kogoś w potrzebie - zakończył mój rozmówca.

Spieszę z uspokojeniem - ta tradycja nie umarła. Wystarczył zwykły ceramiczny kubek, by z pustego szybko stać się zapełnionym. Być może trafiłem na przedstawicieli "starszyzny", ale nie mogłem narzekać na brak piwnych dawców.

Dzień czwarty: pokusa wygrała

W sobotę nie miałem już oporów przed częstowaniem się zapasami znajomych. Wszyscy weszli na dobre w klimat festiwalu i chętnie dzielili się tym, co mieli. W swoim obozie nazwaliśmy żartobliwie samych siebie "plastrami", bo kleiliśmy się wzajemnie do wszystkiego, co mają nasi sąsiedzi. Bez żadnych skrupułów.

Kumulacja moich błędów i niedopatrzeń w planie przygotowań musiały doprowadzić do nieuchronnego końca. W sobotę uległem. Chociaż nie planowałem kupować jedzenia, to jednak przydrożna budka z zapiekankami, do której nie było kolejki, przemówiła do mnie dużo silniej niż potencjalna satysfakcja z wykonania wyzwania.

Kiedy już raz sobie odpuściłem, to kolejne zakupy potoczyły się falą. Już nie miałem oporów przed odmówieniem sobie posiłku w wiosce Kryszny (na który czekałem zresztą cały rok) czy uzupełnieniem zapasów piwa w pobliskim supermarkecie.

Dzień piąty: powrót według starego planu

Chociaż ostatecznie sakiewka z pieniędzmi została rozwiązana, to nie zmieniło to postanowienia powrotu autostopem do Warszawy. Nie miałem nawet biletu na pociąg, a tych też było w Kostrzynie znacznie mniej niż w poprzednich latach. Gdybym się na niego zdecydował, to musiałbym czekać do późnych godzin nocnych na start.

Ale złapanie podwózki wcale nie było lepszym rozwiązaniem. W wyniku dużej liczby samochodów oraz wypadku z udziałem motocyklisty i autobusu, utworzył się gigantyczny korek i w ogóle się nie poruszał. Doszło do tak abstrakcyjnej sytuacji, że znajomi, którzy chcieli mnie podrzucić autem na stację benzynową, byli na niej później ode mnie. Poszedłem na nią pieszo, a jeszcze po drodze miałem przerwę.

Obraz
© wp.pl | Krystian Rosiński

Ostatecznie udało się złapać samochód, ale tylko do Poznania, więc pociąg do Warszawy i tak mnie nie ominie - chociaż pewnie byłbym bardziej zdeterminowany, gdybym nie złamał się wcześniej.

Obraz
© wp.pl | Krystian Rosiński

Ostateczny werdykt: przeżycie na Pol’and’Rocku bez pieniędzy jest możliwe, ale musicie dużo dokładniej (i wcześniej) rozplanować sobie pobyt w Kostrzynie. Nieodłączne mogą się okazać torby termiczne, kuchenki turystyczne, lekarstwa albo chociaż coś na wzmocnienie organizmu. Najlepiej nie brać też pieniędzy. Ciężko będzie zerwać zakazany owoc, jeżeli kuszący wąż pozostanie w domu.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:WP Finanse

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (151)