Brokat na koniec rewolucji w Hongkongu

Protesty w Hongkongu najprawdopodobniej dobiegają końca. Ich uczestnicy chcą pożegnać się z policją i władzą w dość nietypowy sposób.

Brokat na koniec rewolucji w Hongkongu
Źródło zdjęć: © Rzeczpospolita | Rzeczpospolita

11.12.2014 | aktual.: 17.12.2014 10:32

W trzecim miesiącu ulicznych demonstracji parasolowa rewolucja w Hongkongu dobiega końca. Kilkoro przywódców dobrowolnie oddało się w ręce policji, ta zbyła ich tylko wymagając wypełnienia kilku oświadczeń o udziale w protestach. Głodowy strajk lidera studentów Joshuy Wonga został dość szybko przerwany przez lekarzy, a reszta okupujących ulice miasta ludzi opada z sił.

Koniec marzeń?

Na szczęście członkom ruchu Occupy Central nie kończą się pomysły. Policja usuwa ostatnie fragmenty ich barykad i obozowisk, jednak czeka na nich nietypowy środek odstraszający - brokat. Na jednej z głównych ulic centrum Hongkongu, Harcourt Road, na wszystkich sześciu pasach rozsypano błyszczące konfetti. W środowy wieczór ktoś przywiózł worki pełne maleńkich kolorowych drobinek i zostawił je ostatnim z demonstrantów. Po kilku godzinach policjanci wciąż nie mogli sobie poradzić ze sprzątnięciem masy brokatu z ulicy.

Władza mozolnie zamiatająca kilogramy brokatu będzie kolejnym obrazkiem, który zostanie w pamięci po 74 dniach parasolowej rewolucji z Hongkongu. Kolejnymi z nich będą policjanci usuwający tzw. „Lennon Wall", ścianę z kolorowych karteczek wypełnionych życzeniami protestujących przyklejanymi sukcesywnie podczas dni protestów na murze jednego z przejść w dzielnicy Admiralty. Po setkach z nich został jedynie napis „We Are Dreamers" („Jesteśmy marzycielami"), a treść pozostałych została przez demonstrantów starannie skatalogowana. 13 gigabajtów zdjęć każdej z karteczek uzyskało nowe życie w internecie (link: http://www.lennonwall.org/). Najwytrwalsi protestujący od rana w czwartek 11 grudnia czekali na nadejście policji. Transparentny tym razem głosiły „To dopiero początek", czy „Wrócimy". Mieli czas do godziny 11 przed południem.

Na chodnikach pojawiały się pisane kredą hasła o tym, że „Można usunąć barykady, ale nie da się usunąć samej idei" protestów. Pod stopami można było spotkać także parasole usypane z brokatu. Na policję czekali także w całkowitym spokoju opozycyjni prawnicy i działacze jak: Albert Ho, Emily Lau, Lee Cheuk-Yan. Był z nimi także Jimmy Lai, magnat z rynku mediów w Hongkongu, który wspierał rewolucję oraz jeden z przywódców ruchu studenckiego Alex Chow. Godzinę przed południem rozpoczął się demontaż barykad przez funkcjonariuszy.

Wejście policji

Nie wszyscy byli zawiedzeni końcem protestów. Pracownicy niektórych z zagranicznych banków w centrum miasta, przy których demonstrantów było najwięcej, cieszyli się, że wreszcie sytuacja wróci do normy. Ich firmy notowały poważne straty finansowe, sięgające nawet do ? klientów mniej w ciągu ostatnich 3 miesięcy. Policja usuwała z godziny na godzinę kolejne fragmenty nielegalnych obozowisk i dawała ostatnim z demonstrantów kolejne ultimatum, by opuścili ulice. O godzinie 16 wydano ostatnie ostrzeżenie, protestujący i ich wspominani prominentni przedstawiciele czekali. Następnie rozpoczęły się aresztowania. Policjanci trzymając się za ręce przeciskali się przez tłum i wyławiali z niego jednego z demonstrujących po drugim.

Narzekano na to, że rozkazy mundurowych były wydawane jedynie po kantońsku. Że nie wszyscy protestujący mogli je zrozumieć. Że nie uszanowano żadnego fragmentu z monumentalnych konstrukcji, które urosły na nielegalnie zajmowanych w centrum terenach. Że policja bez skrupułów zajęła się aresztowaniami. Najbliższe dni pokażą, co stanie się z uwięzionymi za niesubordynację prawnikami, działaczami, a także z bogaczem Jimmym Laiem. Pekin zweryfikuje nadzieje młodych ludzi, którzy walczyli o prawo do samostanowienia rządu we własnym państwie-mieście. Jednym z ostatnich aktów przed rozpoczęciem demontażu był pomysł organizowania przez demonstrantów sklepowych tournée po dzielnicy Mong Kok. Nie mieli już własnego obozowiska, które wcześniej (26 listopada) usunęła im policja, dlatego umawiali się po kilkudziesięciu (liczba dochodziła nawet do 200) i chodzili razem wolnym krokiem po głównych ulicach. Co jakiś czas kupowali drobiazgi w okolicznych sklepach. Poza tym śpiewali, trzymali się za ręce i w taki niecodzienny
sposób dawali znać, że chcą walczyć dalej z nieprzychylną im władzą. Takie sklepowe wycieczki po kantońsku nazwano „gau wu", od jednej z turystek z kontynentalnych Chin, która dołączyła do jednej z pierwszych fali antyrewolucyjnej mówiąc pewnemu dziennikarzowi, że przyszła do Mong Koku jedynie „na zakupy". W jej ustach brzmiało to po mandaryńsku „gou wu". Młodzi demonstranci pamiętali o tym i chodzili jeszcze kilka dni temu po handlowej dzielnicy skandując, że oni tu są tylko na zakupach.

Prawdziwa życzliwość

Najbardziej wyrafinowana i dżentelmeńska rewolucja nowoczesnego świata dobiega końca. Protestujący w Hongkongu udowodnili, że o swoje prawa można walczyć bez użycia jakiejkolwiek broni, sięgając jedynie po obywatelskie nieposłuszeństwo. Wykazali się niezrównaną cierpliwością i nie dali sprowokować się policji. Czy ich sposób na rewolucję przyjmie się w innych miejscach na świecie, trudno stwierdzić, bo powtórzenie ich teoretycznie nieskoordynowanej akcji, która swoją organizacją mogłaby sugerować coś zaplanowanego od początku do końca w najdrobniejszych szczegółach, graniczyłoby z cudem. To jednak oni, członkowie i sympatycy ruchu Occupy Central z Hongkongu w pełni zasłużyli na tytuł „kulturalnych" i „życzliwych" ludzi. Na początku roku nazywano tak po rosyjsku i ukraińsku żołnierzy, którzy nagle pojawili się na Krymie. W naszych mediach funkcjonowało określenie „zielone ludziki", ale na wschodzie mówiono o nich odpowiednio: ???????? ???? (w Rosji) i ???????? ???? (i na Ukrainie). Życzliwość tych zielonych
polegała jednak na tym, że nie zajmowali się cywilami i w milczeniu zdobywali kolejne partie terenu. Prawdziwa pokaz kultury przy braku chwalenia się siłą fizyczną dał jednak naród Hongkongu.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)