Zagazowani na amen

Polityka klimatyczna Unii Europejskiej wpycha Polskę w rosnącą zależność energetyczną od Rosji. Bo Polska pod wpływem restrykcji UE zużywa coraz mniej węgla, co zabija nasze kopalnie, za to spalamy coraz więcej gazu, który w większości sprowadzamy ze Wschodu. Zaś energetyka jądrowa jako alternatywa to zmyślna pułapka.

Zagazowani na amen
Źródło zdjęć: © Fotolia | FineBokeh

16.03.2015 | aktual.: 16.06.2015 12:08

W Polsce zużywa się rocznie już 16 mld m3 gazu ziemnego, z czego prawie 3/4 pochodzi z importu. W 2013 r. 77 proc. tego importu stanowił gaz z Rosji. Od naszego wschodniego sąsiada kupujemy też ponad 90 proc. potrzebnej nam ropy. To jedna z głównych przyczyn trapiącego Polskę od wielu lat i hamującego jej rozwój deficytu w handlu zagranicznym. Jednocześnie zużycie gazu ziemnego w naszym kraju rośnie i według rządowych i rynkowych prognoz będzie rosnąć także w kolejnych latach. Składa się na to kilka czynników.

Gazu, więcej gazu!

Po pierwsze firmy energetyczne w Polsce, przede wszystkim te państwowe, planują i już budują wiele dużych bloków energetycznych, elektrowni i elektrociepłowni na gaz. Gdy zostaną one uruchomione, zużycie gazu w Polsce wzrośnie nawet o 20-30 proc. Dla przykładu: planowany przy Elektrociepłowni Żerań blok gazowy (trwa przetarg na jego wykonawcę) ma spalać rocznie ponad 0,5 mld m3 gazu rocznie. Po drugie w wielu polskich miastach – w ramach walki z tzw. niską emisją (także podyktowaną unijnymi dyrektywami ekologicznymi) i za państwowe oraz samorządowe dotacje – likwiduje się piece węglowe, zastępując je gazowymi. Po trzecie w Polsce w nowo budowanych domach gaz – jako źródło ogrzewania – zdecydowanie wygrywa z węglem, ale także z odnawialnymi źródłami energii, w przypadku których także mamy bardzo dużo rodzimych zasobów. Zaś państwo nie robi prawie nic, by to zmienić.

Rosnące zużycie gazu wypycha z naszego rynku krajowy węgiel i pogłębia naszą zależność od importu surowców energetycznych z Rosji. Bo krajowe wydobycie gazu nie rośnie i w najbliższej przyszłości także raczej znacząco się nie zwiększy. Nie mamy dużych złóż konwencjonalnego gazu ziemnego, a łupkowy boom w naszym kraju – w dużej mierze na skutek nieudolności obecnego rządu – wciąż pozostaje w sferze marzeń. Gazoport w Świnoujściu, który ma ruszyć w 2015 r., tylko w niewielkim stopniu poprawi tę sytuację. Na razie będzie mógł on przyjmować jedynie 5 mld m sześc. gazu rocznie (kontrakt z Katarem przewiduje dostawę tylko 1,5 mld m3 tego surowca w skali roku). Gaz dostarczany do świnoujskiego terminalu będzie też drogi, najprawdopodobniej droższy od rosyjskiego, a przecież do jego ceny trzeba będzie doliczyć jeszcze koszty przesyłu w głąb kraju oraz wydatki poniesione na budowę gazoportu i gazociągów, którymi będzie on dostarczany do innych części Polski (firma Operator Gazociągów Przesyłowych Gaz-System oraz jej
spółka zależna Polskie LNG wyłożyły na te inwestycje sporo własnych środków, zaciągnęły też na nie kredyt i teraz oczekują zwrotu zainwestowanego kapitału). To zaś może znacząco podnieść cenę gazu ziemnego w Polsce, która i tak jest już wysoka. Innymi słowy, póki nie potwierdzi się, że mamy duże zasoby opłacalnego w wydobyciu gazu z łupków, nie powinniśmy zwiększać zużycia błękitnego paliwa. Tym bardziej, że jest to możliwe do osiągnięcia.

Unijne zaczadzenie

Rosnące w Polsce zużycie gazu i malejące węgla to przede wszystkim skutek unijnej polityki w dziedzinie ochrony środowiska, a zwłaszcza polityki klimatycznej UE. W ramach owej polityki te sektory przemysłu, które wypuszczają do atmosfery najwięcej dwutlenku węgla (a więc przede wszystkim energetyka), zostały objęte unijnym systemem redukcji emisji CO2. W obrębie tego systemu przyznano im limity emisji, za których przekroczenie trzeba płacić (dokupując uprawnienia do „nadwyżkowej” emisji). Sęk w tym, że te limity z roku na rok są coraz mniejsze, a docelowo wszyscy najwięksi emitenci dwutlenku węgla w UE mają płacić za każdą wypuszczoną do atmosfery tonę tego gazu. Dla Polski to szczególnie bolesne, bo najbardziej „emisyjnym” surowcem energetycznym jest węgiel, a w żadnym innym unijnym kraju energetyka nie bazuje w takim stopniu na węglu, jak u nas (w produkcji prądu w Polsce ten surowiec ma prawie 90-proc. udział).
By unijna polityka klimatyczna była skuteczna, cena uprawnień do emisji CO2 musi być odpowiednio wysoka. Dlatego władze UE dwoją się i troją, by ją podwyższyć. Ostatnio wprowadziły w tym celu tzw. backloading, a teraz przymierzają się do tzw. rynkowej rezerwy stabilizacyjnej. Im jednak wyższe ceny uprawnień do emisji CO2, tym mniej opłaca się produkować energię z węgla, a bardziej z dwa razy mniej „emisyjnego” gazu, uranu czy źródeł odnawialnych. Firmy energetyczne najchętniej sięgają jednak po gaz, bo elektrownie gazowe są tańsze od elektrowni atomowych i tych, które bazują na odnawialnych źródłach energii (OZE). Na dodatek szybko się je buduje (dużo szybciej niż w przypadku bloków jądrowych) i – w przeciwieństwie do wiatraków czy instalacji fotowoltaicznych – mogą produkować energię bez przerwy. Co więcej, idealnie nadają się też na tzw. moce rezerwowe (bo można je bardzo szybko uruchamiać i wyłączać) dla elektrowni wiatrowych i solarnych, wykorzystywane wtedy, gdy te ostatnie nie produkują energii lub
bardzo zmniejszają produkcję. Czyli np. wówczas, gdy nie wieje lub jest pochmurno. Takie moce rezerwowe, przy wymaganym przez UE udziale źródeł odnawialnych w produkcji energii, będą u nas wkrótce koniecznością.

Błękitne wygrywa, czarne przegrywa

Z tych powodów w Polsce nie tylko planuje się, ale już buduje liczne bloki, elektrownie i elektrociepłownie gazowe. W 2014 r. zakończyła się budowa dużego bloku energetycznego na gaz w Skawinie (inwestorem był czeski koncern CEZ), a w ostatnich tygodniach dwa kolejne takie bloki oddał do użytku KGHM – przy swych zakładach w Polkowicach i Głogowie. Siedem następnych elektrowni gazowych już się buduje: we Włocławku i Płocku (inwestorem jest Orlen), w Stalowej Woli (PGNiG i Tauron)
, w Gorzowie i Rzeszowie (PGE – Polska Grupa Energetyczna), w Kędzierzynie (Zakłady Azotowe Kędzierzyn) i w Dąbrowie Górniczej (Tauron). Trwają przetargi na budowę jeszcze kilku, m.in. na warszawskim Żeraniu (PGNiG), w Będzinie (przy Elektrowni Łagisza – PGNiG i Tauron) i Pomorzanach (PGE). W planach są następne bloki gazowe. Każdy z nich to mniejsze o setki tysięcy ton rocznie zużycie węgla z polskich kopalń. Węgla, którego nasze rodzime złoża, według danych Państwowego Instytutu Geologicznego, są tak zasobne, że starczą nam – przy
obecnym poziomie jego wydobycia – na kilkaset lat!

Sytuacja jest tym bardziej alarmująca, że nasze „czarne złoto” cierpi przez unijną politykę w dziedzinie ochrony środowiska jeszcze na inne sposoby. Wiąże się to m.in. z dyrektywami UE, dotyczącymi ochrony powietrza przed zanieczyszczeniami. W ich następstwie polskie miasta walczą z tzw. niską emisją, której źródłem są przede wszystkim domowe piece i lokalne kotłownie węglowe. To dlatego owa walka polega na likwidowaniu ich i zastępowaniu innymi źródłami energii. Problem w tym, że najczęściej zastępują je piece i kotłownie gazowe.

Kolejna rzecz to restrykcyjne unijne normy, dotyczące emisji dwutlenku siarki, tlenków azotu i pyłów przez elektrownie i elektrociepłownie. Te normy także uprzywilejowują gaz kosztem węgla (bo przy spalaniu gazu powstaje dużo mniej SO2, NOx i pyłów) i tworzą następną zachętę dla sektora energetycznego, by rezygnował z węgla na rzecz gazu. By je spełnić, mając bloki węglowe, trzeba bowiem wielomilionowych inwestycji. Można jednak znacząco zmniejszyć związane z tym koszty, jeśli zamiast polskiego, bardzo „zasiarczonego” węgla użyje się węgla rosyjskiego, który ma o połowę mniejszą zawartość siarki. To jedna z głównych przyczyn rosnącego importu węgla z Rosji do Polski. Według szacunków Izby Gospodarczej Sprzedawców Polskiego Węgla już 30-40 proc. tego surowca używanego w ciepłowniach komunalnych w Polsce to węgiel importowany – przede wszystkim z Rosji. Właśnie dlatego, że jest mniej „zasiarczony”.

Palma nam odbija… się czkawką

Jakby tego było mało, Polska, w wyniku unijnej polityki klimatycznej, zobowiązana jest wobec UE do zwiększania – o określoną ilość (15 proc. do 2020 r.) – udziału odnawialnych źródeł w produkcji energii, także elektrycznej. Nasz kraj nie uchyla się od tego obowiązku i już ponad 10 proc. prądu produkuje z OZE. O tyle jednak trzeba było zmniejszyć udział węgla w produkcji energii elektrycznej. W przypadku odnawialnych źródeł nasze elektrownie i elektrociepłownie postawiły przede wszystkim na spalanie biomasy, dorzucając ją do kotłów węglowych lub budując osobne bloki energetyczne dla tego surowca. Szkopuł w tym, że zamiast zaopatrywać się w biomasę w kraju, w większości sprowadzały ją z zagranicy (również, a jakże, z Rosji), nawet z tak dalekich i egzotycznych krajów, jak Indonezja, Togo, Ghana czy Liberia, w postaci np. łupin po orzechach palmowych. Bo tak było taniej i prościej niż zamawiać w kraju. Według danych Ministerstwa Finansów tylko w 2012 r. import biomasy do Polski wyniósł 7,6 mln ton.

Gdyby rząd przykładał do tego większą wagę, można było jednak takich, nazwijmy to wprost, patologii uniknąć (dowodem na to jest polityka naszego państwa na rynku biopaliw, która doprowadziła do kilkukrotnego zmniejszenia ich importu – dziś w większości pochodzą one u nas od krajowych dostawców, ale kilka lat temu sytuacja była odwrotna) i np. tak skonstruować państwowy system wspierania energetyki odnawialnej, by biomasa zamiast wypychać węgiel z elektrowni była na masową skalę przerabiana na biogaz (tak, jak to robią Niemcy). Biogaz, który po odpowiednim uzdatnieniu może zastępować gaz ziemny i w którego przypadku potencjał produkcyjny mamy tak duży, że dzięki niemu moglibyśmy nawet o połowę zmniejszyć import gazu z Rosji. Ogromny potencjał mamy też w przypadku pomp ciepła, produkujących energię cieplną przy wykorzystaniu tzw. płytkiej geotermii i także mogących zastępować piece gazowe. Niestety, i one, tak, jak biogazownie, są traktowane przez obecny polski rząd po macoszemu. Choć pompy ciepła nie tylko
mogą zastępować gaz, ale – podobnie jak kolektory słoneczne – podgrzewać wodę użytkową i ogrzewać budynki taniej niż piece gazowe.

Niestety, mimo że większość zużycia energii w Polsce przypada właśnie na energię cieplną (ogrzewanie budynków i podgrzewanie wody), to nasz państwowy system wspierania energetyki cieplnej wciąż skupia się na produkcji prądu, którego udział w krajowej konsumpcji energii jest kilkakrotnie mniejszy.

Jądro problemu: Rosatom

To wszystko jednak tylko przedsmak tego, co nas czeka po 2020 r. W latach 2020-2030 unijna polityka klimatyczna ma bowiem ulec – zgodnie z ustaleniami z ostatniego szczytu klimatycznego UE w październiku 2014 r. – dalszemu zaostrzeniu. Polegać to będzie głównie na przyspieszeniu tempa redukcji emisji CO2 z najbardziej „emisyjnych” elektrowni i zakładów przemysłowych oraz na działaniach, zmierzających do drastycznego podwyższenia cen uprawnień do emisji CO2. Dla naszego węgla będzie to mieć katastrofalne skutki: produkcja energii z niego będzie coraz mniej opłacalna. Nie tylko w Polsce, ale w całej UE. To oznaczać będzie malejące zużycie węgla, a w ślad za nim – niższe ceny tego surowca. To zjawisko ma miejsce już dziś, właśnie ze względu na walkę z tzw. ociepleniem klimatu, w której UE jest światowym liderem i próbuje do niej wciągnąć cały świat, co jej coraz bardziej się udaje.
Co po 2020 r. – na skutek planowanego w tym okresie zaostrzenia unijnej polityki klimatycznej – będzie w coraz większym stopniu zastępować u nas węgiel? Przede wszystkim gaz, jak wynika z opracowania Urzędu Regulacji Energetyki, podsumowującego plany inwestycyjne firm energetycznych w Polsce do 2028 r. Podobnie ocenia to Forum Odbiorców Energii Elektrycznej i Gazu (FOEEiG), zrzeszające osiem dużych organizacji branżowych (z najbardziej energochłonnych sektorów polskiego przemysłu), które tak skomentowało – przyjęte na październikowym szczycie – założenia unijnej polityki klimatycznej na lata 2020-2030: „Dla przestawienia polskiej energetyki z węglowej na mniej emisyjną w tak krótkim czasie konieczna jest budowa dużej liczby elektrowni gazowych w układach kogeneracyjnych, przy terytorialnie ograniczonym potencjale do budowy tych elektrowni, co spowoduje drastyczny wzrost kosztów energii i utratę konkurencyjności polskiej gospodarki”.

FOEEiG dodaje jednak, że obok gazu – mniejszą „emisyjność” naszej energetyce – zapewnić mogą elektrownie jądrowe. Ta opinia w polskiej branży energetycznej jest powszechna. To dlatego cztery kontrolowane przez państwo polskie koncerny – PGE, Tauron, Enea i KGHM – chcą budować elektrownię atomową, która ma kosztować, według szacunków rządowych, od 40 do 60 mld zł. Twierdzą przy tym, że do realizacji tej inwestycji potrzebne będzie wsparcie państwa.

Problem polega na tym, że tę elektrownię będą budować u nas zagraniczne firmy (bo polskie jeszcze tego nie potrafią), one dostarczą potrzebne technologie, a paliwo do niej, czyli uran, też będziemy musieli sprowadzać z zagranicy. Nie byłoby w tym może nic bardzo groźnego, gdyby nie fakt, że obecnie na światowym rynku wydobycia i przetwarzania uranu pierwsze skrzypce gra państwowa firma rosyjska – Rosatom. W tym miejscu trzeba dodać, że uran, by mógł służyć jako paliwo atomowe, musi być dość głęboko przetworzony. Produkcja tego paliwa składa się z czterech etapów: wydobycia uranu w postaci rudy uranowej, konwersji surowca pozwalającej na jego tzw. wzbogacenie, wzbogacania uranu oraz produkcji gotowych kaset paliwowych. Dopiero wtedy, gdy weźmie się te wszystkie etapy pod uwagę, dobrze widzi się potęgę Rosatomu. Ta rosyjska firma jest numerem dwa na świecie pod względem zasobności własnych złóż tego pierwiastka (ma kopalnie nie tylko w Rosji, ale także w USA, Australii, Kanadzie, Kazachstanie i Tanzanii) oraz
globalnym liderem w jego konwersji, przetwarzaniu oraz produkcji gotowego do użycia paliwa jądrowego. Udział Rosatomu w światowym rynku konwersji uranu wynosi 33 proc., jego wzbogacania – 40 proc., a produkcji gotowego paliwa nuklearnego – 17 proc. Co więcej, według aktualizowanych w październiku 2014 r. prognoz The World Nuclear Association (WNA) udział Rosji, czyli Rosatomu, w światowym rynku wzbogacania uranu do 2020 r. nie tylko utrzyma się na dotychczasowym poziomie, ale nawet wzrośnie, z obecnych 40 do 43 proc. Rosjanie zawdzięczają to faktowi, że przed laty opracowali i do dziś posiadają najbardziej efektywną kosztowo, tzw. wirówkową, technologię wzbogacania uranu na świecie.

To jednak nie wszystko. Jak wynika z analiz WNA, najpoważniejsi pretendenci do przejmowania kolejnych złóż uranu na świecie to obecnie właśnie Rosatom oraz firmy z Chin. Rosatom ma też bardzo silną pozycję w zagospodarowywaniu zużytego paliwa jądrowego i jest w światowej czołówce w budowaniu na zlecenie elektrowni atomowych. Jego portfel zamówień na budowę bloków jądrowych przekroczył pod koniec 2014 r. 100 mld dolarów. Rosatom buduje je głównie w Azji (m.in. w Chinach, Indiach, Iranie i Turcji), Afryce, Ameryce Południowej, ale także w krajach UE – w Finlandii i na Węgrzech.

Rosatom jest jak drugi Gazprom, poszerzając sferę rosyjskich wpływów i wzmacniając polityczną oraz ekonomiczną siłę Rosji. W swą sieć będzie zapewne próbował złowić także Polskę, gdy ta zacznie budować elektrownie jądrowe. Co tymczasem mówią przedstawiciele naszego rządu? Twierdzą, że budując takie elektrownie zwiększymy bezpieczeństwo energetyczne Polski. Nic dodać, nic ująć.

Jacek Krzemiński

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)