Dobra robota czy dobre ważenie – co lepsze dla ciebie?
Gdyby udało ci się złowić złotą rybkę spełniającą życzenia, o co byś poprosił: umysł superinżyniera czy przebojowość asa sprzedaży?
19.10.2012 | aktual.: 19.10.2012 11:19
Gdyby udało ci się złowić złotą rybkę spełniającą życzenia, o co byś poprosił: umysł superinżyniera czy przebojowość asa sprzedaży? Bo w praktyce rzadko zdarza się i jedno, i drugie.
„Chwal się pan, chwal…” – tym zdaniem powitał Tomasza pewien dyrektor na pierwszej w jego życiu rozmowie kwalifikacyjnej. Chociaż od tamtego spotkanie minęło 15 lat, pamięta je jakby to było dziś. Zamurowało go, długo nie wiedział, co powiedzieć. Wreszcie zaczął się jąkać, mruczeć coś pod nosem. A kiedy odzyskał mowę, jego opis własnych zalet, umiejętności i osiągnięć niezbyt zachwycił rekrutera. W efekcie Tomasz nie dostał wymarzonej pracy.
- Czy można się dziwić mojemu zdumieniu? – pyta retorycznie. – Od rodziców zawsze słyszałem, że „dobry towar sam się chwali”. W moim domu mówienie o sobie w superlatywach uważane było za brak kultury. W dobrym tonie było raczej umniejszanie swoich atutów i zasług, niż ich nagłaśnianie.
Dzieci i wnuki Carnegie’go
Od tamtego czasu Tomasz nie spotkał żadnego menedżera, który równie obcesowo kazałby mu trąbić o własnych sukcesach. Ze smutkiem jednak stwierdza, że moda na bezwstydne chwalenie się jest w korporacyjnym światku standardem. A ludzie cisi, nienarzucający się innym nie mają w nim szans.
Początku tego zjawiska należy szukać w Ameryce przełomu XIX i XX wieku. Właśnie tam i właśnie wtedy dokonało się w przejście od „kultury charakteru” do „kultury osobowości”. W tej pierwszej promuje się ludzi poważnych, solidnych, honorowych, w drugiej – osoby przebojowe, otwarte, wygadane, które powszechnie nazywa się duszami towarzystwa. W rezultacie przestało mieć znaczenie, kto jaki jest naprawdę, a coraz większą rolę zaczęło odgrywać to, czy umiemy robić na kimś dobre wrażenie.
Symbolem tej kulturowej przemiany jest świetnie metamorfoza Dale’a Carnegie’go, autora chyba najsłynniejszego poradnika samorozwoju i autoprezentacji – „Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi” (ów bestseller można znaleźć w biblioteczce chyba każdego akwizytora, przedstawiciela handlowego czy agenta ubezpieczeniowego). Świetnie jego historię opowiada Susan Cain w książce pod znamiennym tytułem „Ciszej proszę… Siła introwersji w świecie, który nie może przestać gadać” (wydawnictwo Laurum). Otóż, ten nieśmiały syn farmera i hodowcy świń szanował swych uczciwych, skromnych i ledwo wiążących koniec z końcem rodziców, nie chciał jednak iść w ich ślady i przez całe życie zmagać się z biedą. Szansę dla siebie dostrzegł, gdy w jego wiosce pojawili się mówcy z pewnej organizacji edukacyjnej dla dorosłych, odwiedzających największe pipidówki rolniczych stanów Ameryki z pogadankami na tematy społeczne, polityczne i religijne. Jeden z nich zachwycił małego Dale’a, gdy z wdziękiem opowiadał, jak dzięki wykształceniu
i opanowaniu sztuki oratorskiej wydobył się z nędzy. Carnegie miał już na kim się wzorować. Po wielu latach zaczął zarabiać na życie uczeniem pracowników korporacji publicznego przemawiania, a popularność tych kursów przeszła jego najśmielsze oczekiwania. Poszedł więc krok dalej. Założył instytut pomagający ludziom interesu w zdobywaniu pewności siebie, jakiej jemu samemu tak bardzo brakowało za młodu. Sto lat później „kultura osobowości”, rozlana też na kraje Europy, w tym Polskę, ma się coraz lepiej. A jednym z jej najsłynniejszych propagatorów jest Tom Peters, twórca idei marki „Ja”. Z grubsza w tej koncepcji chodzi o to, by traktować siebie jak firmę, której jesteś dyrektorem generalnym i które w ofercie ma tylko jeden produkt: jesteś nim ty sam. Ale ten produkt to nie tyle twoje umiejętności techniczne czy praktyczne, ile prezencja, elokwencja i magnetyczna osobowość.
W czasach Carnegie’go istniał chociaż kult nauki, zdobywania wiedzy, najlepiej poświadczonej certyfikatami i pieczątkami prestiżowych uczelni. Dziś jest bez znaczenia to, co mamy w głowach, liczy się jedynie to, co mamy na języku. Kwalifikacje zastąpił lans, a żmudną benedyktyńską pracę – gwiazdorzenie. Tak o tym w książce „Witaj lenistwo” (wydawnictwo G+J) pisze Corinne Maier: „Rozstrzygają „kompetencje w sferze relacji” i „komunikatywność”, a umiejętności i dyplomy są sprawą uboczną. Niedługo ludzie będą się uczyli jedynie tego, jak uwieść przeprowadzającego rekrutację. Witaj, robotniku bez właściwości!”.
Bycie cool jest przereklamowane
- Wychowałem się w przeświadczeniu, że cisi posiądą ziemię – mówi Tomasz. – To optymistyczne założenie nie pokrywa się z moim doświadczeniem zawodowym. W jakiejkolwiek firmie pracowałem, wszędzie górą byli pozerzy, a ludzie bez rozgłosu robiący swoje musieli schodzić im z drogi.
- U nas bycie cool ciągle wygrywa z byciem solidnym rzemieślnikiem, programistą czy inżynierem - przyznaje psycholożka Agata Warda. – Żyjemy w świecie odgrywania różnych ról, udawania, pozorów. Rządzą nami zgrywusy i gwiazdy.
Ale czy te gwiazdy przynoszą firmom największe zyski? Wcale nie, o czym świadczy badanie zrealizowane przez teoretyka zarządzanie Jima Collinsa, a opisane we wspomnianym podręczniku „Ciszej proszę…” Susan Caine. Próbując dociec, co stanowi o sukcesie lub porażce spółek, Collins odkrył, że najlepsze wyniki osiągają przedsiębiorstwa zarządzane przez „liderów piątego poziomu”. Tak określa tych prezesów, którzy nie mają przebojowości i charyzmy, za to wyjątkową pokorę połączoną z determinacją w dążeniu do celu. Jednym z nich – według Collinsa – jest Darwin Smith, który stojąc przez 26 lat na czele Kimberly-Clark Co., przekształcił tę korporacji w światowego lidera branży papierniczej, dzięki czemu jej giełdowa wartość wzrosła ponad czterokrotnie w stosunku do średniej wartości rynkowej.
Smith kupował garnitury w zwykłych domach towarowych, nosił tanie okulary w ciemnej oprawie, wakacje spędzał w domku na farmie. Miał kłopoty z udzielaniem wywiadów prasie. Jednocześnie ten skromny i nieśmiały menedżer, przeciwieństwo samca alfa, podejmował niepopularne decyzje, za które – gdyby okazały się błędne – niewątpliwie straciłby pracę. Robił konsekwentnie to, co uważał za słuszne, nie przejmując się opiniami krytyków. I zawsze wygrywał. Gdy pod koniec kariery w Kimberly-Clark zapytano go o jego strategię biznesową, Smith odparł, że nigdy nie przestał starać się o to, żeby być w pełni godnym piastowania funkcji dyrektora generalnego.
- Zawodowy sukces takich Smithów wlewa nadzieję w serca nieco zamkniętych w sobie, nieśmiałych, za to solidnych i skutecznych profesjonalistów – stwierdza psycholożka Agata Warda. – Może być jednak tak, że Ameryka na nowo odkrywa „kult charakteru”, a w Polsce jeszcze długo będzie dominowała „kultura osobowości”. Przecież wszystkie mody i trendy zza Oceanu docierają do nas z co najmniej kilkuletnim opóźnieniem.
No więc co jest ważniejsze: dobra robota czy dobre wrażenie. Trudno o jednoznaczną odpowiedź. Ale - jak zauważa Susan Caine – bycie cool jest przereklamowane.
mk/MA