Trwa ładowanie...

Raport tygodniowy rynku surowców

Obserwując to, co dzieje się ostatnio z najszlachetniejszym z metali, można by zamienić stare przysłowie o flakach i oleju, na „nudne jak złoto z dolarem”. Czy metal ten jest najszlachetniejszy, to sprawa dyskusyjna. Bez dyskusji jest natomiast jego gęstość.

Raport tygodniowy rynku surowcówŹródło: Gold Finance
d3vb8qh
d3vb8qh

Rynek Surowców

Obserwując to, co dzieje się ostatnio z najszlachetniejszym z metali, można by zamienić stare przysłowie o flakach i oleju, na „nudne jak złoto z dolarem”. Czy metal ten jest najszlachetniejszy, to sprawa dyskusyjna. Bez dyskusji jest natomiast jego gęstość. Jest tak wielka, że metr sześcienny złota waży 19,3 tony, czyli 19,3 razy więcej, niż metr sześcienny wody. Sprawa kolejnych, niemal codziennie „bitych” rekordów notowań byłaby pewnie nudna, gdyby nie dotyczyła ogromnych pieniędzy i nie mniejszych emocji. Jedna z najskromniejszych niedawnych prognoz już jest nieaktualna. 1200 dolarów za uncję to już norma, a nie rekord. Teraz mówi się o 1500 dolarów i na tapetę wraca kolejna prognoza: 2000 dolarów za uncję.

Do niedawna byłem sceptycznie nastawiony do scenariusza, zakładającego pokonywanie kolejnych psychologicznych poziomów cen złota. Nie z powodu ich wielkości, lecz perspektywy, w jakiej zostaną osiągnięte. Niedoceniałem nastawienia inwestorów i przesłanek, jakimi się kierują. Przeceniałem motywy mody, spekulacji i „złotej bańki”. Teraz przyznaję prymat przesłankom fundamentalnym. I wcale nie chodzi o popyt na łańcuszki w Indiach czy Chinach. Chodzi o nieuchronne osłabianie się dolara i zagrożenie inflacją, którego jeszcze nie widać, ale które z pewnością się pojawi. Jedynie za pomocą tych dwóch „narzędzi” Stany Zjednoczone będą sobie w stanie poradzić ze swoimi problemami gigantycznego zadłużenia i deficytu budżetowego.

Kilkunastobilionowego problemu nie da się zneutralizować „konwencjonalnymi” metodami. Może to „załatwić” słaba waluta i wysoka inflacja. Amerykański podatnik i najbardziej rozpędzona gospodarka nie dadzą rady. A słabnący dolar i wysoka inflacja to rosnące ceny złota. Patrząc z tej perspektywy, powtórka scenariusza, jaki rozgrywał się w latach 70. ubiegłego wieku, nie jest wcale nieprawdopodobna. Choć pewnie w wersji o wiele łagodniejszej. W czasie tamtej dekady cena złota wzrosła około 30-krotnie. Wówczas także perspektywy globalnej gospodarki były bardzo kiepskie, a problemy niemniejsze niż obecnie. Warto podkreślić, że inflacja sięgała kilkunastu procent rocznie. Nie w Polsce, gdzie wtedy jeszcze jej wysokość ustalano na posiedzeniach Komitetu Centralnego, lecz w Stanach Zjednoczonych.

Nie oznacza to jednak, że nieprzerwana zwyżkowa tendencja cen kruszcu jest pewna „jak w banku”. Bo – jak się okazało – w żadnym banku nic już nie jest pewne. Analitycy szwajcarskiego banku UBS, prognozujący, że złoto „z łatwością” pokona poziom 1500 dolarów za uncję, twierdzą, że w przyszłym roku osiągnie 1300 dolarów, a średnia jego cena wyniesie 1150 dolarów. Poziom 1300 dolarów to zaledwie 6% więcej niż w czwartek przed południem. Z kolei 1150 dolarów to spadek o 6%. Czwartkowi nabywcy muszą się więc mieć na baczności. Średnia wynosząca 1150 dolarów, może być wypadkową np. 1500 i 800 dolarów. A różnica między tymi poziomami to 46% „z góry do dołu” i 87,5% „z dołu do góry”. Od czwartkowego zakupu może to oznaczać potencjalny zysk wynoszący 22% lub 35% potencjalną stratę, biorąc pod uwagę skrajne wartości tego przedziału.

d3vb8qh

Piątkowe wydarzenia dają pogląd na to, jak ryzykowne może być inwestowanie na rynku złota, tej spokojnej przystani na niespokojne czasy. Wraz ze skokowym umocnieniem się dolara, cena uncji złota spadła aż o 4,68%, zaliczając największą sesyjną zniżkę od dwunastu miesięcy. Pół biedy, gdy ktoś inwestuje w złoto w postaci fizycznej lub za pośrednictwem funduszy inwestycyjnych. Jednak inwestor korzystający z instrumentów o wysokim stopniu lewarowania, przy tak dynamicznej zmianie ceny w niekorzystnym dla niego kierunku, notuje gigantyczną stratę, mogącą zakończyć jego karierę na rynku.

Szczególną zaś ostrożność powinni przejawiać ci, którzy płacą złotówkami, czyli większość z nas. Igranie ze złotem to dość specyficzna gra. Stawiając na zwyżkę cen złota jednocześnie musimy się liczyć z umocnieniem złotego. Kwestią o zasadniczym znaczeniu jest to, czy - a raczej ile - zysku ze wzrostu cen złota „zje” nam strata z umocnienia złotego. Skoro bowiem drogie złoto oznacza słabego dolara, to idąc dalej, słaby dolar to mocny złoty. Czytelnicy moich komentarzy doskonale już znają przykład inwestora, który kupił złoto w czasie poprzedniego rekordu, czyli w lutym tego roku. Podam więc tylko krótki opis potencjalnej transakcji kupna złota 20 lutego. Cena 997 dolarów za uncję. Kurs dolara 3,7 zł. Cena zakupu 3689 zł. Sprzedaż w ubiegły czwartek.

Cena 1226 dolara za uncję, kurs dolara 2,7 zł. Cena sprzedaży 3310 zł. Strata 379 zł, czyli 10,3%. Prowizje miłosiernie pomijamy. W tym czasie złoto zyskało 229 dolarów na uncji, czyli 23%. Dolar do naszej waluty stracił równą złotówkę, czyli 27%. Zamknijmy ten pouczający rozdział i spójrzmy w przyszłość. Pomijając prowizje. W ubiegły czwartek kupujemy złoto. Cena 1226 dolarów. Kurs dolara 2,7 zł. Cena zakupu 3310 zł za uncję. Sprzedajemy „z łatwością” w najbardziej korzystnym hipotetycznym momencie za parę miesięcy, czyli po 1500 dolarów za uncję. Uzyskujemy 4050 zł, przy założeniu, że kurs dolara do złotego się nie zmieni. A jeśli spadnie do 2,5 zł? Cena sprzedaży wyniesie 3750 zł. Zyskamy 13,3%. Sporo? Nie zapomnijmy o prowizji.

Dla komentatorskiego porządku: złoto w ciągu mijającego tygodnia zyskało - przepraszam, to z przyzwyczajenia - straciło 1 proc., kończąc na poziomie 1159 dolarów za uncję, 67 dolarów poniżej czwartkowego rekordu wszechczasów.

d3vb8qh

Mimo pewnych starań, ropa naftowa w mijającym tygodniu aż tak bardzo nie poszalała. Nie wspominając o historycznych rekordach, nie była w stanie osiągnąć symbolicznych 80 dolarów za baryłkę. Słabnący dolar też niewiele jej pomógł. Szczególnie w środę i czwartek, gdy na jego pogarszającą się kondycję była zupełnie nieczuła. Ale trzeba też przyznać, że nie sprzyjały jej informacje o rosnących znacznie bardziej, niż się tego spodziewano, zapasach w Stanach Zjednoczonych. Gdyby nie to, prawdopodobnie ceny poszłyby w górę. Zwykle jednak do tej pory informacje o zapasach „działały” na rynek nie dłużej niż dzień. Pomijając jednorazowy ostry spadek notowań surowca pod koniec listopada, jego ceny od prawie dwóch miesięcy poruszają się w bok w przedziale od 75 do 79 dolarów za baryłkę.

Po piątkowych zawirowaniach na rynku walutowym wylądowały na poziomie 77,77 dolara za baryłkę. Patrząc z nieco dłuższej perspektywy, silna tendencja wzrostowa cen ropy zakończyła się w połowie czerwca. Wygląda więc na to, że ten najbardziej „produkcyjny” surowiec, poza miedzią, zdyskontował już zakończenie recesji i czeka, co będzie się dalej działo z globalną gospodarką. Wszystko wskazuje też na to, że prognozy mówiące o średnim poziomie cen w przyszłym roku na poziomie około 75 dolarów za baryłkę są całkiem realne, a ich zasięg już się wypełnił. Może nawet z niewielkim naddatkiem. Ciekawe też, że spasowali chyba i „spekulanci”. Na ropę nie działają czynniki wymieniane jako argumenty za wzrostem notowań złota, czyli rosnący popyt, słabnący dolar, zagrożenia inflacyjne, chińskie zakupy i tym podobne.

Znacznie lepiej radzi sobie miedź. Do historycznych rekordów jeszcze jej sporo brakuje, ale te dwunastomiesięczne już zostały osiągnięte. A rajd cen od początku tego roku jest znacznie bardziej imponujący niż w przypadku złota, czy ropy. W czwartek w Szanghaju miedź była najdroższa od 15 miesięcy i za tonę tego metalu trzeba było płacić 8228 dolarów. W Londynie była o ponad 1000 dolarów tańsza.

Roman Przasnyski
główny analityk
Gold Finance

d3vb8qh
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3vb8qh