Pracownicy Praktikera na lodzie. "Pracodawca dokonał brutalnego faulu"
- Dla nas najważniejsze teraz jest, by w ogóle otrzymać świadectwa pracy - mówią Wirtualnej Polsce byli pracownicy sklepu Praktikera w Ząbkach. Po tym, jak nie dostali pensji za kwiecień, złożyli wypowiedzenia. Ich sytuacja jest bardzo zła. - Tu nie pracują ludzie, którzy są w stanie cokolwiek odłożyć. Nawet jeśli teraz znajdziemy pracę, pierwsze pieniądze zobaczymy pod koniec czerwca. To trzy miesiące bez dochodów! - mówią.
16.05.2017 | aktual.: 16.05.2017 15:15
- Przynajmniej odzyskaliśmy wolność. Nie jesteśmy już niewolnikami Praktikera pracującymi za darmo - mówi mi jeden z byłych pracowników warszawskiego hipermarketu. - Tak, jesteśmy wolni i goli - dodaje zgryźliwie jego koleżanka.
Centrum M1 w podwarszawskich Ząbkach. Wtorek rano. Wszystkie wejścia do hali, w której znajduje sie sklep Praktikera, są zaplombowane, na drzwiach wiszą kartki z informacją "Szanowni Państwo, sklep jest nieczynny". Podobnie wygląda większość marketów sieci, handel odbywa się jeszcze tylko w kilku. Dojeżdżam na godzinę 9.15. Przed halą w Ząbkach zebrało się kilkudziesięciu pracowników sieci. Wymieniają się dokumentami i wieściami. Od kilku dni już tu nie pracują - na 84 zatrudnionych w sklepie osób, 82 złożyły wypowiedzenie z winy pracodawcy. Teraz chcą jak najszybciej uzyskać świadectwa pracy i znaleźć zatrudnienie gdzie indziej. Ale kiedy je dostaną i czy w ogóle - nie wiadomo. Z zarządem firmy nie mają bowiem kontaktu.
Praca pod specjalnym nadzorem
Nie chcą pokazywać twarzy ani wypowiadać się pod nazwiskiem. Boją się szykan ze strony byłego już pracodawcy.
- Składając wypowiedzenie pokazaliśmy pracodawcy czerwoną kartkę za to, że dokonał brutalnego faulu na naszych finansach nie wypłacając wynagrodzenia za kwiecień - mówi Wirtualnej Polsce ok. 40-letni mężczyzna. - Dla wielu z nas to nie była po prostu przykra wiadomość. To było załamujące. Część z nas nie ma z czego żyć, nie ma pieniędzy, by przeżyć kolejny miesiąc - dodaje.
- Właściwie zostaliśmy na lodzie - słyszymy od kolejnej osoby. - Nie dostaliśmy pensji za kwiecień, w maju też nie mamy szans nic zarobić. Ci, którzy teraz znajdą pracę, otrzymają jakieś pieniędze najwcześnej pod koniec czerwca. To daje w najlepszym przypadku trzy miesiące bez dochodów - wylicza.
Mało który z pracowników przyznaje, że ma jakiekolwiek oszczędności. Zapożyczają się u rodziny i znajomych, biorą chwilówki.
- Tu nie pracują ludzie, którzy są w stanie cokolwiek odłożyć. Pensja w większości przypadków nie była dużo wyższa od minimalnej - słyszymy.
Z załogi wyłamały się dwie osoby. Nie złożyły wypowiedzeń. Pozostali nie pytali o powody. Zresztą praca w ostatnich tygodniach była dla wielu z nich ciężkim doświadczeniem. Choć sklep jest zaplombowany, i tak musieli stawiać się do pracy. Na teren hali wpuszczano po kilka osób.
- Wchodziliśmy na sklep pod ścisłym nadzorem dyrekcji M1 i w asyście ochrony. Pozwalano kilku - kilkunastu osobom wchodzić na sklep i szykować towar dla dostawców. Nie wchodziliśmy głównym wejściem ani wejściem dla pracowników, ale bramą, którą wjeżdżali dostawcy. Tam ochrona sprawdzała co robimy, przeliczała towar, nagrywała nas - relacjonuje jeden z parcowników. - Nie byliśmy przyzwyczajeni do pracy pod takim rygorem, gdy ochrony jest dwa razy więcej niż pracowników - dodaje.
Kolejny mniej waży słowa.
- Nie jestem złodziejem, żeby mi ciągle patrzeć na ręce, żeby mnie nagrywać - denerwuje się. - Nawet gdy chcieliśmy zabrać nasze rzeczy osobiste z szatni, to sprawdzano nam dowody - dodaje następna pracownica.
Wnioski o upadłość Praktikera
Problemy Praktikera dawały się odczuć od trzech lat. Wtedy sieć w Niemczech ogłosiła upadłość, a jej polską część przejęła polska spółka. Jesienią zeszłego roku zaczęło się postępowanie sanacyjne. W lutym br. do sklepów wkroczył komornik, a w kwietniu sąd umorzył postępowanie sanacyjne. Stery firmy z rąk wyznaczonego przez sąd zarządcy trafią teraz albo do władz firmy, albo - w przypadku upadłości - do syndyka.
Pracownicy dowiedzieli się w warszawskim sądzie, że jeden z dostawców sieci złożył wniosek o jej upadłość. Nie wiadomo jednak, kiedy sąd się nim zajmie, bo wniosek nie spełnia wszystkich wymogów formalnych.
Pracownicy próbowali zainteresować sprawą urząd skarbowy i inspekcję pracy. "Solidarność" wystosowała apel do minister rodziny Elżbiety Rafalskiej, by podległe jej instytucje zainteresowały się sytuacją w sieci. Zbierają też podpisy pod listem otwartym do prezydenta Andrzeja Dudy. Na razie bez odzewu.
Jak pisaliśmy już w Wirtualnej Polsce, pensji nie dostało około 500 pracowników sieci. Sprawa ma jeszcze drugie dno, które opisała "Gazeta Wyborcza". Pracownicy dowiedzieli się bowiem pocztą pantoflową, że w spółce zaszły zmiany: nowym prezesem został Petro Markovskyi, a jego pełnomocnikiem miał zostać Grzegorz Gniady, były szef spółki Cash Flow. Sprawa upadłości Cash Flow była kilka lat temu szeroko opisywana przez media. Spółka miała stać na skraju upadłości i nie wypłacała pensji pracownikom, ale sam Gniady pobrał jednorazowo 360 tys. zł wynagrodzenia. Dopiero wtedy spółka poddała się egzekucjom komorniczym. W 2015 r. katowicki sąd orzekł, że przez siedem lat Gniady nie może prowadzić działalności gospodarczej ani zajmować stanowisk jako członek organów spółek.