Recesji nie ma, jest kryzys i jeszcze długo będzie

Gdy Donald Tusk dochodził do władzy w 2007 roku, to wzrost PKB wynosił prawie 7,5 proc., na początku 2009 roku było to 0,8 proc. Straciliśmy więc prawie 6,5 punktu procentowego. Spadliśmy z 8. piętra na parter - mówi w rozmowie z WP.PL prof. Grzegorz W. Kołodko.

Recesji nie ma, jest kryzys i jeszcze długo będzie
Źródło zdjęć: © WP.PL | Sebastian Ogórek

24.09.2013 | aktual.: 28.09.2013 08:32

Gdy Donald Tusk dochodził do władzy w 2007 roku, to wzrost PKB wynosił prawie 7,5 proc., na początku 2009 roku było to 0,8 proc. Straciliśmy więc prawie 6,5 punktu procentowego. Z ósmego piętra spadliśmy na parter - mówi w rozmowie z WP.PL prof. Grzegorz W. Kołodko.

Sebastian Ogórek, Wirtualna Polska: Premier w Krynicy ogłosił zakończenie kryzysu w Polsce. Naprawdę możemy już odetchnąć?
Prof. Grzegorz W. Kołodko: W Polsce był i jest kryzys, choć recesji w rozumieniu dwóch kwartałów z rzędu spadku PKB rzeczywiście u nas nie było. Tych dwóch pojęć nie można jednak mylić. W Stanach Zjednoczonych była recesja, obecnie znowu mamy tam wzrost gospodarczy, spada bezrobocie, a nie znajdzie pan tam żadnego odpowiedzialnego polityka czy ekonomisty, który oznajmiłby koniec kryzysu.

Co to w takim razie oznacza? Pomimo wzrostu gospodarczego na świecie wciąż tkwimy w kryzysie?
Przejawia się on w innych sferach niż wskaźnik wzrostu PKB. Choć stopa bezrobocia spada, to nadal jest ona bardzo wysoka. Mamy też bardzo wyraźny kryzys strukturalny. Sama poprawa koniunktury na razie go nie przezwycięży. Jest też problem z długiem publicznym. W Polsce na ten kryzys trzeba spojrzeć jeszcze z innego punktu widzenia. Przedsiębiorcy widzą, że jest on związany z niewykorzystaniem mocy wytwórczych.To nie jest kryzys podażowy. Nie brakuje energii, surowców, materiałów, narzędzi czy maszyn. To kryzys popytowy.

Popyt jest jednak mały, bo mamy kryzys. I w ten sposób kółko się zamyka. Pytanie jak z tego marazmu wyjść?
Brak dziś możliwości zbytu ze względu na niedostateczny popyt zewnętrzny i wewnętrzny. I tu powinien pojawić się rząd Donalda i działania wspomagające gospodarkę. Choć nie mamy recesji to przecież bezrobocie rośnie. Dla co ósmego Polaka to oznacza kryzys i osobisty dramat, który zachęca do opuszczania tej "pięknej, zielonej wyspy".
No i tu dochodzimy do kluczowej sprawy. Zadłużenie Polski to wina rządów Donalda Tuska i ministra finansów Jacka Rostowskiego. Swoją drogą to ciekawa figura logiczna. Premier ogłosił koniec kryzysu, podczas gdy jeszcze niedawno mówił, że go w ogóle nie ma. Na dodatek kilka tygodni temu ten duet rządzący ogłosił, że finanse publiczne znajdują się w stanie głębokiego, strukturalnego kryzysu, którego rząd nie jest w stanie przezwyciężyć i godzi się na wzrost deficytu, korektę budżetu i akceptuje przyrost długu publicznego.

Mam więc rozumieć, że Donald Tusk nie ratuje nas od kryzysu, ale raczej nas w niego wpycha?
Gdy Donald Tusk dochodził do władzy w 2007 roku, to wzrost PKB wynosił prawie 7,5 proc. Wyższy za pana życia był tylko raz - na wiosnę 1997 roku, gdy ja kończyłem swoją Strategię dla Polski. Na początku 2009 roku to wzrost gospodarczy był minimalny - spadł do 0,8 proc. Straciliśmy więc prawie 6,5 punktu procentowego.
To mniej więcej tak, jakbyśmy wylecieli z ósmego piętra i wylądowali na parterze. Inne kraje były na piętrze drugim, straciły tylko cztery punkty z dynamiki i wylądowały na minus dwa. Tam się zrobiło czerwono, ale u nas teoretycznie nadal jest zielono. Prawdą jest, że Polska jest jedynym unijnym krajem, w którym w ostatnich latach nie było recesji. Moim zdaniem, niewiele ma z tym wspólnego rząd Donalda Tuska. Jego fotel uratowała nagła deprecjacja złotówki, która jednak nie wynikała z zaplanowanego działania, ale po prostu mechanizmów, jakimi rządzą się światowe rynki.

Skoro rząd nie pomógł, to może warto się zastanowić, jakich szans nie wykorzystano. O ile nasz wzrost gospodarczy mógłby być wyższy, a bezrobocie niższe - gdyby odpowiednio stymulowano krajową gospodarkę?
W początkowej fazie kryzysu należało zwiększyć deficyt. Teraz już nie ma sensu tego robić, bo nie będzie tak dużego przełożenia na wyniki. Gdyby na gospodarkę zadziałać w odpowiednim momencie, to dziś tempo wzrostu PKB nie wynosiłoby 1,2-1,5 proc., ale 3-4 proc. Obecnie rząd tylko nas strofuje mówiąc: popatrzcie na Grecję i Ukrainę, jak tam jest źle. Różnica jest taka, że tam popełniono po prostu jeszcze więcej błędów.

Ale ostatnio chwalił pan rząd za cięcia związane z deficytem budżetowym.
Muszę uważać na to, co mówię (śmiech). A tak na serio: to w sytuacji złej, do jakiej doprowadził zresztą ten rząd, to teraz trzeba mu oddać, że robi najbardziej racjonalne ruchy. Wielu pseudoekonomistów jak mantrę powtarza, że trzeba ciąć wydatki. Problem w tym, że większość z nich to wydatki sztywne i ich w ogóle nie można zmniejszyć, bo ryzykuje się kryzysem politycznym lub Trybunałem Stanu. Drugie wyjście to podwyższenie podatków, dzisiaj bardzo trudne do przeprowadzenia. Trzecie to zostawienie zwiększonego deficytu.
Jak widać po działaniach rządu, mamy przyzwolenie na okresowe, przejściowe zwiększenie dziury budżetowej. To moim zdaniem na dzień dzisiejszy najbardziej optymalne rozwiązania. W tej kwestii więc popieram działania Donalda Tuska i Jacka Rostowskiego. Trzeba jednak pamiętać, że to działanie tylko na krótką metę. Strategia powinna opierać się na zasadzie: najszybciej rosnąć ma PKB, potem dochody, a potem wydatki, które długookresowo trzeba ciąć bezwzględnie.

Znowu jesteśmy blisko przekroczenia ustawowego progu 55 proc. PKB zadłużenia. Może to jednak już moment, żeby cięcia rozpocząć jak najszybciej nie patrząc na kwestie polityczne i kalendarz wyborczy?
Należy zmniejszać wydatki, ale nie w sposób, który eroduje kapitał i konfliktuje społeczeństwo. Gdy będziemy na ścieżce wzrostu gospodarczego, wydatki powinny skromnie rosnąć, nieco wolniej niż dochody. Dzięki temu luka budżetowa będzie się zmniejszać i relatywnie spadać będzie wielkość długu w stosunku do PKB. Zadowoleni będą i konsumenci, i przedsiębiorcy. To da się zrobić.

Wspomniał pan o podnoszeniu podatków. Na koniec chcę spytać, co pan myśli o podatku Tobina. Powinniśmy nałożyć go na instytucje finansowe działające w naszym kraju?
Jestem jak najbardziej za. Umiarkowane opodatkowanie transakcji finansowych, w znacznej dziś mierze spekulacyjnych, co szczególnie widać na rynkach walutowych, ma sens. Ten problem nie powinien być jednak rozwiązywany tylko w jednym kraju. Trzeba go przeciąć w skali globalnej. Dziś niestety sprzeciw Wielkiej Brytanii jest ogromny. W Unii Europejskiej mamy więc tylko połowiczne rozwiązania, w których uczestniczyć będzie około 11 krajów.
Niestety Wall Street i londyńskie city na wprowadzenie podatku raczej nie wyrażą zgody. A szkoda, bo ekonomicznie to bardzo dobry pomysł. Podatek Tobina nie zaszkodzi akumulacji kapitału, które są podstawą inwestycji i długofalowego wzrostu, a z pewnością ograniczy skalę spekulacji.

_ Grzegorz W.Kołodko - polski ekonomista, były wicepremier i minister finansów. Autor książek "Wędrujący świat", "Świat na wyciągnięcie myśli" czy "Dokąd zmierza świat. Ekonomia polityczna przyszłości". Obecnie jest wykładowcą w Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie. Prywatnie podróżnik, fotograf i maratończyk. _

spowolnienie gospodarczegrzegorz kołodkopkb
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (382)