Długotrwałe bezrobocie w Polsce może trwać nawet 30 lat© East News | Justyna ROJEK

Polska niepracująca

Mateusz Ratajczak
11 czerwca 2021

Robota nie zając, nie ucieknie - rekordziści trzymają się tej dewizy od 31 lat, czyli 11 tys. 315 dni. W tym czasie legalnie nie przepracowali ani jednego dnia. Praca może nie uciekła, życie już tak. Wypadli z systemu i tak zostali. Podobnie jak urzędnicy, którzy mają ich wyrwać z tego marazmu. Wszyscy trwają.

Był przyzakładowy żłobek i przedszkole. Była przychodnia dla pracowników, a nawet własny klub sportowy. Były też stadion i ośrodki wypoczynkowe nad morzem. Choćby w Rożnowie, w XIX-wiecznym dworku. A tam były kolonie dla dzieci i wczasy.

A w firmie to nawet 30 tys. wyprodukowanych par butów każdego dnia było. W ciągu roku w sumie 9 mln, bo właśnie tyle w rekordowym czasie tworzyły Radomskie Zakłady Przemysłu Skórzanego. O nich właśnie mówimy.

Była tam nawet własna szkoła, która rok w rok wypuszczała 200 absolwentów. Mieli fach w ręce i robotę od zaraz. Stabilną i pewną. W końcu potentat skór w rekordowym okresie produkował nawet 9 mln par butów rocznie. I chciał więcej! W PRL to był wzór. Wszystko to jednak tylko "było, było, było" - w czasie przeszłym. Bo czas firmy minął.

Jedna z hal radomskich zakładów. Firma nie przetrwała transformacji
Jedna z hal radomskich zakładów. Firma nie przetrwała transformacji© Wikimedia Commons

Anna fachu uczyła się właśnie w Przyzakładowej Szkole Zawodowej. Pod koniec 1992 roku usłyszała: "do widzenia, idą zwolnienia grupowe". Firma krok po kroku zwijała się przez całe lata 90-te. Zwijała się też trochę Anna.

Zasady gry w wielu miejscach były proste. Na starcie transformacji starych wypychano na emerytury, żeby nie skończyli na bezrobociu. Młodszych, ale z jakąkolwiek chorobą (nawet nieco wymyśloną), wypychano na rentę. Wizyta w ZUS dla części była jedyną szansą na uniknięcie bezrobocia - na początku 1990 roku decyzję o niezdolności do pracy usłyszało w całej Polsce 300 tys. osób. Dla porównania dziś w całym kraju rencistów (z tytułu niesprawności do pracy) jest około 1 mln.

Anna była za młoda na emeryturę, za zdrowa na rentę. Od października 1992 roku nie pracuje (a na pewno nie legalnie).

Od blisko trzech dekad jest zarejestrowana jako bezrobotna w lokalnym urzędzie pracy. Dziś ma 54 lata i trójkę dzieci na utrzymaniu. Polska przechodziła transformację, a ona też się zmieniała - z pracownika na wiecznego bezrobotnego.

Próby szukania zajęcia to nawet były. Szkoliła się na opiekunkę w domu pomocy społecznej. Nie wyszło. Były porady indywidualne. Nie wyszło. Porady grupowe - to samo.

Dziś zostały dla niej "prace społecznie użyteczne". Raz to sprzątanie ulic, kiedy indziej obsługa miejskiej stołówki dla bezdomnych. I za to jest też wypłata - 8 zł 70 gr za godzinę. Tyle, że do wzięcia jest nie więcej niż 10 godzin w tygodniu, więc do jej portfela może trafić nie więcej niż 87 zł. Takie są przepisy, bo to "niby praca".

Anna takich zajęć łapała się w sumie trzy razy. Nie są okazją do zarobienia. Mają być sygnałem, że praca - jakakolwiek - jest dla każdego. Mają uczyć punktualności. Wychodzi to jednak jako tako. Finansowo wspiera ją ośrodek pomocy społecznej, a ona wie, że jeżeli wypadnie z "bezrobocia", to wypadnie też z tego systemu wsparcia. I tak trwa.

I nie jest jedyna.

Wypadli z systemu

W niedalekim Szydłowcu najdłuższą stażem bezrobotną też jest kobieta. W rejestrach - prowadzonych przez Urzędy Pracy od stycznia 1990 roku - jest od 1 lutego 1991 roku.

- Mieszka na wsi, posiada wykształcenie podstawowe, od ponad 30 lat jest w rejestrze bezrobotnych - opisuje Magdalena Kaźmierczyk, pośrednik pracy z Powiatowego Urzędu Pracy. Tutejszy PUP od lat ma najwyższe wskaźniki bezrobocia, ostatnio 13,5 proc. (w całym kraju to o połowę mniej).

Do rejestru bezrobotnych wspomniana kobieta trafiła, gdy miała 19 lat. Z tej statystyki nigdy nie wypadła nawet na jeden dzień.

Z kolei w Rzeszowie od 1990 roku bezustannie do dziś na bezrobociu pozostaje 5 osób - trzech mężczyzn i dwie kobiety. Znów - nie przepracowali w tym czasie ani jednego dnia, nie wyrwali się z pośredniaka. Najdłuższy staż bez płatnego zajęcia ma jedna z pań, dziś to 54-latka.

W całym swoim życiu tylko przez chwilę pracowała - na koncie ma trzy lata bycia szwaczką ręczną. Cięcia, przyszywanie zdobień, mocowanie zapięć, wciąganie i zszywanie gumy oraz fastrygowanie. Wszystko umie, wszystkiego się uczyła. Na początku lat 90. Pracować przestała. I tak zostało. Ma - co ważne - orzeczoną niepełnosprawność.

- Podstawową przeszkodę w podjęciu aktywności zawodowej stanowił stan zdrowia i utrzymująca się niechęć do zmiany swojej sytuacji - mówi Jadwiga Burda, kierownik Działu Obsługi Klienta, Statystyk i Analiz w rzeszowskim urzędzie pracy.

I zapewnia, że urzędnicy nikogo nie skreślają.

- Nie można jednak wiele zrobić, gdy ktoś pracy po prostu bardzo nie chce. Ewentualnemu pracodawcy w najlepszym wypadku taka osoba może powiedzieć, że się nie nadaje, nie ma ochoty lub że ma problemy zdrowotne. Łatwo przekonać, że jest się beznadziejnym. A beznadziejnego przecież nikt do siebie nie weźmie. W najgorszym wypadku ktoś może przyjść na rozmowę po alkoholu albo rzucić kilka przekleństw, albo wszystko na raz. Pracodawca na skierowaniu napisze "Nie nadaje się" i odeśle do nas - mówi.

Jadwiga Burda wylicza, że wśród powodów unikania lub niemożliwości utrzymania pracy są i problemy zdrowotne, i konieczność opieki nad dziećmi, i problemy alkoholowe, i brak woli pracy. Są jednak też tacy, którzy przestali już wierzyć, że w Polsce czeka na nich jakieś zajęcie. Niektórzy przyzwyczaili się do życia bez niego. U innych brak pracy wywołał problemy z alkoholem. Inni pili, więc tracili pracę. I tak w kółko.

- Żyjemy w jakiejś bańce. Nikt nie przekonuje, że z alkoholizmu da się człowieka wyleczyć w tydzień. I tak samo nikt nie przekonuje, że narkomana z nałogu można wyciągnąć w dwa tygodnie. Tylko w przypadku pracy panuje przekonanie, że wystarczy ją człowiekowi dać. Nie, tak nie jest - mówi Krzysztof Inglot, ekspert rynku pracy i prezes firmy Personnel Service.

- Odpowiedzmy sobie wprost na kilka pytań. Czy urzędnik jest psychologiem? Nie jest, nie pomoże na lata problemów. Czy może wysłać kogoś do fryzjera lub kupić mu ubrania do pracy? Nie może. Mówiąc brutalnie, wyrywanie wiecznych bezrobotnych kosztuje gigantyczne pieniądze, wymaga złożonego systemu i pomysłu. Były próby, a efekty były marne - dodaje.

I przekonuje, że ktoś, kto od 20 lat nie ma zatrudnienia, nawet gdy dostanie ofertę życia, to ją odrzuci. - Bo wypadł z tej rzeczywistości, a często do tego ma cały worek problemów. Po takim czasie człowiek naprawdę musi nauczyć się innego rytmu życia, wyznaczonego przez pracę. I żaden urzędnik go do pionu nie postawi. Nie ma do tego wiedzy, to po pierwsze. Zwykle nie ma chęci, a nawet, gdyby miał to nie ma czasu i narzędzi. Nie ma wreszcie uprawnień i przepisów. W efekcie w systemie zostały dziesiątki zapomnianych osób - mówi Inglot.

Taniej jest dziś ściągnąć pracownika zza granicy niż inwestować tysiące złotych w przywrócenie długotrwale bezrobotnego. Takie próby były, bo prywatne firmy - za pieniądze - próbowały aktywizować tych najtrudniejszych. Sukcesem kończyła się może co 10 próba.

Ogólnokrajowych danych na temat długotrwałego bezrobocia nie ma - wojewódzkie urzędy pracy nie dysponują informacjami z powiatów, a powiaty same z siebie ich nie publikują. Wiadomo jedynie ilu bezrobotnych w Polsce nie pracuje ponad 12 miesięcy. A ilu nie pracuje przez całe życie? Tego nie wie już nikt.

Od lat wszyscy trwają jednak w klinczu. Część bezrobotnych przychodzi do urzędu wyłącznie po ubezpieczenie zdrowotne, a od pracy będzie się migać na wszystkie sposoby. Dla części nie ma oferty, a dla kolejnej grupy nie ma pomocy w powrocie do życia.

Trzeba też powiedzieć wprost, że niektórzy bezrobotnymi są całe życie, bo tylko w ten sposób mogą korzystać z pomocy społecznej. Muszą "aktywnie poszukiwać pracy", a z tej aktywności to wystarczy tylko być zarejestrowanym w PUP. I tą rejestrację utrzymać. Albo błagając urzędników, albo kombinując.

Polskie bezrobocie długoterminowe ma jedną twarz, bezradności wszystkich teoretycznie zainteresowanych stron.

Jadę do zagłębia bezrobotnych

Chcę znaleźć pracę tam, gdzie inni jej nie szukają lub z jakichś względów nie dostają. I dlatego znalazłem się w powiecie makowskim.

Ten niewielki region na północny Mazowsza jest w skali kraju rekordowy. I, pod pewnym względem, wyjątkowy. Ci, którzy wpadali tu na bezrobocie, zwykle zostali bez pracy już na lata.

Tu rekordzistka od dwóch dekad nie znalazła zatrudnienia. Stale jest za to zarejestrowana jako bezrobotna, a tym stażem przebija niektórych urzędników, którzy mają jej znaleźć zatrudnienie. Ona dłużej nie ma pracy niż oni dłużej pracują nad jej znalezieniem. Ona w urzędzie była pierwsza. Oni pewnie jeszcze nawet nie wiedzieli, że będą tam pracować. I tak są: i ona, i oni.

Jak wynika z danych Głównego Urzędu Statystycznego, w powiecie makowskim bezrobotni - z przynajmniej rocznym stażem bez pracy - stanowią 60 proc. tych, którzy zgłosili się do urzędu.

Sześciu na dziesięciu w pracy nie było dłużej niż 12 miesięcy (a to jest w Polsce definicja bezrobocia długotrwałego). Dla porównania, w skali całego kraju ten odsetek wynosi niespełna 40 proc. Powiat makowiecki przebija więc znacznie średnią ogólnokrajową.

Takich plam na mapie polskiego bezrobocia jest zaledwie kilka. Jak wynika z analizy Wirtualnej Polski, udział ponad 55 proc. długotrwałych bezrobotnych to domena zaledwie 8 punktów w całej Polsce. Cześć na Mazowszu, większość na wschodzie kraju.

Jestem w centrum Makowa Mazowieckiego, nieopodal niewielkiego rynku. Wokół kilka cukierni, fontanna, wszędzie nowe płyty chodnikowe i trochę zieleni. Umiarkowana betonoza, ale remont za unijne pieniądze się udał, bo mieszkańcy przychodzą spędzać tu czas. Ot, małe miasteczko, jakich wiele. Wokół pola rzepaku, bo to tereny rolnicze. Ostatnie dni kwitnienia, wszędzie jest żółto.

"Praca! Zapewniamy transport! Nie wymagamy doświadczenia!" - wita mnie ogłoszenie z przykościelnego słupa, przy którym zaparkowałem.

Przyjechałem rozejrzeć się za pracą, więc początek jest obiecujący. Szukam każdej roboty, a najlepiej takiej do wzięcia od ręki. Po co? W poszukiwaniu mitycznego rynku pracownika.

W jednej z firm potrzebują co rusz pracowników fizycznych przy produkcji. Dużo noszenia, sporo targania, ale dają umowę o pracę już na start. Nic pod stołem. Chętni tu jednak są, więc trafić mogę co najwyżej do kolejki. Szukam dalej.

"Pomocnik na budowie, 16 złotych za godzinę, przyuczymy, częste wyjazdy". Dzwonię. Na spotkanie możemy umówić się w zasadzie z marszu.

- No dziś, zaraz. Bierze pan, czy nie bierze? - dopytuje mnie facet po drugiej stronie słuchawki. Nie przestawił się. Trochę jest zirytowany tym, że dopytuję, że waham się. Czuję bardziej jakby to on sprzedawał "coś" niż kupował mnie i moją pracę.

- Muszę pomyśleć - odpowiadam, bo przed nosem mam też kolejną ofertę. Może jest lepsza? - myślę w duchu, choć mam wątpliwości.

Błąd - później się okaże, że pomocnikiem nie zostanę. Za karę. Gdy oddzwaniam, pracodawca nie będzie już mną zainteresowany. Woli tych, którzy nie zadają tylu pytań, bo "na dachu nie ma czasu na takie rzeczy".

Liczę, że dniówka u niego wynosiłaby 128 zł na rękę. Miesiąc pracy (bez weekendów) to około 2,5 tys. zł na rękę. Nie jest doskonale.

Ta lepsza oferta, z powodu której przerwałem chwilowo negocjacje, to praca w ubojni. Też jest do wzięcia. Firma się rozwija, poszukuje nowych pracowników - czytam w ogłoszeniu wiszącym w witrynie sklepu mięsnego.

Przed sklepem kłębi się tłum, ale to tylko kolejka po towar. Przez kilkanaście minut na ofertę zatrudnienia nikt nie zerknął, nawet z nudów. Tylko ja się przy niej kręciłem.

A w ubojni szukają w zasadzie każdego - ludzi do rozbioru mięsa, ludzi do pakowania, ludzi do obsługi magazynu, a nawet ludzi do księgowości.

- Wybrał pan coś? - dopytuje młody mężczyzna, który odpowiada za ogłoszenie. - Jak nie, to proszę przyjechać na rozmowę, coś znajdziemy na pewno. Sobota panu pasuje? Będę w sobotę, możemy się spotkać - dociska. Czuć, że potrzebuje pracowników.

Od ręki na stół wykłada umowę o pracę, choć zaczynać mam od trzech miesięcy okresu próbnego. Zarobki? Zależą od miejsca. Ale powinienem celować w okolice 3 tys. zł (brutto), może do 5 tys. zł (dla bardziej doświadczonych). Praca nie jest jednak od zaraz, trzeba odczekać.

A ja chcę udowodnić, że w Polsce, nawet w Makowie, praca czeka. I dlatego ruszam dalej. Ofert nie brakuje. Brakuje chętnych i tych choć trochę przygotowanych. Brakuje też takich, których do pracy ktoś zachęcił. Pracowników od tygodni szuka lokalna spółdzielnia mieszkaniowa. Oferta wisi w urzędzie pracy i nie chce zniknąć.

Na zbliżający się sezon grzewczy spółdzielnia potrzebuje palaczy kotłów grzewczych. Dzwonię. Pracownicy są potrzebni do obsługi 33 budynków, a to ponad 1 tys. mieszkań. Nie zrażam się.

Zainteresowanie pracą? Umiarkowane, delikatnie mówiąc. Pewnie dlatego przedstawicielka spółdzielni gorąco zachęca mnie do złożenia dokumentów. Sama sugeruje, że konkurencji brak. Nawet jeżeli nie mam odpowiednich uprawnień, to mogą mi pomóc w załatwieniu wszystkiego. Bylebym się zgłosił. I zgodził. Choć dobrze by było, gdybym był zarejestrowanym bezrobotnym.

Urzędniczka ostrzega przy tym też, że praca do lekkich nie należy, bo w grę wchodzą aż trzy zmiany i praca w nocy. A w portfelu pojawi się za to pensja minimalna plus wymagane prawem dodatki za pracę w nocy. To około 2 tys. zł do ręki i bonusy. I nic więcej. Jak przyjdzie chłodniejsza jesień, to praca będzie dostępna już po wakacjach. Gdyby zima się wydłużyła, to umowę można podpisać nawet i do maja przyszłego roku. A później znów przerwa.

Kalkuluję. Gdybym za tę pensję miał kupić mieszanie - nawet od wspomnianej spółdzielni, czyli pracodawcy - potrzebocwałbym przynajmniej 10 lat odkładania. Przy czym musiałbym całą pensję wkładać do skarpety. Nie kupować, nie wydawać, nie jeść. Nic, zero.

Gdybym odkładał jak typowy Polak (do 300 zł miesięcznie), to na własne mieszkanie w Makowie Mazowieckim uzbierałbym za jakieś 66 lat. Nie mam tyle życia przed sobą. A na pewno nie ma tyle palacz w kotłowni.

O pracę pytałem nawet w zakładzie pogrzebowym. Sporo się reklamuje, a prowadzi też działalność międzynarodową. Ściągają zwłoki zmarłych z każdego miejsca na świecie. Głównie z Niemiec i Wielkiej Brytanii, bo jest tam najwięcej Polaków, ale zdarzały im się sprawy w egzotycznych krajach. Dobrze znać język, mieć prawo jazdy i spory poziom empatii - w końcu to praca u styku życia i śmierci.

Właściciel przyznaje, że szukał pracowników, ale chwilowo rekrutację zawiesił. Powód? Jeden z nowych szybko się zwolnił i niemal natychmiast do firmy przywędrowała kontrola z Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. ZUS sprawdzał, czy właściciel nie zatrudnił przypadkiem znajomego dla różnych świadczeń. - Chwilowo nam się odechciało rekrutować - śmieje się podczas rozmowy. - Czas epidemii spowodował, że zleceń międzynarodowych jest mniej. Polacy nie wyjeżdżali do pracy, nie wyjeżdżali na wakacje i mieli mniej wypadków siłą rzeczy. Dlatego z zatrudnianiem nowych osób możemy poczekać - mówi.

Siłą? Tak się nie da

- A co ja mam zrobić? Siłą mam zaciągnąć kogoś do pracy? - rozkłada ręce Andrzej Jastrzębski, dyrektor Powiatowego Urzędu Pracy w Makowie Mazowieckim.

Siedzimy w jego niewielkim urzędniczym gabinecie. Na ścianie kilka dyplomów. Za wieloletnią pracę, za udział w kolejnych warsztatach i konferencjach. Trochę się tego uzbierało. Pokój raz służy jako miejsce przyjmowania klientów (bo są przygotowane dwa krzesełka tuż obok biurka), raz jako centrum dowodzenia urzędem (bo większość część pokoju zajmuje stół konferencyjny).

Oczywiście to centrum dowodzenia na powiatową skalę i takie właśnie możliwości finansowe.

Z okna dyrektor ma widok na hurtownię części samochodowych i siedzibę międzynarodowego potentata rolniczego. Logo firmy góruje nad całym miasteczkiem. A po drugiej stronie ulicy stoją opuszczone budynki. Była firma, nie ma firmy. Tak jak i nie ma już okien. W części są porozbijane. Brud na elewacji pokazuje miejsce, gdzie wisiały banery przedsiębiorstwa.

Taka jest jego rzeczywistość urzędnicza. I jak mówi, siłą do pracy zmuszać nikogo nie próbował. Próbował za to znaleźć jakąś fuchę dla byłego więźnia.

- Wrócił z odsiadki, trafił do naszego urzędu. I się zaczęło. Pamięta pani? - zwrócił się do jednej z kierowniczek, pani Małgorzaty. Oj, pamiętała. - Jak zobaczył, że mam w ogóle dla niego jakąś pracę, to zaczął grozić. Że mnie zabije, że mnie dopadnie, że on do żadnej pracy iść nie zamierza i mam… zabrać tę ofertę - opowiada Jastrzębski.

Oferty nie zabrał. Ale byłego więźnia żaden pracodawca nie chciał. Wrócił z kwitem, że do pracy w tym miejscu się nie nadaje. I dalej był bezrobotnym.

Jak mówi dyrektor powodów wysokiego bezrobocia w powiecie, którym się zajmuje, jest kilka. Po pierwsze, to tereny rolnicze. Nie ma dużych zakładów, nie ma terenów inwestycyjnych. W ostatnim czasie najwięcej nowych miejsc pracy tworzyły sieci handlowe.

- Nie cieszą się jednak zainteresowaniem, bo kojarzą się z długą i wymagającą fizycznie pracą. Niektórzy mówią nam tak: "na kasę mnie wysyłacie? Ja to wolałbym w urzędzie pracować" - opowiada. I wymownie pokazuje na gabinet, w którym siedzimy.

Za wysokie wskaźniki bezrobocia odpowiada nie tylko obecny stan lokalnej gospodarki. Tam, gdzie były PGR-y, tam była praca. Gdy zniknęły, to i pracy żadnej już nie było. I taki stan utrzymywał się lata. Dziś, gdy nawet pojawia się jakaś nowa oferta, to prędzej weźmie ją młoda osoba, a nie wieloletni bezrobotny.

- Jest też trzeci problem. W regionach, gdzie pracodawców jest niewielu, a miejsc pracy nie liczy się w tysiącach, bardzo trudno jest znaleźć zajęcie na przykład dla osób z problemami zdrowotnymi, z różnymi niepełnosprawnościami. Gdzie ma pracować ktoś, kto opiekuje się niepełnosprawnymi dziećmi? Nawet może i mogłaby taka osoba dorabiać przez kilka godzin, ale taką ofertę też trudno znaleźć, a jeszcze trudniej przekonać do jej stworzenia przedsiębiorcę. Próbujemy, rozmawiamy, efekty są różne - opowiada Jastrzębski.

Z tym, że zmiany nie ma, zgodzić się już nie chce. - Powoli, bo powoli, ale wskaźnik bezrobocia spada. Niektórych udaje nam się przekonać do założenia własnej firmy, część wysyłamy na staże. Przedsiębiorcom oferujemy wyposażenie stanowisk pracy. A przede wszystkim dla każdego, kto chce zatrudniać lub szuka zatrudnienia mamy czas i szukamy rozwiązań - mówi.

- W Polsce nie ma dziś problemu braku pracy. Są regiony z większą liczbą ofert, są regiony z mniejszą. Ostatecznie jednak wszędzie da się coś znaleźć. W Polsce jest problem nieprzystosowania sporej grupy ludzi do podjęcia pracy. Brakuje mechanizmów, które im w tym pomagają. Od zdobywania wiedzy i umiejętności po najnormalniejsze warunki pracy - mówi Krzysztof Inglot.

- Rodzice osób niepełnosprawnych nie pójdą do pracy, bo nie otrzymają żadnej opieki dla swoich pociech na ten czas. Niepełnosprawni nie pójdą do pracy, bo niektóre firmy nie są gotowe do ich zatrudniania. Na rynku pracy zbiega się wiele patologii z innych dziedzin, począwszy od dużego wsparcia socjalnego, aż po brak pomysłu, jak tych ludzi ruszyć z domu do legalnej pracy. Urzędy pracy w dzisiejszej wersji to częściej zajmują się tymi, którzy chcą tylko otrzymać ubezpieczenie zdrowotne, a pracują na czarno od lat - mówi Krzysztof Inglot.

I potwierdza to Jastrzębski. Jak sam mówi - nie wie na przykład, ile osób - będących w statystykach bezrobotnych wyjeżdża z kraju za pracą i tylko od czasu do czasu się pojawia. W przerwie od pracy za granicą, przydaje się tu ubezpieczenie zdrowotne.

Nie wie też, ile osób pracuje na czarno. A i tacy są. Pod stołem biorą pensję, a do lekarza mogą pójść dzięki pośredniakowi. Niektórym z kolei wystarcza tyle, ile otrzymują w ramach opieki społecznej.

O pracy pogadać się nie złożyło

Do takich miejsc jak Maków Mazowiecki politycy zaglądają wyjątkowo rzadko. W 2016 roku była tu ówczesna premier Beata Szydło. Spotkała się z seniorami i opowiadała o 100 dniach swoich rządów. Było i o 500+, i o innych reformach. Na stołach pojawiło się ciasto i napoje. Były tłumy.

W Makowie był też Andrzej Duda w 2018 roku. I była to - jak donoszą lokalne media - druga wizyta prezydenta RP w tym miejscu. Pierwszy był Ignacy Mościcki w 1930 roku.

- Zorientowałem się dzisiaj, że praktycznie dokładnie 11 lat temu, bo 12 czerwca, a dzisiaj mamy 13, była tutaj w 2007 roku pani prezydentowa Maria Kaczyńska. To dla mnie też taki niezwykle miły element, że w jakimś sensie idę śladami Pierwszej Damy, małżonki mojego prezydenta - mówił.

Andrzej Duda mówił też o konstytucji. O bezrobociu w regionie już nie, a tym bardziej o reformie urzędów pracy. Tymczasem połowa przedsiębiorców ocenia PUPy jako "byty z przeszłości". Pewna część chce ograniczać swoje kontakty z nimi do minimum.

Od niemal dwóch dekad na stole leży pomysł, by prawo do ubezpieczenia zdrowotnego miał każdy Polak - pracujący lub nie. Co by to zmieniło? Odsiało bezrobotnych. Urzędy byłyby bardziej od aktywizacji, a nie od wręczania uprawnień do opieki zdrowotnej.

- To by sprawiło, że urzędnicy mogliby się zająć najważniejszym zadaniem. I przy okazji to by sprawdziło, czy w ogóle są w stanie to robić. Nie wystarczy tylko zabrać tych bezrobotnych, którzy pracą nie są zainteresowani. Urzędy pracy muszą być centrami aktywności, współpracującymi z fachowcami, z ekspertami, z pomocą społeczną. Takie pół reformy nie zmieni nic - mówi Inglot.

Co ważne, nie ma znaczenia lokalizacja. I w powiecie makowskim, i w Warszawie są bezrobotni nieaktywni od lat. W stolicy jeden z mężczyzn nie ma pracy nieprzerwanie od 2001 roku. Ma 48-lat, z wykształcenia jest budowlańcem (po szkole średniej).

W sumie w życiu przepracował 10 miesięcy. W urzędzie był 202 razy. Dostał 69 propozycji pracy, staży i szkoleń, w tym szkolenie z zakresu tworzenia stron internetowych, projektowania graficznego i języka angielskiego.

Dlaczego? Bo właśnie grafikiem chce być. Pracodawcy jednak wybierali innych kandydatów. - Oczekuje pracy w zawodzie grafika komputerowego, choć kwalifikacje są nie adekwatne do aktualnych wymagań - opisują go urzędnicy. A pracy jak nie było, tak nie ma.

1,2 tys. zł brutto - tyle w Polsce w 2021 roku wynosi zasiłek dla bezrobotnych. Taką kwotę ma się jednak tylko przez pierwsze trzy miesiące. Później jest to już zaledwie 942 zł brutto. Zasiłek można jednak pobierać tylko przez rok. Większość bezrobotnych go nie ma.

Z budżetu na zasiłki wędruje rok w rok ponad miliard złotych. Im mniej bezrobotnych, tym mniejsze wydatki na zasiłki. Ale nie jest to ostateczny koszt systemu. Urzędy pracy kosztują w sumie ponad 4 mld zł rocznie (a mowa wyłącznie o pieniądzach wydanych na aktywizację). I pomysły, by je likwidować już były. Alternatyw brak.

Źródło artykułu:WP magazyn
gospodarkaurzędy pracyurząd pracy
Komentarze (665)