Dolar uzależniony od giełdy, giełda od nastrojów, a gospodarka się nie liczy
Wczoraj znów jak na dłoni było widać mechanizm uzależnienia amerykańskiej waluty od sytuacji na giełdzie. Dolar umacniał się od samego rana, a słabość bijąca
z europejskich parkietów, a później kontraktów na amerykańskie indeksy, z każdą chwilą tendencję tę potęgowała. Gdy w kilkadziesiąt minut po rozpoczęciu notowań na Wall Street okazało się, że z indeksami tak źle nie jest, z dolara zaczęło błyskawicznie "uchodzić powietrze".
22.09.2009 15:27
Wczoraj znów jak na dłoni było widać mechanizm uzależnienia amerykańskiej waluty od sytuacji na giełdzie. Dolar umacniał się od samego rana, a słabość bijąca z europejskich parkietów, a później kontraktów na amerykańskie indeksy, z każdą chwilą tendencję tę potęgowała. Gdy w kilkadziesiąt minut po rozpoczęciu notowań na Wall Street okazało się, że z indeksami tak źle nie jest, z dolara zaczęło błyskawicznie "uchodzić powietrze".
To właściwie już truizm. Ten scenariusz znają chyba wszyscy inwestorzy. Ciekawe, czy ci najbardziej wytrawni używają już kontraktów na dolara do transakcji zabezpieczających przed spadkiem giełdowych indeksów. Po cóż więc pisać i czytać o takich truizmach? Choćby po to, by zdać sobie sprawę, że od czasu tak głośno ostatnio wspominanego upadku banku Lehman Brothers, na rynkach finansowych niewiele się zmieniło. A skoro tak, to zagrożenie drugą falą kryzysu, wieszczone przez spore grono analityków i rynkowych guru po obu stronach oceanu i w Polsce, jest wielce prawdopodobne. A także po to, by nie dać sobie mącić w głowie komentarzami o treści „notowania surowców spadły w obawie przed wolniejszym wychodzeniem gospodarki z recesji, inwestorzy czekają na twarde dane”, pojawiającymi się co pewien czas w prasie i serwisach.
W „normalnych” czasach to rynki walutowy i surowcowy były wyczulone na „twarde” sygnały płynące z gospodarki oraz na prognozy jej dotyczące. Teraz, gdy czasy są „mniej normalne” i charakteryzują się znaczną zmiennością notowań na giełdach papierów wartościowych i innych instrumentów finansowych, powinno być podobnie. Jeśli to rozchwiane giełdy zmieniającymi się nastrojami inwestorów mamy dziś traktować jak podręcznikowy „barometr gospodarki”, to wymagałoby to ustalenia „nowych paradygmatów”, analogicznych do tych, jakie starano się formułować w czasie internetowego szaleństwa. Skutek z pewnością byłby podobny, a powrót na ziemię równie bolesny. A trudno dziś sobie wyobrazić bardziej bolesny niż ten, z którym już mieliśmy do czynienia.
Akurat wczoraj nie napłynęły żadne nowe „twarde”, ani „miękkie” informacje, które mogłyby spowodować spadek cen ropy naftowej o ponad 3 proc. Mówiąc ściślej, pojawiły się dwie „miękkie”, ale raczej wzajemnie się znoszące. Z jednej strony bowiem laureat nagrody Nobla z ekonomii oznajmił, że „koniec świata został odroczony”, mając na myśli to, że w najbliższym czasie globalna gospodarka „nie spadnie w otchłań” i że w USA w lipcu lub sierpniu nastąpił koniec recesji. Z drugiej zaś strony Alex Weber, prezes Bundesbanku, przepowiedział, że co prawda „niekontrolowany przebieg kryzysu finansowego został powstrzymany”, ale pełne odrodzenie gospodarcze Niemiec nastąpi dopiero za cztery lata. Jedyne, co stało się wczoraj na rynku, to pogorszenie nastrojów inwestorów najpierw na giełdach azjatyckich, później europejskich i na końcu amerykańskich. Na co z kolei reagował umocnieniem kurs dolara i co powodowało spadek cen surowców.
Spadek cen surowców nie zaczął się ani wcześniej, ani nawet w tym samym czasie, gdy zaczęły spadać giełdy i gdy zaczął umacniać się dolar. Surowce podążyły za tymi tendencjami. Giełdy są barometrem sytuacji gospodarczej, ale nie w horyzoncie jednodniowych, jednotygodniowych, czy nawet jednomiesięcznych zmian notowań. Obserwacja sytuacji na rynkach finansowych wskazuje, że prawdą jest mechanizm polegający na tym, że w momencie zwyżki na giełdach kapitał natychmiast szuka bardziej ryzykownych lokat, głównie na rynkach wschodzących i „egzotycznych”, a w momentach bardziej nerwowych natychmiast „ucieka” do dolara. To dowodzi, że z lekcji subprimów, Lehmana i kilkudziesięciu potentatów, którzy ze strat z ruletkowego biznesu zostali uratowani przez miliardy dolarów z kieszeni rządów, czyli podatników, nie wyciągnięto żadnych wniosków. I ta gra trwa nadal. Widać jest łatwiejsza i bardziej zyskowna niż udzielanie kredytów firmom produkcyjnym. Ale czy mniej ryzykowna, okaże się wkrótce. Ciekawe, czy wówczas kolejny
„Lehman” znów zostanie uratowany.
Najgorsze w tym wszystkim jest nie to, że popełniono błędy, ale to, że się nie stara wziąć z nich żadnej nauki. Dwa lata od najgłębszego kryzysu od czasów Wielkiego Kryzysu zostały z tego punktu widzenia zupełnie zmarnowane. Poza hasłami, pokrzykiwaniami i propagandową papką nie zostały wdrożone niemal żadne mechanizmy chroniące świat przed kolejną bańką, spekulacją, dominującą nad zaspakajaniem przez banki i globalny system finansowy realnych potrzeb gospodarki. Nie jestem przeciwnikiem spekulacji i uważam, że jest niezbędnym elementem każdego rynku, spełniającym na nim bardzo pożyteczną rolę. Ale gdy to nie pies kręci ogonem, ale ogon psem, trudno mówić, że mamy do czynienia ze zdrową sytuacją i dobrymi perspektywami. Mówiąc językiem prostym i tradycyjnym: nie za to ojciec bił syna, że przegrał w karty, ale za to, że chciał się odegrać. Być może jednak do zrozumienia tej prostej prawdy potrzebny jest nowy Naprawdę Wielki Kryzys.
Roman Przasnyski
główny analityk Gold Finance
| Powyższy tekst jest wyrazem osobistych opinii i poglądów autora i nie powinien być traktowany jako rekomendacja do podejmowania jakichkolwiek decyzji związanych z opisywaną tematyką. Jakiekolwiek decyzje podjęte na podstawie powyższego tekstu podejmowane są na własną odpowiedzialność. |
| --- |