Szmal, dziwki i Everest

Wspinaczka na najwyższy szczyt Ziemi już dawno przestała być piękną, choć wyczerpującą przygodą. To brudny biznes, w którym szlachetni nie mają szans.

30.06.2008 | aktual.: 03.07.2008 13:46

Kiedy przed kilkoma tygodniami 19 chińskich i tybetańskich himalaistów ruszyło w górę, aby zanieść ogień olimpijski na Dach Świata, Chiny wprowadziły quasi-stan wyjątkowy. Mount Everest został całkowicie zamknięty dla zagranicznych wspinaczy i turystów, żaden alpinista – a zwłaszcza nikt z organizacji protybetańskich – nie miał możliwości zakłócenia ceremonii. Nawet Nepal ugiął się przed życzeniem potężnego sąsiada i zamknął ze swojej strony dostęp do najwyższej góry świata. Żołnierze zajęli stanowisko w bazie głównej od strony Nepalu, weszli też do obozu numer dwa pod lodowcem Khumbu. Pewien Amerykanin został odesłany z powrotem, ponieważ wojsko odkryło w jego plecaku tybetańską flagę. Innej grupie żołnierze odebrali prowiant, żeby uniemożliwić dalszą wspinaczkę.

Everest bed and breakfast

Oburzenie wśród wspinaczy było olbrzymie – trudno się temu dziwić, skoro do wyprawy w tym sezonie przygotowywali się całymi miesiącami. Jednak ci, którzy ową przygodę mają już za sobą, często widzą te kwestie w zupełnie innym świetle.

– Nie jestem optymistą co do przyszłości Everestu – zauważył już przed laty sir Edmund Hillary, który w 1953 r. wraz z Szerpą Tenzingiem jako pierwszy człowiek stanął na najwyższym szczycie Ziemi. – Do bazy głównej ciągną tysiące ludzi, postawiono tam już 500 namiotów. Wszędzie pełno restauracji, barów i innych atrakcji, które przyciągają młodych ludzi. Przesiadywanie w namiocie i popijanie jednego piwa za drugim trudno nazwać himalaizmem – wyrzucił z siebie Hillary w 2003 r. podczas uroczystości upamiętniającej jego pierwszą wspinaczkę. Przemowę zakończył dosadnym stwierdzeniem – To, co się teraz dzieje pod Everestem, to jedno wielkie g...

12 lat temu na Evereście rozegrała się tragedia. Między 10 a 13 maja 1996 r. życie straciło ośmiu alpinistów. Wielu sądziło, że wydarzenia te zniechęcą niedoświadczonych wspinaczy do prób zdobywania szczytu. Błąd. W 1996 r. na górę weszło 98 ludzi, w maju 2007 r. już 525 wspinaczy. W ich otoczeniu pracowało setki ludzi, jako tragarze, kucharze, pomywacze, pastuchowie jaków i przewodnicy. Bazy główne – zwłaszcza ta po tybetańskiej stronie – wyglądają teraz jak miasteczka robotnicze.

Podczas mojej pierwszej próby zdobycia Mount Everestu, na początku maja 2004 r., dotarłem do trasy w Tybecie. U wejścia do niej stało około 80 chińskich i tybetańskich namiotów, umieszczonych na wysokości 5,2 tys. m n.p.m. Na morenie polodowcowej naprzeciwko chińskiego obozu powstała kolejna taka kolonia namiotów. Wszędzie pełno było szyldów z kartonu, z napisami „Hotel California” albo „The Everest Bed and Breakfast”. Z magnetofonów pobrzmiewał amerykański pop i właściwie każdą zachciankę można było tutaj spełnić: jedzenie, alkohol, łóżko na noc i oczywiście także prostytutki. Zagadnął mnie pewien mężczyzna, wskazał na namiot pełen Chinek i zaczął wyliczać oferowane usługi i ich ceny. Później wielu lekarzy opowiadało mi, że obecnie leczą tu już nie tylko zwykłe dolegliwości wspinaczy, takie jak choroba wysokościowa czy odmrożenia, zmuszeni byli także zająć się chorobami wenerycznymi. Usłyszałem historię o wspinaczach, którzy zgromadzili wiele tysięcy dolarów na cele porządkowe. Rzeczywiście u podnóża góry
zebrały się już tony śmieci, ale okazało się, że wspinacze ci sfinansowali zebranymi funduszami wyłącznie włas­ną wyprawę na Everest. Im wyżej się wspinałem, tym ostrzej widziałem ponurą prawdę o biznesie, jaki rozkręcił się wokół najwyższej góry świata.

Agresywni złodzieje

Nawet wysoko położone obozowiska okazały się siedliskami bezprawia. Wiele grup zgłaszało kradzieże oprzyrządowania: lin, butli tlenowych, ubiorów wspinaczkowych, latarek-czołówek i namiotów. Himalaiści opowiadali, że wróciwszy, zastawali w swoich namiotach i śpiworach innych wspinaczy. Intruzi bez skrępowania korzystali z ich płynu do podpałki, częstowali się jedzeniem, a nawet zabierali butle z tlenem, które dla alpinistów na tej wysokości są niezbędne do przeżycia.

Kiedy wspinałem się na Mount Everest, skradziono mi całe oprzyrządowanie do oddychania – butlę wraz z maseczką, które przygotowałem sobie do wejścia na szczyt. Dodatkowo skradziono dziesięć spośród 12 namiotów naszej grupy oraz liny, które zamierzaliśmy wykorzystać podczas wyprawy na szczyt – mocując je na północnej ścianie Everestu dla nas i dla przyszłych wspinaczy. Na koniec jeszcze Szerpowie zmuszali nas do płacenia za już opłacone usługi. Od tamtej pory chowali jedzenie i napoje przed alpinistami, którzy sprzeciwili się temu procederowi.

Wszystko zaczęło się od tego, że do swojej ekspedycji zaprosił mnie Rumun George D., który zaproponował, bym wziął udział w jego wyprawie i zdawał z niej relację. Początkowo nie zorientowałem się, jaki to człowiek. Dotarło to do mnie dopiero w bazie głównej na wysokości 5,2 tys. m, gdzie George po sprzeczce z żoną z całej siły uderzył ją w twarz i pozostawił nieprzytomną przed namiotem. Dopiero inni przyszli jej z pomocą. Wielu himalaistów opowiadało potem, że mężczyzna ten od lat wspina się na Mount Everest i słynie tu ze swoich napadów agresji. W strefie śmierci, a więc powyżej granicy siedmiu tysięcy metrów n.p.m., George pobił kiedyś 15-letnią dziewczynę – Szerpę, która do dziś pozostaje najmłodszą zdobywczynią Mount Everestu. Zdarzyło mu się również zaatakować własnego partnera podczas wspinaczki – zostawił go potem samego ze złamanym żebrem i płynem w płucach.

Stało się dla mnie jasne, że w żadnym wypadku nie chcę z tym mężczyzną zdobywać szczytu. Choćby ze względu na własne bezpieczeństwo. George D. zaczął bowiem grozić, że mnie zabije. Powiedział w pewnym momencie, że rozkręci moją maskę tlenową i podpali namiot, jeśli opublikuję swoje i innych wspinaczy spostrzeżenia na jego temat.

Potrzebuję pomocy

Po powrocie z przerwanej wyprawy znalazłem w laptopie wiadomość. „Potrzebuję waszej pomocy! – pisała do mnie i innych himalaistów pewna kobieta z Londynu. – Mój ojciec zaginął na Evereście”. Chodziło o Nilsa Antezanę, amerykańskiego lekarza. Dotarł on wprawdzie na szczyt, jednak zaginął podczas schodzenia. Jego przewodnik i Szerpa opowiadali później, że dopadła go choroba wysokościowa. Był podobno niezdolny do samodzielnego poruszania się, dlatego go zostawili. Przewodnik – Argentyńczyk Gustavo Lisi – wspomniał potem na swojej stronie internetowej, że zdobył szczyt ze swym klientem. Przemilczał jednak, że ów klient miał kłopoty podczas drogi powrotnej. Lisi nie powiedział o nich nawet innym alpinistom, których spotkał w obozie po zejściu ze szczytu. Grupa, która dopiero wychodziła na Everest i spotkała schodzącego Lisiego, mogła rozpocząć akcję ratunkową, by ocalić Nilsa Antezanę. Nikt z idących nie domyślił się jednak, że wydarzyła się tragedia. Minęły kolejne dwa dni, zanim przewodnik przekazał Gladys,
żonie Antezany, wiadomość, że jej mąż zaginął i prawdopodobnie nie żyje.

O tym, jak kryminalne zapędy miewają himalajscy przewodnicy, przekonała się Fabiola Antezana, która postanowiła poznać kulisy śmierci swojego ojca i zleciła zbadanie przeszłości Gustava Lisiego. Ten zapewniał jej ojca, że raz już wspiął się na szczyt. Jak się okazało – było to kłamstwo, pokazał po prostu swojemu klientowi zdjęcie innego przewodnika na szczycie Everestu. Międzynarodowe zaświadczenia i patenty również okazały się fałszerstwami.

Kiedy Fabiola Antezana zażądała od przewodnika wyjaśnień, oddał jej przynajmniej większość ekwipunku jej ojca. Wśród ocalałych rzeczy znajdował się dziennik Nilsa Antezany, w którym narzekał na słabe przygotowanie ekspedycji i humorzastość przewodnika. Napisał między innymi „Gustavo Lisi nie jest osobą godną zaufania” i „Najchętniej bym go zwolnił”. Jednak na wysokości ośmiu tysięcy metrów Antezana był zdany na Lisiego – aż do swojej śmierci.

Kiedy zatrzymałem się w Katmandu, stolicy Nepalu, by dowiedzieć się więcej o wątpliwych towarzyszach mojej wspinaczki, doszły mnie słuchy o dwóch kolejnych ekspedycjach. Zorganizowano je w tym samym czasie co moją wyprawę. Obie zakończyły się tragicznie – i to w kryminalny sposób. W Londynie rodzina jednego z alpinistów złożyła skargę na przewodnika ekspedycji i dostawcę butli gazowych. Z akt sądowych można się dowiedzieć, że dostawca butli tlenowych i masek na Mount Evereście wcześniej przez siedem lat siedział w więzieniu za handel narkotykami. Butle tlenowe, które oferował, pochodziły wprawdzie od profesjonalnego wytwórcy, dostarczającego je również pilotom myśliwców, jednak handlarz samodzielnie napełniał je tlenem. Wiele z nich psuło się na wysokości i sprowadzało tym samym na wspinaczy bezpośrednie ryzyko utraty życia.

W marcu 2006 r. poznałem w Katmandu Davida Sharpa. Miał on kilka dni potem wejść na szczyt. I wszedł, ale zejście okazało się dla niego prawdziwym piekłem. 40 innych himalaistów, idących w górę i w dół, mijało go, nie zwracając uwagi na jego stan. David Sharp wciąż żył, ale był zbyt wycieńczony, by zejść samodzielnie. Potem kilku wspinaczy usiłowało go podnieść, jednak nie mógł już sam ustać na nogach. Szerpowie nakręcili nawet kilka ujęć z nim do filmu dokumentalnego dla Discovery Channel. Jednak nikt nie był gotów zorganizować grupy ratunkowej, by ocalić mu życie. Discovery Channel wykazał się przynajmniej odrobiną przyzwoitości i zrezygnował z emisji fragmentów z udziałem umierającego Davida Sharpa.

Trzeba zamknąć tę górę

– Według mnie cały ten pęd do zdobywania Mount Everestu ma w sobie coś obrzydliwego – mówił sir Edmund Hillary, gdy dowiedział się o śmierci Davida Sharpa. – Ludzie ciągną tylko na szczyt. Przestało już mnie dziwić, że alpiniści pozwalają, by ich koledzy po prostu sczeźli sobie gdzieś w śniegu. Nikt nie zwraca uwagi, że ktoś po drodze potrzebuje pomocy.

Hillary, który umarł na początku tego roku, całe życie poświęcił staraniom o poprawę warunków życia ludzi żyjących u stóp Everestu. Zaproponował jednak także, by zamknąć Mount Everest przed wspinaczami. W ten sposób góra odpoczęłaby po ponad trzech tysiącach ekspedycji, którym po wyprawie Hillary’ego udało się wejść na szczyt.

Co powiedziałby sir Edmund Hillary, słysząc, jak wspinacze na całym świecie narzekają na ceremonię wniesienia ognia olimpijskiego na najwyższy szczyt na Ziemi? Całkiem prawdopodobne, że z radością przyjąłby decyzję Chińczyków o blokadzie wejścia na Everest.

MICHAEL KODAS © Süddeutsche Zeitung

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)