Czy euro przetrwa?
Tylko kolejna partia długu, który urósł już do niebotycznych rozmiarów, uratowała jesienią Amerykę przed niewypłacalnością i bankructwem.
30.03.2012 | aktual.: 02.04.2012 14:45
Gdyby nie kolejne miliardy dolarów pozyskanych „na kreskę”, nie byłoby pieniędzy na regulowanie bieżących należności. W jeszcze większych opałach jest strefa euro, która dostaje coraz większych drgawek i do przeżycia potrzebuje coraz większych pieniężnych kroplówek. Rodzi się pytanie: co stanie się z europejską walutą, którą i my wkrótce chcemy przyjąć? Jest kilka możliwości. Ekonomiści Deutsche Bank Research wyliczyli, że w 2020 roku zadłużenie najbogatszych krajów świata może wzrosnąć do 126 proc. PKB. To gigantyczne wręcz pieniądze i wszyscy wiedzą, że znaleźć je będzie coraz trudniej. A przypomnijmy, że zaledwie pięć, sześć lat temu zobowiązania gospodarek rozwiniętych nie przekraczały 77 proc. PKB. Skąd wzięła się ta – można już powiedzieć – finansowa katastrofa zamożnego świata? To, co dzieje się obecnie, jest konsekwencją kryzysu finansowego, który wynika z bardzo lekkomyślnej i nieodpowiedzialnej polityki rządów najbogatszych krajów świata – twierdzą zgodnie ekonomiści. I trudno się z twierdzeniem
tym nie zgodzić, wszak lawina długu cały czas rośnie w zastraszającym tempie, a żadnego skutecznego i długofalowego rozwiązania, przynajmniej na razie, na horyzoncie nie widać.
Scenariusze dla europejskiej waluty
Co zatem czeka euro w najbliższym czasie? Tego nie wiedzą najtęższe ekonomiczne głowy. Najpoważniejsi unijni politycy uważają, że nie wykorzystano jeszcze wszystkich możliwości ratowania euro. Ale jeśli recesja będzie głębsza niż się powszechnie oczekuje, upadnie Grecja, a na granicy upadku zaczną balansować inne państwa południa Europy. W najgorszym przypadku może się to skończyć procesem powrotu do walut narodowych.
Ku temu rozwiązaniu skłaniają się niektóre środowiska w Niemczech, czyli w kraju, który dźwigał i dźwiga na swoich barkach europejskie finanse. Również sondaże i badania opinii publicznej nad Renem wskazują na coraz większy sentyment do Deutsche Mark, kojarzonej powszechnie z powojennym cudem gospodarczym i dobrobytem (tęskni za nią już ponad połowa Niemców). Ale należy wiedzieć, że na wprowadzeniu wspólnej waluty żaden kraj nie skorzystał tak bardzo jak Niemcy, największy europejski eksporter. Utrzymanie euro leży zatem w interesie naszego sąsiada, choć, co oczywiste – nie będzie tego robił za wszelką cenę.
A ta z roku na rok jest coraz wyższa. I gdyby okazała się zbyt wysoka, w grę zacznie wchodzić powrót do marki, franka czy lira. Tyle że wtedy np. drachma drastycznie straci na wartości i Grecy staną się prawdziwymi biedakami Europy, natomiast marka bardzo szybko się umocni, co z kolei ograniczy drogi niemiecki eksport. Jednym słowem, powrót do starych walut byłby procesem bardzo bolesnym i oznaczałby dla Europy wieloletni kryzys. O tym nikt nie chce dziś myśleć. Ale nic nie jest niemożliwe, tym bardziej, że sama Grecja jest już de facto bankrutem i wydaje się, że Europa czeka tylko na moment, w którym będzie można odłączyć jej pieniężną kroplówkę, płacąc za to jak najniższą cenę.
Ku teorii prawdziwego Eurogedonu przychyla się m.in. znany polski ekonomista Krzysztof Rybiński, który uważa, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż strefa euro rozpadnie się w ciągu najbliższych trzech lat.
– Nie wykluczam, że już wkrótce nastąpi prawdziwy finansowy krach, zaczną upadać banki, a z nimi ulotnią się nasze depozyty. Problemem jest to, że cele polityczne przesłaniają rządzącym prawdziwe zagrożenia, przed jakimi stoimy, i to jest bardzo niebezpieczne – twierdzi Rybiński. Bardziej realny wydaje się inny scenariusz – euro zostaje na bogatej Północy, a nękane kłopotami Południe zostaje przez Północ wypchnięte do swoich walut i biednieje jeszcze bardziej. A w zasadzie następuje jego rozkład, bo nikt nie zechce ryzykować inwestowania w drachmę czy lira i nikt nie pożyczy pieniędzy Włochom, Grekom czy Portugalczykom. W tym scenariuszu banki z Północy tracą miliardy euro, ale w końcu godzą się z tym, niwelują straty i trzymają się z daleka od nieprzewidywalnych południowców, którzy albo staczają się po równi pochyłej, albo biorą się w końcu za siebie, rozpoczynając od ubitej ziemi i żmudnej pracy u podstaw.
Warto przy okazji wspomnieć, że wielu ekonomistów twierdzi, iż to nie tyle sam projekt euro przyczynił się do obecnych problemów, ile patologie wokół niego narosłe, tj. niekontrolowane transfery środków czyli łatwe pieniądze czy zbyt szybkie tempo integracji walutowej. Kraje Południa, które nie były gotowe na przyjęcie euro, nigdy nie powinny do strefy wchodzić.
Dajmy im się uzdrowić lub umrzeć poza strefą unii walutowej, a zdrowej reszcie Europy zostawmy euro – coraz częściej słychać w Berlinie czy Hadze. Ale o ile sukcesu Północy można być pewnym, to wylizania się z ran Południa już niekoniecznie i nieprędko, bo gdyby obywatele Grecji czy Portugalii zdali sobie sprawę z tego, że w portfelach mają niewiele wart świstek papieru, a nie wciąż silną eurowalutę, to niewątpliwie zrobiliby na początku wielką zadymę. Lepiej nie myśleć, co działoby się wtedy w Atenach (tylko w czasie ostatniego strajku w greckiej stolicy spłonęło ponad 40 domów). Tymczasem euro wciąż obowiązywałoby w Niemczech, Austrii, Belgii, Holandii, Finlandii i najpewniej we Francji. Co ciekawe, w tym rozdaniu europejska waluta ostałaby się zapewne w dużo mniej zamożnej Estonii, a może nawet i na Słowacji. Ale dodajmy, że są również optymiści, którzy uważają, że obecna słabość strefy euro to początek jej drogi ku szczęściu i powstaniu silnego supereuropaństwa, które będzie jednym z filarów światowej
gospodarki. Jeśli już, to byłoby to możliwe tylko wtedy, gdyby Komisja Europejska wymogła na członkach strefy konsultowanie narodowych budżetów z Brukselą i egzekwowała surowe kary za przekraczanie deficytu. Ale czy jest to w ogóle możliwe? Owszem, ale nieprędko. W tej chwili wydaje się to najmniej realistyczny scenariusz.
Kto załatwił nam kryzys?
Można byłoby zapytać: kto winien jest obecnemu stanowi rzeczy? Winnego łatwo wskazać – oczy kierują się w tym momencie na południe Europy i Stany Zjednoczone. Bo to właśnie Amerykanie i Europejczycy zafundowali światu cały ten klops, żyjąc od lat ponad stan i prowadząc moralnie dwuznaczną działalność (chodzi m.in. o instytucje finansowe, które pożyczały duże pieniądze nawet osobom niewypłacalnym, a następnie rolowały te długi i na potęgę nimi handlowały), co finalnie zaowocowało upadkiem ikony kapitalizmu, jaką dla wielu był bank Lehmann Brothers, i obecnym kryzysem finansowym.
A przecież jeszcze niedawno, w czasach prezydencji Billa Clintona, amerykański budżet notował nawet solidną nadwyżkę. Co z tego, skoro późniejsze wojny w Iraku i Afganistanie kosztowały fortunę (łącznie ok. 3,7 bln dolarów!), a finansowe rozluźnienie reguł gry przełożyło się katastrofalnie na dzisiejsze problemy finansowego świata. Wróćmy jednak do Europy, gdyż do zawału finansowego aktywnie przyczynili się także nieodpowiedzialni europejscy politycy i wspomniane już kraje Południa. Mistrzami w tej rozgrywce okazali się Grecy, którzy od lat żyli na kredyt, niewiele sobie robiąc z matematyki. Ich kreatywność zakładała nawet grzebanie zmarłych dziadków w przydomowych ogródkach i pobieranie za nich przez lata wysokich emerytur (a tak wielu lekarzy i dietetyków dopatrywało się w tej długowieczności zalet śródziemnomorskiego klimatu i zdrowej diety) czy powszechne fałszowanie finansowych danych wysyłanych w raportach do Brukseli. To nie mogło się inaczej skończyć.
Kryzys rynku akcji
To, co od kilku miesięcy dzieje się na rynkach finansowych świata, przyprawia o ból głowy setki milionów ludzi. Bo ubiegły rok był jednym z najbardziej dramatycznych dla finansowych rynków w całej ich dotychczasowej historii. Najpierw grecka tragedia, która silnie rozchwiała giełdowe indeksy, później japońskie tsunami i awaria atomowej elektrowni, a na koniec jeszcze USA, które na własne długi znalazły receptę w postaci maszynki dodrukowującej pieniądze – wszystko to rzutowało na wyceny akcji, złota czy walut. Kto jesienią został z akcjami lub jednostkami funduszy inwestycyjnych, albo ma kredyt walutowy (w Polsce chodzi głównie o szwajcarskiego franka i euro), nie mógł spać spokojnie, gdyż sen zakłócał mu lęk o przyszłość i obawy dotyczące przyszłości własnego portfela.
– Rzeczywiście, musimy przyznać, że ubiegły rok był wyjątkowo nerwowy dla posiadaczy akcji i zaciągniętych we frankach kredytów mieszkaniowych. Najpierw zamieszanie w północnej Afryce, następnie japońskie tsunami i jakby tego było jeszcze mało – letnie zawirowania w strefie euro. Nowa odsłona kryzysu w Europie odsunęła na daleki plan fundamenty polskiej gospodarki i zdeterminowała słabość krajowego rynku akcji. Informacje o dobrych danych makroekonomicznych i dobre perspektywy wzrostu zysków spółek nie przemawiały do zaniepokojonych światową sytuacją inwestorów – ocenia Michał Kopiczyński, dyrektor Zespołu Zarządzania Instrumentami Udziałowymi w ING Investment Management.
Z kolei Bartosz Zalewski, wiceprezes spółki GoAdvisers, tłumaczy, że na to, co działo się na giełdach całego świata od początku sierpnia ub. roku wpływ ma kilka czynników.
– Na pewno jest spora obawa o dalszy wzrost gospodarki w Stanach Zjednoczonych. Do tego dochodzi zacieśnianie polityki pieniężnej w Chinach i problemy w Europie, co osłabia ogólny obraz i podnosi awersję do ryzyka – ocenia Zalewski. Sytuację wydatnie pogarsza sytuacja w kilku krajach strefy euro. Zalewski twierdzi, że nagromadzenie się latem i jesienią ub. roku tak wielu niepokojących informacji, utrata zaufania do polityków i brak przekonania, iż są oni w stanie zapobiec kolejnemu kryzysowi, powodowała to, że inwestorzy na całym świecie intensywnie wyprzedawali posiadane przez siebie papiery.
– Do pogorszenia sytuacji przyczyniła się również agencja Standard & Poor’s, która obniżyła rating kredytowy USA, co silnie wstrząsnęło rynkiem akcji i podniosło awersję do ich kupna. Wtedy zaczęło się lokowanie pieniędzy w bezpieczne aktywa, takie jak złoto czy amerykańskie obligacje – wyjaśnia wiceprezes GoAdvisers.
A to wpłynęło oczywiście na wycenę polskich akcji – indeks WIG20, skupiający największe spółki na GPW, mocno tracił i wrócił do poziomu sprzed ponad roku. Znacznie gorzej wiodło się małym i średnim firmom, których notowania spadły nawet o kilkadziesiąt procent. Bolesne straty dotknęły również rynek NewConnect, gdzie NCIndex w ciągu tygodnia cofnął się do poziomów z 2009 roku, przy jednoczesnym podwojeniu liczby notowanych spółek. Widząc, co się dzieje, analitycy i ekonomiści szukają odpowiedzi na pytanie, co będzie dalej z finansami świata. W ocenie ekonomistów z Deutsche Bank Research wizje przyszłości nie wyglądają ciekawie, gdyż dług publiczny będzie jeszcze przez całą najbliższą dekadę narastał. I to w zastraszającym tempie. W oparciu o bieżące prognozy wzrostu gospodarczego, inflacji oraz przyszłych stóp procentowych ekonomiści think-tanku DB opracowali trzy możliwe scenariusze ewolucji długu publicznego w 17 krajach rozwiniętych. Ich zdaniem istnieje duże prawdopodobieństwo, że wyniesie on średnio w
2020 roku aż 126 proc. PKB (obecnie to ok. 105 proc.). Będzie jeszcze gorzej, jeśli rządy najbardziej zadłużonych państw nie podejmą szybkich działań – wtedy zadłużenie publiczne może poszybować nawet do 150 proc. A to wcale nie jest jeszcze najczarniejszy scenariusz. Jeśli nadejdzie dotkliwa recesja, współczynnik ten skoczyć może nawet do 155 proc. PKB.
Co oznacza tak szybkie tempo przyrostu długu? Mniej więcej tyle, że zadłużenie najpotężniejszych krajów świata będzie o połowę wyższe niż suma wszystkich dóbr wytwarzanych przez ich obywateli w ciągu roku. Zdaniem ekspertów, jeszcze kilka lat temu taka wizja wydawałaby się katastroficzna. Dziś powoli musimy się z nią oswajać.
Najwięksi gapowicze świata
Nic zatem dziwnego, że trudno dziś znaleźć pewną i bezpieczną przystań na wzburzonym morzu światowych finansów, tym bardziej że gospodarcze potęgi, takie jak Stany Zjednoczone, Europa czy Japonia tracą swoje znaczenie, co wyraźnie pokazuje, do czego prowadzą zaniedbania i rozluźnienie w sferze publicznych finansów. W siłę szybko rosną za to Chiny, Indie i Brazylia, choć i w tych krajach problemów nie brakuje.
Boleśnie przypominający o sobie kryzys wymusił już reformy na mniejszych krajach. Najwięksi łatwo za to pozyskiwali pieniądze, emitując skarbowe papiery. Przejechali tym samym spory dystans „na gapę”. Chodzi tu głównie o Stany Zjednoczone i Japonię, które pobudzały swój wzrost kolejną partią długu (przez co Amerykanie drugi rok z rzędu odnotowali deficyt przekraczający 10 proc. PKB). A to przecież gigantyczne pieniądze, które trzeba będzie kiedyś zwrócić.
Nie da się już ukryć, że powrót do finansowego zdrowia będzie trwał długo i będzie procesem bolesnym, o czym świetnie wiedzą dziś Grecy, którzy próbują na oślep wręcz ciąć wydatki tam, gdzie tylko się da, a i tak na niewiele się to zdaje. Południowcom daleko do północnoeuropejskiej dyscypliny i wytrwałości, jaką ostatnio pokazali np. Estończycy, którzy po ciężkim kryzysie lat 2008-2009 zacisnęli zęby, podejmując trudne i odpowiedzialne reformy, wsparte przez największe siły polityczne kraju. Estonia pokazała tym samym światu, co powinny, i to jak najszybciej, zrobić rządy innych, również dużych krajów.
Na koniec przypomnijmy, że jeszcze niedawno, w 2008 roku, 8 z 17 gospodarek przebadanych w raporcie Deutsche Bank Research miało dług publiczny niższy niż 60 proc. PKB. Dwa lata później już tylko pięć – były to Australia, Szwajcaria, Słowacja, Szwecja i Dania. Dlatego Bank Niemiec wzywa do opamiętania, przedstawiając scenariusz pesymistyczny, z którego wynika, że jeśli rządzący Stanami Zjednoczonymi nie zdobędą się na głębsze reformy, ich zadłużenie w roku 2020 urośnie do 134 proc. PKB (z 93,6 proc. w 2010 i tylko 62 proc. w 2007 roku). A to istotnie zaważy na zdolności kredytowej USA, która już dziś jest znacznie nadwątlona. Dziś nie ma już innego wyjścia, jak szybkie wprowadzenie głębokich i odważnych reform. Bez nich cały ten finansowy światek wkrótce może po prostu runąć.
Leszek Sadkowski