Bareja zamieszał w kodeksie

Pełnomocnicy komitetów wyborczych kolekcjonują kolejne wyroki sądowe. Powodem są nieżyciowe przepisy.

Bareja zamieszał w kodeksie
Źródło zdjęć: © rp.pl | rp.pl

17.12.2014 | aktual.: 17.12.2014 10:05

- Jak sąd z pełną powagą pyta, czy w ciągu 30 dni objechałem całą Polskę, by sprawdzić, czy miliony plakatów kandydatów zostały zdjęte, to czuję się jak w filmie Barei, a nie w państwie prawa - oburza się w rozmowie z „Rzeczpospolitą" Grzegorz Kądzielawski, pełnomocnik wyborczy Polski Razem.

Na Kądzielawskim i tysiącami innych pełnomocników wyborczych - zgodnie z przepisami kodeksu wyborczego - spoczywa obowiązek usunięcia w ciągu 30 dni od zakończenia wyborów plakatów i ogłoszeń kandydatów. Co, jeśli tego nie zrobią?

- Wtedy wójt, burmistrz lub prezydent miasta wzywa ich do usunięcia owych materiałów. Jeśli to nie następuje, to usuwa je przez podległe sobie służby i kosztami obarcza pełnomocnika - tłumaczy „Rzeczpospolitej" dr Jacek Zaleśny z Instytutu Nauk Politycznych UW, politolog i znawca prawa konstytucyjnego.

Ale pełnomocnik wyborczy, który nie wykona swojego obowiązku, naraża się też na wyrok karny i grzywnę, bo takie zaniechanie jest wykroczeniem. Pełnomocnicy twierdzą, że to absurd.

- Nie jestem w stanie przypilnować 32 tysięcy kandydatów w całym kraju. To kolejny mankament kodeksu wyborczego - tłumaczy Krzysztof Sobolewski, pełnomocnik wyborczy PiS.

Kądzielawski i Sobolewski mają już na swoim koncie kilkanaście wyroków za takie wykroczenia. Głównie za komercyjnie powieszone i niezdjęte reklamy z billboardów czy pojedyncze plakaty.

Jeden z najświeższych dotyczy reklamy wyborczej Jacka Żalka, która wisiała na jednym z billboardów należących do prywatnej firmy.

- Sam nie mogłem go zdjąć, bo nośnik nie należy do mnie - zaznacza Kądzielawski.

A takie sytuacje, jak tłumaczy nam Magdalena Kotuła z firmy Stroer (właściciel kilku tysięcy nośników), mogą się zdarzać.

- Staramy się, by takie reklamy nie zostawały. Zaklejamy je na biało albo przykrywamy czym innym - tłumaczy Kotuła. - Ale nie mogę dać gwarancji, że każdy zostanie zakryty. Może się zdarzyć, że jakiś zostanie przeoczony.

Za nieusunięcie plakatu Żalka Kądzielawski został przez sąd uznany za winnego, ale odstąpiono od wymierzenia kary. Jednak sądy rzadko są tak wyrozumiałe. Sprawy często ciągną się latami. Przykład?

W 2011 r. straż miejska z Gorzowa Wielkopolskiego złożyła w sądzie wniosek o ukaranie Kądzielawskiego za nieusunięcie kilku plakatów z pięciu ulic. Początkowo pełnomocnik wyborczy został skazany na 1000 zł grzywny. Po zażaleniu sąd umorzył postępowanie, ale od tej decyzji odwołał się oskarżyciel. W sprawie wzywano świadków, a Kądzielawski kilkakrotnie musiał jeździć z Warszawy do Gorzowa. Po dwóch latach usłyszał w końcu prawomocny wyrok i grzywnę musiał zapłacić.

- Nie liczę moich kosztów, które też nie były małe, ale na koszt podatnika ściągano świadków z Warszawy. Ile taki dwuletni proces musiał kosztować? - pyta.

Z kolei Sobolewski dodaje, że często pełnomocnicy nie mają nawet możliwości stawienia się na rozprawie. O wyroku dowiadują się, jak przychodzi wezwanie do zapłaty.

- W jednym przypadku długo toczyliśmy batalię z Zarządem Oczyszczania Miasta w Warszawie za plakaty z 2010 r. Niedawno skończyła się moją przegraną - przyznaje.

Dr Zaleśny dobrze ocenia jednak obowiązujące przepisy. - Są bardzo przejrzyste i klarowne. Od razu wiadomo, kto odpowiada za ich niewypełnienie - tłumaczy i dodaje, że po ukaraniu rozliczenia powinny następować w ramach partii. - Ci, którzy powinni usunąć te materiały, powinni za to zapłacić - dodaje.

Kądzielawski nie zgadza się z tym. - Bo ja tych wyroków nie dostaję jako pełnomocnik, ale zwykły obywatel - oburza się i dodaje, że nie ma to nic wspólnego z duchem prawa.

Jego zdaniem najprostszym wyjściem byłoby karanie tych osób, które na tych plakatach widnieją.

- To one lub ich najbliższe zaplecze je wieszają. Mają ich nazwisko, imię podane na tacy. Po co ściągać kogoś z drugiego końca Polski - mówi.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)