Szef chce się zakolegować? Uciekaj!
Szef przechodzi z tobą na ty, wyciąga na wódkę, wprasza się na rodzinnego grilla - uważaj! Może chce zrobić z ciebie popychadło
24.05.2011 | aktual.: 24.05.2011 10:16
Szef przechodzi z tobą na ty, wyciąga na wódkę, wprasza się na rodzinnego grilla - uważaj! Może chce zrobić z ciebie popychadło.
- Przełożonego lepiej trzymać na dystans. Jego przymilanie się może być przygrywką do mobbingu. Co gorsza, im większy z niego luzak, tym trudniej mu będzie potem udowodnić, że się nad tobą znęca – ostrzega 27-letni Mariusz.
Wie, co mówi. Ten młody facet na własnej skórze doświadczył, że mobbing nie dotyczy jedynie instytucji o skostniałej, zhierarchizowanej strukturze – takich jak policja, wojsko, szkolnictwo czy urzędy państwowe. Przypadek Mariusza pokazuje, że z prześladowaniem i tyranami można się spotkać wszędzie. Także w liberalnych korporacjach na zachodnią modę, w których menedżerowie są z podwładnymi na ty. W których panuje atmosfera powszechnego spoufalania się i skracania dystansu.
Nieformalne relacje mogą sprzyjać terrorowi w pracy. Skrócony dystans powoduje, że krytyka, podniesiony głos, ironia są jakby bardziej uprawnione, a jednocześnie łatwiej ranią – mówią jednym głosem socjolodzy i psycholodzy biznesu. No ale jak to było z Mariuszem?
Miesiąc miodowy
Dwa lata temu Mariusz skończył studia. Był przekonany, że jak większość absolwentów przez wiele miesięcy będzie szlifował bruki. A tu - niespodzianka. Duża firma oferująca chemię do domowego użytku poszukiwała handlowców. Więc wysłał CV i… już parę dni później siedział w gabinecie swego przyszłego szefa, Adama. Ten nie zadawał mu głupich pytań rekrutacyjnych w rodzaju: „Jak pan widzi swą karierę za lat 5, 10, 15?”.
Trochę za to pogadali o nowej robocie, pośmiali się z „antykorporacyjnych” komiksów o Dilbercie. No i – co najważniejsze – formę „pan” szybko zamienili na formę „ty”. „Spoko gość” – pomyślał Mariusz. Rozmowa zakończyła się podpisaniem umowy o pracę.
- Wydawało mi się, że złapałem Pana Boga za piętę. Podobała mu się i pensja, i laptop służbowy, i sam rodzaj pracy. Zresztą, co tu kryć, mam dryg do sprzedawania. Ale najbardziej odpowiadała mi atmosfera w firmie – zero biurokracji, formalizmu, żadnego „panowania” sobie, pełen luz i spontan – wspomina Mariusz.
Rzeczywiście: czy szef, czy podwładny, czy młodziak, czy stary wyga, wszyscy mówili tam sobie po imieniu. A każdy weekend zaczynali od wspólnego wypadu do pubu. Chyba że akurat jechali na integrację – wtedy piwo i wódka lały się strumieniami już w autokarze. To miało skracać między ludźmi dystans. I faktycznie skracało. Na miejscu, w hotelu, dochodziło do takich ekscesów na tle alkoholowym i seksualnym, że Mariusz woli spuścić zasłonę niepamięci. Jednym z największych luzaków i imprezowiczów był jego boss Adam. Mariusz z każdym dniem lubił go coraz bardziej. Za poczucie humoru i bezpośredniość. Za to, że mając 11 lat więcej, traktował go po partnersku. Dużo z sobą rozmawiali, przy „łyskaczu” zwłaszcza. Zwierzali się z różnych intymnych spraw, obmawiali kolegów, szydzili z prezesa i jego sekretarki (znów powiększyła sobie piersi). Nawet ich dziewczyny były z sobą bardzo zżyte, odkąd dwie pary pojechały na wspólne wakacje do Chorwacji.
Coś tu nie gra
Dopiero po kilku miesiącach tej sielanki 27-latek odkrył, że coś tu jest nie tak. Mianowicie – Adam często prosił go, aby został w pracy po godzinach, zupełnie za darmo. By uzupełnił za niego jakieś papiery, umawiał spotkania z kandydatami na przedstawicieli handlowych, przygotował szkolenia, prezentacje itp. Najpierw to były drobiazgi, z czasem coraz poważniejsze zadania.
- Głupio było odmawiać tak fajnemu szefowi, przepraszam: kumplowi. No ale zaczęło na tym cierpieć moje życie prywatne. Zawodowe zresztą też. Bo zamiast umawiać się z klientami, ciągle załatwiałem jakieś sprawy w imieniu Adama, który akurat musiał urwać się z biura. I trzeba było ratować mu skórę – opowiada Mariusz.
Wreszcie, zbuntowany przez narzeczoną, postanowił powalczyć o swoje. Szybko tego pożałował. Bo jego dziś już – na szczęście – były zwierzchnik bardzo nie lubi słowa „nie”. - Moja szczerość obróciła się przeciwko mnie. Adam nagłaśniał rzeczy, które powiedziałem mu w największej tajemnicy. Na przykład? O matce z problemem alkoholowym i bracie, który cierpi na depresję. I że moja partnerka brzydzi się seksem oralnym. Same kompromitujące sprawy. W kilka dnie stałem się firmowym pośmiewiskiem – mówi Mariusz.
Ale na tym nie koniec. Adam puścił plotkę, że Mariusz to donosiciel, lizus i pupilek najwyższego kierownictwa. Że kiedy inni sprzedawcy muszą sami zdobywać klientów, to management podsuwa mu swych wpływowych przyjaciół przedsiębiorców – z dużych hurtowni i sieci sklepów. Że wkrótce prezes da mu podwyżkę i awans. Ziarno kłamstwa padło na podatny grunt. Koledzy handlowcy zwalczali odtąd Mariusza na każdym kroku. Zrażali do niebie klientów. Milkli, gdy wchodził do biura. Nie obyło się też bez sztubackich żartów. Raz w swej szufladzie biedak znalazł zdechłego szczura, innym razem ktoś przyczepił mu z tyłu do marynarki kartkę z napisem „Uwaga, kapuś!”. Koleżkowie, oczywiście, już nie zabierali go w piątkowe wieczory na piwo. A na integracji, gdy wódka z największego strachajły robiła bohatera, nawet dawni przyjaciele wyzywali go od najgorszych, używając języka powszechnie uważanego za obraźliwy.
- Nie wiem, jak by się to skończyło, gdybym nie zmienił firmy i… miasta. Dużo piłem, brałem od brata antydepresanty, chodziłem do psychologa. Ale to już przeszłość. Mam teraz nową pracę, nowe życie. I już nigdy nie zaufam żadnemu szefowi. Już nikt w pracy nie będzie mi mówił po imieniu – zarzeka się Mariusz.
Kamil Dobrzyniecki, socjolog zajmujący się mobbingiem w pracy, podkreśla, że przypadek Mariusza nie jest odosobniony. Bo mobberzy, o ile są inteligentni i cwani, dobrze funkcjonują także w korporacjach budujących przyjazną, wspólnotową atmosferę. Co więcej, czują się w takim „rodzinnym sosie” jak ryba w wodzie. - Tyrani mogą używać swej bezpośredniości, luzactwa jako zasłony dymnej. Ochrony przed ewentualnymi oskarżeniami. Nie kojarzą się przecież z tępą brutalnością, nadużywaniem władzy. Przeciwnie. Uchodzą za fajnych, miłych facetów, którzy do terroru nawet nie są zdolni. Za to na oszołomów i oszczerców wyjdą ich ofiary, o ile zaczną wskazywać swych oprawców – tłumaczy Dobrzyniecki.
Zabójcza serdeczność
W ramach swych badań naukowiec poznał kiedyś mobbera, którzy starannie wybierał sobie ofiarę, niszczył ją po cichu, nigdy przy świadkach. Jednocześnie zachowując się fair w stosunku do innych członków podległego mu zespołu. Kiedy zgnębiony podwładny podnosił w końcu głos, napastnik odparowywał: „Tak mi się odpłacasz za równe traktowanie? Może chciałbyś za szefa Kowalskiego, który wszystkich trzyma za mordę, nikt mu nie podskoczy. Widać z niektórymi nie da się bez kija. Lubią bat, dobroci nie uszanują”.
- Jak łatwo się domyślić, wszyscy wokół przyznawali rację tyranowi. Ofiara nie mogła się nawet bronić. W końcu popełniła samobójstwo – wspomina Kamil Dobrzyniecki. Mariusz też myślał o odebraniu sobie życia. Z tego samego powodu. Doświadczać mobbingu – to jedno, nie móc o tym nikomu powiedzieć bez wywołania salwy śmiechu – to drugie.
- Gdy po raz pierwszy zarzuciłem Adamowi mobbing, wszyscy włącznie z prezesem, dyrektorem personalnym i szefem związku zawodowego zrobili wielkie oczy. Nikt mi nie wierzył. Patrzyli na mnie jak na niewdzięcznika. Mieli w pamięci, jak Adam mi pomagał w pierwszych dniach pracy, jak razem jeździliśmy na wczasy. Drwili przy nim ze mnie: ale żeś żmiję na własnej piersi wyhodował!
Prof. Krzysztof Obłój, specjalista z zakresu strategii i organizacji firm z Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie, na łamach „Tygodnika Powszechnego” przestrzega przed firmami typu „bo my jesteśmy jak jedna wielka rodzina”. Nie pochwala zamazywania granicy między tym, co prywatne, a tym, co służbowe. Uważa, że zawsze trzeba pamiętać o dystansie, hierarchii i tradycyjnej kindersztubie. Dotyczy to również korporacyjnych integracji.
„Na takich wyjazdach wspólnie pije się wódkę, piecze barana, widzi się nawzajem w sytuacjach daleko ingerujących w sferę prywatności i intymności – mówi prof. Obłój. - To błąd. Zakład pracy to nie rodzina ani klub towarzyski. To miejsce wykonywania zadań. Skrócony dystans powoduje, że wszystko: krytyka, podniesiony głos, ironia, szturchnięcie, wydaje się jakby bardziej uprawnione, a jednocześnie łatwiej rani”.
Mirosław Sikorski