Bez zgody na mistyfikację
Przygotowany w 1991 r. przez Senat I kadencji projekt konstytucji, który stał się jednym z siedmiu projektów zakwalifikowanych później przez Komisję Konstytucyjną Zgromadzenia Narodowego do dalszych p...
17.12.2014 | aktual.: 17.12.2014 10:33
Przygotowany w 1991 r. przez Senat I kadencji projekt konstytucji, który stał się jednym z siedmiu projektów zakwalifikowanych później przez Komisję Konstytucyjną Zgromadzenia Narodowego do dalszych prac legislacyjnych, przewidywał początkowo, że o ważności wyborów do danej izby parlamentu będzie decydowała każda izba oddzielnie. Był to w pewnym sensie relikt rozumowania z poprzedniej epoki, która uznawała, że jeśli Sejm jest najwyższą władzą w państwie, to właśnie on powinien orzekać o ważności wyborów. Ponieważ po 1989 r. pojawił się Senat, uznano, że ocena ważności wyborów do niego powinna być w jego rękach.
Kilka miesięcy później członkowie komisji zostali zaproszeni do Senatu Republiki Francuskiej, by przedyskutować projekt ustawy zasadniczej z francuskimi kolegami. Program wizyty przewidywał też spotkanie z członkami francuskiej Rady Konstytucyjnej, zbliżonej do naszego Trybunału Konstytucyjnego. Trudno nie pamiętać splendoru gabinetu ówczesnego przewodniczącego Rady Roberta Badintera, wcześniej głośnego adwokata, znanego w Polsce głównie z działalności na rzecz zniesienia kary śmierci. Zapamiętałem szczególnie dokument z autentycznym podpisem Robespierre'a, co przyprawiało o dreszcze, bo dokument ów traktował o zatwierdzeniu przez dyktatora wyroku śmierci na jakąś kolejną ofiarę puszczonej wtedy w ruch gilotyny.
Ważniejsza jednak od wrażeń z pałacu Rady Konstytucyjnej była oczywiście dyskusja o proponowanych przez nas rozwiązaniach szczegółowych. Badinter skupił się tylko na kompetencji do uznawania wyborów izb parlamentu za ważne lub nie. Mimo upływu lat pamiętam doskonale jego argumentację, że przyznanie tego prawa izbom parlamentu byłoby poważnym błędem naszej konstytucji, bo, po pierwsze, nikt nie może być sędzią we własnej sprawie, a po drugie, powierzenie rozstrzygania o tej kwestii politykom będzie oznaczało, że ich decyzje także w tej materii dyktowane będą ich bieżącym interesem. Przyznam, że w tamtym czasie kierował nami jeszcze naiwny idealizm, że posłowie i senatorowie zawsze będą postępowali sumiennie, pozostawiając z boku interesy grupowe. Wzięliśmy sobie te uwagi do serca, nie broniąc specjalnie naszego rozwiązania, i według końcowej wersji projektu senackiego o ważności wyborów do parlamentu miał decydować już tylko Sąd Najwyższy. Konstytucja z 2 kwietnia 1997 r. poszła właśnie tym torem i nikt już,
jeśli dobrze pamiętam, nie bronił potem innej możliwości.
Atmosfera tamtego spotkania i żywiołowa wręcz reakcja Badintera na naszą naiwną propozycję przypominała się mi się przy różnych okazjach, ostatnio w kontekście awantury o ważność wyborów samorządowych. Skłoniła ona niektórych polityków i publicystów do domagania się skrócenia kadencji samorządu i powtórzenia wyborów z powodu ich zafałszowania, a według niektórych nawet sfałszowania.
W istocie żądanie ma w podtekście wcześniejsze niejako uznanie, że wybory te nie były ważne - choć ustawowo ta kompetencja została przekazana sądom powszechnym, i to w odniesieniu do każdego podmiotu samorządowego oddzielnie. A w prawie, jak wiadomo każdemu studentowi, czynność, której celem jest ukrycie innej czynności, nie jest ważna. Znaczenie ma natomiast zawsze rzeczywista wola stron i ta jest rozstrzygająca. Żądanie więc skrócenia kadencji samorządu zmierza w istocie do przejęcia przez parlament kompetencji orzekania o ważności wyborów. A na taką mistyfikację nie powinno być nigdy zgody w państwie prawa.
Autor jest sędzią Trybunału Konstytucyjnego w stanie spoczynku, a w latach 2006-2008 był prezesem TK