Biedna spółdzielnia, bogaty prezes
No, to teraz pan też zrzucił się na pensję prezesa - rzuca do mnie emeryt. Właśnie zapłaciłem za parkowanie przed blokowiskiem na obrzeżach miasta. Blokowiskiem, które jest biedne, ale ma – jak wieść niesie – bardzo bogatego prezesa.
Niech pan się przyjrzy takiej spółdzielni z Koszalina, nazywa się "Przylesie" - sugeruje mi w rozmowie niezależna senator Lidia Staroń. Od lat zajmuje się spółdzielniami mieszkaniowymi.
Bogaty prezes. Ale jak bogaty?
Staroń zapewnia, że wśród prezesów spółdzielni są tacy, na których konto wpływa co miesiąc 70 tys. zł. Ale to w Warszawie. Tymczasem według jej informacji koszaliński prezes Kazimierz Okińczyc zarabia nieco mniej niż jego stołeczni koledzy po fachu. Czyli ile?
Waldemar Humel bardzo chciałby to wiedzieć. Gdy w 2009 r. przeszedł na emeryturę, zdecydował, że będzie oszczędzać. Problem w tym, że mieszkał w "Przylesiu", a więc ponoć najdroższej spółdzielni w Koszalinie - i zaczął się zastanawiać na co w ogóle te czynsze i opłaty idą. Domagał się informacji od rady nadzorczej spółdzielni, ale ta nie kwapiła się do ich ujawniania.
W końcu Humel poszedł do sądu. Ten ostatecznie uznał, że prezes powinien swoje zarobki ujawnić. Mało tego, sąd ostatecznie kazał zapłacić 2,5 tys. zł grzywny za nieujawnienie informacji. Efekt? Okińczyc pensji nie ujawnił, a Humel został skreślony z listy członków spółdzielni.
- A niech sobie ludzie o tym rozmawiają i interesują się. Za to co zrobiłem, powinienem zarabiać trzy razy tyle - komentował w 2013 roku kwestię swoich zarobków w "Głosie Koszalińskim" prezes Okińczyc.
Dziennik ustalił wtedy jednak nieoficjalnie, że prezes zarabia ok. 20 tys. zł. Jednak wkrótce została przyjęta nowa uchwała w sprawie zarobków zarządu. Oczywiście niedostępna publicznie.
Jak dowiedzieć się, ile właściwie zarabia prezes? Lokalny dziennikarz z Koszalina przywołuje pyrrusowe sądowe "zwycięstwo" Waldemara Humela. - Teraz jest sprawa tego całego Mariana Banasia, prezesa NIK. Ponoć w Krakowie mówią o nim "pancerny Marian". No a w Koszalinie mamy "pancernego Kazimierza". Nikt mu już nie podskoczy. Wszyscy widzą, że walka z nim nie ma sensu, bo jest niezatapialny - słyszę.
Atmosfera rodem z PRL. Plus parkomat
Jadę do Koszalina, by sprawdzić, czy prezes istotnie jest niezatapialny. Parking na terenie spółdzielni "Przylesie" tani nie jest - godzina kosztuje 2 zł, tydzień - 20 zł, miesiąc - 50 zł. Nikt nie jest z opłat zwolniony, nawet członkowie spółdzielni. Płacą do kasy "Przylesia" - bo to nie miasto pobiera opłaty, ale sama spółdzielnia. Przechodzący emeryt kpi, że właśnie dołożyłem prezesowi do pensji.
- Uważa pan, że ten parkomat do absurd? – pytam.
Pewnie. Panie - przy tych blokach wyremontowano tu właśnie chodniki. Są śliczne. Tylko nikt z nich nie korzysta, bo są zawalone samochodami. A czemu są zawalone samochodami? No bo kto będzie takie pieniądze płacił na parkomatach?
"Przylesie" ma łącznie cztery takie strefy płatnego parkowania i sześć parkomatów. Większość miast ogranicza płatne parkowanie do godzin szczytu w dniach powszednich. Ale zarząd "Przylesia" nie jest tak wyrozumiały. Trzeba płacić 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu.
Codzienne życie w należących do "Przylesia" blokach też tanie nie jest.
To najdroższa spółdzielnia w mieście, bez dwóch zdań – słyszę od przechodzącej starszej kobiety.
Konkrety? - Płaci się tu u nas za metraż, a nie za mieszkańców w lokalu. A to przecież stawianie sprawy na głowie. Ja mam 50 metrów i płacę 417 zł miesięcznie. A mieszkamy tam w dwójkę! No i każą nam płacić za windę. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, ale ja mieszkam na parterze i jeszcze nigdy z niej nie korzystałam - mówi. - No łupią nas na żadnym kroku - rzuca na koniec rozmowy.
Na wysokie czynsze skarży się niemal każdy mieszkaniec, którego spotykam. Czy jednak naprawdę jest tak drogo?W Warszawie czynsz to średnio 8 zł za metr kwadratowy. Spotkana przeze mnie emerytka zapłaciłaby w stolicy więc średnio ok. 400 zł. A przecież zarobki w Warszawie są zdecydowanie wyższe niż w Koszalinie.
A jak wygląda "Przylesie" na tle samego Koszalina? Z raportu serwisu "Głosu Pomorza" wynika, że faktycznie "Przylesie" jest drogie. Na przykład 3-osobowa rodzina w 27-metrowej kawalerce płaci w "Przylesiu" 212 zł czynszu i 88 zł za wodę. Ale już w kawalerce zarządzanej przez Budmar czynsz za 37-metrową kawalerkę wynosi tylko 84 zł. Z drugiej strony, spółdzielnia "Na Skarpie" nie jest już znacznie droższa od "Przylesia", jak wynika z analizy.
Wpisowe? "Pan zapłaci 2800 zł"
Ale spółdzielcy wymieniają i inne problemy.
- Mój blok nie był nigdy remontowany. Wygląda jak żywcem wyjęty z PRL - narzeka jeden z rezydentów "Przylesia". Inny zwraca uwagę na... skrzynki na listy.
- Metalowe, stare, brzydkie, nie wiem, chyba mają za zadanie straszyć listonoszy. Wszystkie spółdzielnie mają już nowiutkie, a my ciągle te straszydła.
Litania pretensji do władz jest dłuższa. "Nierówne chodniki", "rdzewiejące place zabaw", "nawet murki są w fatalnym stanie". No i kilka tysięcy wpisowego do spółdzielni, które musiał zapłacić jeden z moich rozmówców, nowy mieszkaniec.
Idę do administracji jednego z osiedli "Przylesia". Witają mnie wielkie gabloty, w których wiszą... wywiady z prezesem Okińczycem. "Nagrodzony wysiłek" - to tytuł jednego z nich. Próżno tu jednak szukać krytycznych artykułów o prezesie z lokalnej prasy.
- Czy to prawda, że tu trzeba płacić wpisowe? - pytam. - Tak. Około 2800 zł. Ale to w naszej centrali, na Fałata - słyszę. - Nawet jak mam mieszkanie w spadku? - dopytuję.
- Zawsze. Członkostwo nie przechodzi na dzieci - dostaję odpowiedź.
Ruszam do "centrali", na ul. Fałata. Przechodzę przez między wielkimi, kilkunastopiętrowymi blokami spółdzielni "Przylesie". Podwójna niegdyś huśtawka na placu zabaw ma już tylko jedno siedzisko. Drugie jest urwane. Gdyby jednak rodzic i tak postanowił pójść tam z dzieckiem, nie będzie miał zbyt wiele komfortu. Ławki są albo brudne, albo brakuje w nich desek. Jakbym przeniósł się w czasie do własnego dzieciństwa - szczecińskiego blokowiska końcowych lat PRL. Obdrapane, szare elewacje, betonowe ogrodzenia, które już dawno przestały czemukolwiek służyć.
Ale to nie tak, że nic nie jest w "Przylesiu" remontowane.
- Super spółdzielnia. Niech pan patrzy, jak nam wszystko remontują - mówi kobieta w średnim wieku. Faktycznie, w niektórych blokach trwają zaawansowane prace. Gdzieniegdzie widać już nowe elewacje. Według sprawozdania zarządu w 2018 r. pomalowano 42 klatki schodowe, a w 57 klatkach położono na posadzkach i podestach okładziny. Jednak jak na spółdzielnię, która zarządza 157 budynkami i 9,2 tys. mieszkań, te liczby nie robią wielkiego wrażenia. Zwłaszcza biorąc pod uwagę stan większości budynków.
Mieszkańcy tych bloków, w których coś się dzieje, mają nieco lepsze zdanie o Kazimierzu Okińczycu niż pozostali. - Prezes jak prezes, każdy chce się dorobić. Nie bądźmy naiwni. Ale faktycznie, to najdroższa spółdzielnia w Koszalinie - mówi mi starszy mężczyzna.
Jest piątek, zbliża się 13:00, czyli godzina zamknięcia "centrali" dla interesantów. Pod kasą i biurami czeka jednak mnóstwo mieszkańców - spółdzielców, którzy chcą załatwić swoje sprawy. Idę na górę, szukam prezesa. - Niestety, nie ma go - słyszę od sekretarki. Zostawiam wizytówkę, proszę o kontakt. Prezes jednak do chwili publikacji tego tekstu nie oddzwoni, a moje maile pozostają bez odpowiedzi.
W biurze zwracają uwagę nowe projekty realizowane przez rozbudowujące się "Przylesie". Nowe bloki - a jest ich całkiem sporo - w niczym nie przypominają sąsiednich PRL-owskich molochów. Są małe, otoczone zielenią - i całkiem gustownie zaprojektowane. Większość, jak się okazuje, wciąż jest w budowie.
Obok placu budowy przechodzi emerytka. Jak się okazuje, mieszkanka jednego ze starych bloków. - Piękne te nowe mieszkania - komentuje. - Od razu widać, na co idą nasze czynsze. Naszych bloków nie remontują, tylko budują nowe - dla bogaczy - rzuca.
Czy jednak naprawdę czynsze mieszkańców starych bloków idą na budowę nowych? Tego zweryfikować mi się nie udaje.
"Warto chodzić na zebrania"
Większość moich rozmówców z "Przylesia" nie ma najlepszego zdania o spółdzielni i jej władzach. Czy chcą coś zmienić? Przecież w spółdzielni są organizowane zebrania czy walne zgromadzenia członków.
Od spółdzielców słyszę różne odpowiedzi. "Wielu próbowało, nikt nic nie ugrał". Albo: "No właśnie. Ja do prezesa tam nic nie mam. Niektórzy narzekają, ale nawet na zebranie nie pójdą".
Magdalena Drzewińska, warszawska adwokat zajmująca się m.in. prawem spółdzielczym, mówi, że warto bywać na zebraniach spółdzielczych, czytać dokumenty - i głosować. Tylko problem w tym, że często takie głosowania są w środku nocy, zwłaszcza, gdy obrady się przeciągną. Mało kto może sobie pozwolić, by być w tym czasie na spotkaniu spółdzielni, bo rano wstaje do roboty.
- Zebrania spółdzielców często trwają 5-6 godzin, bo po prostu jest mnóstwo spraw do omówienia. Może się więc tak zdarzyć, że ważne punkty są przegłosowywane w nocy– przyznaje Drzewińska. - Ale spółdzielcy mają tu pole manewru – mogą wnieść po prostu o głosowanie na temat najważniejszych dla nich punktów na początku zebrania. Nie zawsze jednak to robią - kontruje Drzewińska.
A co z gigantycznym wpisowym? Adwokat przyznaje, że spółdzielnia może żądać takich pieniędzy. Ale powinna wyjaśnić, na co one idą. - Może na przykład na wydarzenia kulturalne? - zastanawia się. Tyle, że taka informacja powinna znaleźć się w najważniejszych dokumentach spółdzielni, na przykład w statucie. Przeglądam więc papiery - informacja o tym, że wpisowe jest obowiązkowe, faktycznie została w nich zawarta. Ale o tym, na co ono jest przeznaczane - nie ma nic.
Pytam prawniczkę o gigantyczne wynagrodzenia najbogatszych szefów spółdzielni w Polsce. Reaguje zaskoczeniem - nigdy nie spotkała się z przypadkiem, żeby prezes zarabiał 50 czy 60 tys. miesięcznie. Ale nie chce komentować, bo nie zna szczegółów. - W końcu nie wiadomo, jak duży zakres obowiązków mają władze takich spółdzielni - mówi.
Ile zarabia "przeciętny" prezes spółdzielni? Tu niestety szczegółowych danych nie ma. Rekordziści mogą liczyć na 60-70 tys. zł miesięcznie. Ale jak podaje serwis wynagrodzenia.pl, spora ich część może liczyć na zarobki rzędu 6-8 tys. zł miesięcznie.
- Zwykle wynagrodzenia prezesów spółdzielni są ustalane przez radę nadzorczą. W każdym razie – nie mogą być ustalane jednoosobowo, na przykład przez samego prezesa - zaznacza.
Dzwonię do Krzysztofa, mieszkańca "Przylesia". Mówię, że ekspertka sugeruje, że mogą walczyć. Chodzić na zebrania, wywierać wpływ na radę nadzorczą.
- Panie, niejeden już próbował coś robić. Mieli problemy latami. To ja wolę się ze wnukami pobawić, niż nocami chodzić na posiedzenia, z których i tak nic nie zrozumiem.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl