100 tysięcy za odnalezienie skarbu

Jeśli ktoś znajdzie w Polsce skarb, może za niego dostać nawet i 100 tys. zł nagrody. Ale jest pewien warunek: nie może go… szukać. To musi być przypadek. Poszukiwaczom z detektorami państwo nie zapłaci

100 tysięcy za odnalezienie skarbu
Źródło zdjęć: © AFP

09.01.2013 | aktual.: 21.08.2014 07:00

Na tym da się zarobić, ale…

Przypadkowy znalazca biżuterii sprzed kilku tysięcy lat otrzymał przed paru laty 15 tys. zł nagrody. To jednak nic w porównaniu z 3 mln funtów, jakie podzielili między sobą znalazca skarbu i właściciel pola w Anglii, w 2009 roku. A te 3 mln – to i tak nic w porównaniu z 500 mln dol. wartości skarbu znalezionego w 1985 przez specjalistyczną firmę z USA. Na taką sumę wyceniono wówczas skarb ze statku, który zatonął w Zatoce Karaibskiej w 1622 roku.

Inny rekord to 200 ton srebra spoczywającego na pokładzie zatopionego brytyjskiego frachtowca. Firma, która je wydobędzie, otrzyma, zgodnie z kontraktem, 80 proc. wartości skarbu wycenionego na 150 mln funtów. W przypadku skarbów znalezionych w morzu wszystko jest kwestią umów i uzgodnień sądowych. Inaczej niż w przypadku tych wydobytych spod ziemi, która zawsze ma jakiegoś właściciela. Prywatnego bądź państwowego.

Polski znalazca musiał czekać na swoje 15 tys. ponad rok. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie spieszy się z wypłacaniem nagród ani ich nie nagłaśnia. Po co prowokować ludzi z detektorami? I tak jest ich wielu. Archeolodzy alarmują, że przynajmniej połowa polskich stanowisk jest zagrożona działaniami poszukiwaczy.

…nie u nas

Czy w naszym kraju da się wyżyć z poszukiwania skarbów? To zależy. Jeśli spojrzeć na rzecz szerzej, to są tacy, którzy z tego żyją. Na przykład archeolodzy, a w ostatnim czasie – zatrudnieni w firmach szukających łupków. Ale na chodzeniu z detektorem po polu czy po plaży można sobie co najwyżej dorobić. Stałej, comiesięcznej pensji się nie uzbiera. Pomijając już fakt, że zgodnie z prawem to, co się znajdzie pod ziemią, trzeba oddać państwu. Nawet jeśli to ziemia prywatna.

Istnieją legendy o ludziach, którzy na poszukiwaniu skarbów wzbogacili się na tyle, że stać ich było na zakup mieszkania. Legendy trudne do zweryfikowania. W związku z rygorystycznymi polskimi przepisami, taki szczęściarz nie będzie raczej się chwalił uzbieraną na poszukiwaniach fortuną.

Szacuje się, że domorosłych poszukiwaczy z detektorami może być i kilkadziesiąt tysięcy. Mało który posiada oficjalne zezwolenie. Najczęściej działają na własną rękę. Urzędy konserwatorskie co roku wydają zaledwie kilkadziesiąt zezwoleń.

Co grozi „detektoryście”, który szuka i zatrzymuje dla siebie skarby bez zezwolenia? Grzywna, ograniczenie wolności lub więzienie, nawet do 5 lat. Poza tym, naturalnie, przepadek znalezionych przedmiotów. A także, co może być szczególnie bolesne, sprzętu służącego do ich wykrywania.

Sprzęt swoje kosztuje. Zwykłe polskie detektory marki Rutus od 500-800 zł wzwyż, ale są też takie za 5 tys. zł i droższe. Profesjonalnego sprzętu za 20 tys. zł można użyć przy przeszukiwaniu większych powierzchni, np. pól dawnych bitew. Poszukiwacz podłącza sprzęt do laptopa, widzi trójwymiarowy przekrój gleby. Dzięki temu nie traci czasu na daremne poszukiwania. Od razu wie, gdzie szukać, i czy w ogóle jest sens to robić.

Poszukiwacze w Polsce są często traktowani jak intruzi, a w najgorszym przypadku jak przestępcy, wandale. Oni sami bronią się, przypominając, że szukanie monet czy militariów to nic innego, jak hobby. Nieszkodliwe, jeśli nie powoduje dewastacji stanowisk archeologicznych i nie występuje w miejscach, gdzie jakakolwiek ludzka działalność została zabroniona.

Wskazują też na absurdy polskiego prawa. W jego świetle chodzenie z detektorem po polach nie jest zabronione. Ale jeśli znajdzie się pod ziemią coś, co posiada jakąkolwiek wartość, natychmiast trzeba to oddać właściwej instytucji.

Co kraj, to obyczaj

Krajem wymarzonym dla poszukiwaczy jest Anglia. Tam za wszystko, co znalezione pod ziemią, jej właściciel i znalazca może spodziewać się nagrody. Nie wiadomo, jak długo, bo państwo przestaje być na to stać. To podejście, wywiedzione jeszcze z prawa rzymskiego, też zresztą powoduje łamanie przepisów.

Poszukiwacze oszukują: nie chcąc dzielić się z właścicielami ziemi, mówią, że znaleźli skarb gdzie indziej. A czasami jest się czym dzielić. W 2009 roku na angielskim polu znaleziono złote przedmioty o wadze 5 kg, srebrne o wadze 2,5 kg. Nagroda wyniosła blisko 3,3 mln funtów!

Z kolei w USA prawo pozwala na poszukiwania, ale nie oznacza to pełni praw do skarbu, jeśli już się go znajdzie. Mogą wystąpić o nie spadkobiercy, a również firmy ubezpieczeniowe. Poszukiwacze buszujący po południowych stanach w nadziei na znalezienie starych hiszpańskich kryjówek, są namierzani i ścigani przez FBI. Dlatego w świecie poszukiwaczy o wielu sprawach się nie mówi.

Jedno ze światowych centrów poszukiwaczy mieści się u południowych wybrzeży USA, w Zatoce Karaibskiej. Zatoka jednak jest płytka, i dlatego została w dużym stopniu wyeksploatowana. Zatopione statki penetrowano tam już kilkaset lat temu. Wciąż jednak nie brakuje milionerów z własnymi statkami, ekipami i sprzętem, szukających na Karaibach dawno zatopionych fortun.

Istnieją też międzynarodowe firmy poszukiwawcze, których możliwości finansowe są praktycznie nieograniczone. Mają do dyspozycji samoloty, laboratoria, statki, batyskafy. Często współpracują z muzeami czy instytucjami rządowymi, które specjalizują się w eksplorowaniu obszarów mórz i oceanów. Można więc też zarabiać na poszukiwaniu skarbów, będąc ich pracownikiem. W takim jednak wypadku znaleziony przez siebie skarb pozostaje tylko… odprowadzić wzrokiem i przyglądać się, jak znika w sejfie.

TK,JK,WP.PL

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)