Dżekpot, czyli o Wojciechu, którego życie bajką się nie stało© Wirtualna Polska | Sebastian Ogórek

Dżekpot, czyli o Wojciechu, którego życie bajką się nie stało

Mateusz Ratajczak
3 sierpnia 2019

Ludzie mówią, że kazał się rozwodzić dzieciom. Ma forsę, to wymienia rodzinę. Mówią, że kupi wnukom ferrari i porsche. Mówią, że mieszkał "o tu, za rogiem". A on nie wyjechał nawet na wakacje, w garażu wciąż stoi kilkunastoletnia skoda. Wygrał i nic. Woli stare życie, dom. "I w ogóle nie ma się czym ekscytować". Dotarliśmy do Wojciecha, który wygrał 193 miliony złotych w Eurojackpot.

Oto #HIT2019. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

Autorzy: Mateusz Ratajczak, Sebastian Ogórek

Pierwsza próba, pik! i wyskakuje komunikat: błąd odczytu, kupon nieważny.

Kasjerka w oddziale głównym Totalizatora Sportowego milczy. Wojciech też, tak samo jego syn. Ściągnął go na szybko z Holandii, żeby razem odebrać wygraną. Żeby mu trochę pomógł, bo ostatnio serce coś rwało. Z całej rodziny tylko jemu ufa w kwestiach pieniędzy. Maciej pracuje za granicą, sam się czegoś dorobił. To on dostanie pierwszą działkę, kilkanaście milionów.

Syn wsiadł w samochód i przyjechał. W połowie drogi zadzwonił tylko raz dla pewności i powiedział wprost: ojciec, jak mnie robisz w ch…, to przestanę się do ciebie odzywać.

Ojciec nie robił. Po odbiór milionów pojechali pożyczonym samochodem, żeby nikt ich nie wyśledził.

A teraz cała trójka, Wojciech, syn i kasjerka z centrali, patrzy się w ekran maszyny.

Druga próba, pik! Wyskakuje komunikat: błąd odczytu, kupon nieważny.

- Bać się zacząłem. No cholera okradną mnie, nie będzie z tego nic. Nie zrobiłem nawet zdjęcia kuponu, nie zrobiłem żadnej odbitki, tylko podałem go jakiejś obcej babie. Nikt mi nie uwierzy, że mnie oszukali. Ludzie pomyślą "no wariat jakiś" - mówi.

Trzecią próbę na maszynie obserwował już z dyrektorem oddziału. - Kobieta z obsługi aż zielona się zrobiła z nerwów. Ja chyba też - wspomina. Opowiada i przeżywa na nowo. Tak jakby te miliony na koncie wciąż nie były pewne. A przecież już dawno tam są, może je wydawać.

Dyrektor wszystkich uspokajał. - Niech się pan nie martwi, działamy. Będzie dobrze - tak mówił. Kazał zresetować sprzęt. Po paru minutach maszyna wystartowała, jeszcze raz wciągnęła kupon. Mieliła, mieliła, zaburczała i tym razem potwierdziła. - Jest - szepnął Wojciech.

45 mln euro właśnie od tej chwili należało do niego. Wygrał, to był jego kupon, jego liczby, jego kulki, jego szczęście. Nikt w Polsce nigdy do tej pory nie zgarnął tak dużo. Ani w Lotto, ani w Eurojackpot. W kilka sekund wbił się na zaplecze list najbogatszych Polaków.

- Wiedziałem, że wygram. Mówię panom, wiedziałem. Ruszyłem do kolektury i krzyknąłem do żony, że dzisiaj rozwalę te miliony. Zawsze sam skreślam liczby, zawsze. No kiedyś w "małym lotku" nie skreśliłem, bo dałem się namówić na te losowe. I bym wygrał swoimi 300 tysięcy. Ale to przepadło. Mówię panom, nie płakałem, grałem dalej - opowiada.

- Wygrana mnie szukała. Już dziękowałem Bogu, na kolanach. I na kościół dam, na pewno dam, parafia potrzebuje - obiecuje. Na razie nie dał jednak ani grosza.

Czasami chwali się komu pomoże, by za chwilę z się tego wycofać. - Zrobię tak, ale jeszcze nie teraz - mówi. Raz po raz ubarwia historię swojej wygranej. To albo emocje, albo charakter. Jedno widać na pierwszy rzut oka, Wojciech nie lubi, jak mu się przerywa. Typ pana domu. On mówi, reszta milczy i słucha. To lubi.

A to decyduje o tym, jak ustawić na stole talerzyki dla gości, a to przez cały dom krzyczy jak poprawnie otworzyć drzwi tarasowe. - Nie tak, odwrotnie weź. Tutaj chwyć - dominuje. Inni wykonują polecenia, on opowiada dalej.

Gdy już ochłonął w tym Totalizatorze Sportowym, przyszedł czas na formalności - dokumenty i umowy do podpisania. Bez tego kasy nie ma. Później Totalizator wysyła przelew. Koniecznie na kilka rachunków bankowych, dla bezpieczeństwa nie mniej niż trzech.

Dotąd nawet nie miał konta. A teraz przyjechali do niego sami dyrektorzy banków. Poznać nowego klienta, zaproponować współpracę. Dla nich stał się VIP-em. W końcu właśnie dostał więcej pieniędzy, niż w skarbcu ma bank spółdzielczy w jego gminie. Każdy dyrektor by chciał taką kwotę mieć u siebie. Przed otwarciem kont musiał wybrać: euro czy złoty.

Wybrał złote. Wyszło 193 mln 396 tys. 500 zł do odbioru.

- Dyrektor powiedział mi, że od momentu podjęcia decyzji do momentu przewalutowania zarobiłem jeszcze jakieś 100 tysięcy - opowiada. Wystarczyło, że kurs podskoczył o ćwierć grosza. W rozliczeniu Totalizator Sportowy uwzględnił 4,2977‬ zamiast 4,2954. Wojciech wartości euro z tego dnia akurat nie zapamiętał.

Wryło mu się za to w głowę, ile oddał skarbówce. Fiskus zabrał 10 proc., czyli ponad 19 mln zł. Na tyle długo przeklinał podatek, że wiedzą to nawet wnuki. - Państwo nas jeszcze z tej wygranej oskubało. Pomnik jakiś powinni chyba postawić albo ochronę zapewnić. Tyle im pieniędzy przecież oddałem - wypomina.

Niby z uśmiechem, niby nie. O podatku mówi kilka razy. I zawsze źle, zawsze z wyrzutem. Skarbówki się jednak trochę boi, zbiera paragony. Co wyda, to dokumentuje. Kiedy pieniędzy nie miał, to nie liczył. Dziś długo kalkuluje. Wie, ile już wydał. Wie też, ile zarobi jak już skończą się pierwsze lokaty.

A jeszcze niedawno, gdy wrócił z centrali Totalizatora do domu z pieniędzmi, usiadł z żoną przy stole. Padło tylko jedno pytanie: co my teraz zrobimy?

Zwycięski sknera

Wojciech na oko ma 65, może 70 lat. Nie jest stary z wyglądu, to nie tak. Jest po prostu spracowany. Dłonie ma zniszczone, skórę pomarszczoną. Ale uścisk pewny. Fizyczna robota wyćwiczyła ręce. Widać, że los mu nie ułatwiał. Wzrost średni, waga słuszna. Na tyle, że obciąża serce. - Za stary na chudnięcie jestem - mówi. Gości przyjmuje ciastem - do wyboru serniczek i makowiec wprost z foliowej torby. W ofercie jest też kawa. Czarna, mocna, sypana.

Zaczynał w kopalni, bo każdy ze Śląska tam kiedyś zaczynał. Cała rodzina na węglu wychowana. Potem rodzina została, a Wojciech ruszył na północ. Poznał przyszłą żonę, a dalej to już jakoś się potoczyło. Ślub, dzieci, życie.

Na te dzieci i to życie zarabiał za granicą. Dania, Niemcy, Holandia. Najdalej od domu był w Hiszpanii, też na robocie. Pracował przy konstrukcjach stalowych, czasem legalnie, czasem na czarno. On tyrał, a ludzie przyjeżdżali na wakacje.

- Kilka lat temu i po trzy tysiące euro miesięcznie potrafiłem przywieźć! - chwali się, choć nawet o to nie pytamy. Od dwóch lat nie wyjeżdża, siedzi w domu. Chore serce się odezwało. I tyle po tych euro.

Żona - Maria - całe życie tylko dorabiała. Szyła, sprzątała, byle grosz na wychowanie dzieciaków był. I czasami był, czasami jednak nie. Raz było za co opłacić rachunki, innym razem trzeba było pożyczać. Jak mąż przestał euro przywozić, to nawet prąd odcięli. Ważniejsze było jedzenie, a nie rachunki. Wszystko kilka miesięcy przed tym jak trafili na listę najbogatszych Polaków. Przed milionami tak się podnosili - i wracali na dół. Pieniądze szybko znikały, bo utrzymywali nie tylko samych siebie. Wykładali na dorosłe dzieci, wnuków i wnuczki.

Dzieci mają trójkę, wnuków w sumie jest aż szóstka. Syn wyjechał za granicę - właśnie do Holandii, tam pracuje w branży paliwowej, jest inżynierem. On sobie życie ustawił. I on ma u ojca szacunek, dlatego dostanie jako pierwszy pieniądze.

Dwie córki są na miejscu, tuż obok rodziców. Dwie ulice dalej mieszka jedna, w niedalekiej wsi druga. Milionów nie dostały. I na razie nie dostaną.

Jedna właśnie się rozwodzi. - Niech mi pan uwierzy, gdybym miała najlepszego męża na świecie, to bym nie musiała się rozwodzić. I żadne pieniądze nie zastąpiłyby rodziny. Ale miałam najgorszego męża. I czas od niego odejść. Sprawę wniosłam przed tym, jak rodzice wygrali - tłumaczy się, choć nie musi, Anna. Tłumaczy się, bo nie ufa. Gdyby tylko mogła zdecydować, wyrzuciłaby nas z domu. Ale ojciec zgodził się rozmawiać. I to uszanowała. Gdy ona podnosi na nas głos, on ją ucisza.

Wersja rodziny jest taka, że Annie z mężem miało nie układać się już od lat. Zięć Wojciecha uważa z kolei, że teściowi chodzi tylko o kasę. Ma wszystkim za złe, że go tak odstawili na bok.

Sprawa rozwodowa Anny faktycznie przyspieszyła po wygranej. Bo i, co tu ukrywać, na prawnika pojawiły się pieniądze. Zapłacili gotówką, nie przelewem, bo pieniądze trafiłyby też blisko męża. Mówią, że na zbyt wiele nie zasługuje. Wychował jednak ich wnuki.

Druga córka o milionowej wygranej nawet nie wie. Nie powiedzieli jej. Nie mają stałego kontaktu.

- Kiedyś mi powiedziała, żebym wnuków nie dotykał, bo nawet nie jestem ich dziadkiem - mówi Wojciech. W końcu sam przyznaje, że u dzieci jest i przemoc, i bieda. Że sami wzywali pomoc społeczną do własnej córki. Że może i rodziny by nie wymienił, ale błędy były. Może, gdyby tyle nie wyjeżdżał, może gdyby był na miejscu? - zastanawia się. Niby jest źle, ale z żoną wciąż ich utrzymują. Bo byłoby gorzej.

Pewnie córka się domyśla, że są jakieś dodatkowe pieniądze, bo rodzice cały czas coś wysyłają. To 300, to 500, to nawet 1000. Więcej nie dali, boją się, że pójdzie na alkohol. Jak się podzielą milionami, to córka zapije się na śmierć. Lepiej mieć ją więc na finansowej kroplówce.

- Zawsze było co do garnka włożyć i w co się ubrać, choć się nie przelewało. Od 17 lat nie robiliśmy żadnego remontu w domu. Teraz trzeba to zrobić, trzeba się sobą zająć - tłumaczy Wojciech.

Lekko się wzrusza, ale nie daje się zbić z tropu. Żona w czasie rozmowy kilka razy płacze, wychodzi na papierosa raz za razem. - Palą panowie? Nie, teraz w mieście to się nie pali - odpowiada sobie sama. - Wszystkie pieniądze bym oddała, byle tylko mieć rodzinę całą - dodaje.

Nie tak dawno Wigilię spędzali tylko we dwójkę, sami to przyznają, przy wszystkich. Dziś ich dom jest pełen ludzi. Ciasto, którym częstują, przywiozła siostra. W ciągu jednego dnia wpada córka, wnuczek, dwie siostry i nawet kuzyn. Wszyscy wyjeżdżają bez pieniędzy. Wojciech majątku nie dzieli.

Wydatków nie lubi

Kilka razy powtarza, że z niego to prawdziwy sknera. Pieniędzy wydawać nie lubi. Mówi, że przeleje na potrzebujących, ale jeszcze nie teraz. Zapewnia kilka razy: panowie, przeleję. Jak sytuacja się uspokoi, jak się wokół nich wyciszy. O kwotach mówić nie chce. Przeleje i już. I nawet może ten zięć coś dostanie, żeby się już odczepił.

Najpierw musi sprawdzić, jak to zrobić tak, by nie płacić podatków. O tych podatkach zawsze pamięta i podlicza. Coś dostaną ci, o których wie, że potrzebują. W miasteczku jest samotny ojciec z chorym synem, on może liczyć na jakiś grosz. Kiedy? "Niebawem".

Ten remont domu to na razie jedyny duży wydatek, jaki planuje. Auta nowego nie kupił, bo stare jeszcze dobre. To po co zmieniać?

- Wnuczek już by chciał, on lubi szybko jeździć - mówi.

Młody słucha i dorzuca: jakieś porsche albo lamborghini byłoby fajne. Ale w garażu bez zmian.

Niektórzy rzucają się na wille z kolumnami, apartamenty z basenami, strzeżone osiedla. A on nic nie chce więcej. Ma pieniądze, trzyma je, mówi, że kiedyś pewnie coś wyda. Ale nie teraz, teraz to za wcześnie. Teraz nie ma na co.

- Wnuki mówią, że chcą na wakacje, że trzeba wydawać i się bawić. A ja nie. Dom remontuję i tyle, kamery sobie wstawię, alarmy i wystarczy. I karabin może jakiś kupię do ochrony. U Ruskich tego wciąż wiele do dostania, daleko nie jest. Tyle mi potrzebne. Dom trzeba zrobić - opowiada. - Chyba stałem się sknerą. Takim prawdziwym sknerą - powtarza.

Żona potwierdza. I się tych milionów na koncie boi. - Spać nie mogę, na ulicy się oglądam. Teraz same stresy. Już chyba lepiej, żebyśmy nie wygrali - rzuca. Wojciech nie komentuje.

Dom milionera

Żona sama domu na bogato nie urządza. Zresztą nie ma nawet specjalnie czego. Zwykła szara bryła, klasyczna małomiasteczkowa szeregówka. Trudno wyczuć, czy bałagan jest spowodowany remontem, czy tak po prostu mają. Gdy nas wpuszczają do środka, trwa gorączkowe sprzątanie. A to papiery z podłogi, a to brudne kubki. Ściany i meble faktycznie już dawno mają za sobą i drugą, i trzecią młodość. Stoły nieco obdrapane, krzesła wysiedziane. Te, które wyglądają najgorzej, trafiają na ganek. Po wygranej też ich nie wyrzucili.

Alkoholu w domu nie ma. Żadnych butelek, żadnych niedopitek, petów też brak.

Wojciech wymienia teraz płot, później roboty wejdą do środka. Poza tym… nic więcej. Nie wymienił garderoby, nie opróżnił szaf. Rodzinę - i nas - w domu przyjmuje tak, jakby nic się nie zmieniło. Nie ma żadnej dodatkowej kasy, nie ma nowego życia, nie ma drugiej szansy dla wszystkich wkoło. Jest po staremu. Tak mu najlepiej.

Na czas remontu wyprowadzili się z żoną do kupionego apartamentu. Ma blisko 200 metrów kwadratowych, ale zapłacili kilkaset tysięcy złotych. To nie Warszawa, i nie warszawskie ceny, więc "nie wydał za dużo". Ale ledwo się wprowadził, a już myśli o zyskownej sprzedaży.

A ta inwestycja to i tak jedyne szaleństwo na jakie sobie pozwolił. W nowym mieszkaniu nie ma nic. Ani mebli, ani telewizora. Jest stół, są kanapy. I niewielkie radio na podłodze. W łazience zwykłe kosmetyki, żadnych drogich perfum. Szampon z okolicznego sklepu, maszynki jednorazówki do golenia. Rzeczy nie wzięli ze sobą wiele. Luksusów brak. Choć za fotelem Wojciecha nieco skryta jest za to papierowa torebka z logo marki Tommy Hilfiger.

Tak, Wojciech na pewno nie wygląda jak stereotypowy milioner z tabloidów. Nosi zwykły szary dres - bo najwygodniejszy - i zwykłe kapcie. Lekko znoszone. Ale wygodne. Skoro nie trzeba ich wyrzucać, to po co kupować nowe? A że jest gorąco, to i koszula Wojciechowi nie jest potrzebna. W ogóle Wojciech żyje prawie tak, jakby mu na koncie nie leżały te 173 miliony złotych (193 mln wygranej minus ponad 19 mln zł podatku). Jakby życie mu się nie zmieniło.

W trakcie rozmowy przypomina sobie, że wnuk wisi mu… 200 zł. - Jakaś paczka przyszła, zapłaciłem. Będzie do zwrotu, pamiętajcie - upomina resztę.

Raz mówi, że jest sknerą, raz planuje przyszłość dzieci i wnuków. Wymyślili z żoną, że da każdemu po kilka milionów. Ale nie wcześniej niż po ukończeniu przez nich 25. roku życia.

- Muszą się uczyć, muszą pracować i poznać wartość pieniądza. Całe życie zasuwaliśmy, nie ma nic za darmo. Przecież wiadomo, że do grobu nie weźmiemy tego wszystkiego. Tego nie da się wydać, nie da się przejeść. Będzie dla nich, ale muszą nauczyć się życia - opowiada.

Spełnił tylko jedno marzenie wnuka. Kupił mu szybki skuter. I tyle. Telefonów nie wymienili. On nadal ma polskiej marki, wnuk lepszy, ale za to z rozbitą szybką.

Żona Maria: - Pojechalibyśmy gdzieś, ale niedawno mąż miał operację. Zabieg na serce.

Do szpitala Wojciech poszedł już jako milioner. Ale skorzystał normalnie z NFZ. - Bo tam jest najlepszy lekarz w regionie - podkreśla.

Szaleństw nie będzie

5, 7, 15, 19, 29 oraz 3 i 8 - to wyniki Eurojackpot z 10 maja.

Już w nocy z piątku na sobotę do mediów przychodzi informacja od Totalizatora Sportowego. "Mamy w Polsce rekordzistę".

Gdyby nie wygrana w Niemczech, do Polski trafiłoby aż 90 mln euro. Wygranych jest dwóch, więc ostatecznie do Wojciecha trafia tylko i aż połowa. Niemiec z Polakiem muszą się podzielić pieniędzmi.

Kilka dni po wygranej Totalizator Sportowy ogłasza, że szczęśliwy kupon wysłany był w jednej z kolektur w powiecie piotrkowskim, w województwie łódzkim.

Mieszkańcy właściwie wszystkich wsi pod Piotrkowem Trybunalskim wierzą, że żyją w cieniu tej wielkiej wygranej. Wierzą, że tuż obok nich jest szczęśliwy milioner, który mógłby wykupić całą okolicę. A może i nawet ich samych też.

Wystarczy pojechać, zagadać. - Niby nikt głośno tego nie mówi, ale każdy wie, kto wygrał - mówi pracownica jednej z mniejszych kolektur w Poniatowie.

- Niby kto? - pytamy.

- A taki starszy pan, już nawet ponoć wszystkim wnukom pieniądze rozdzielił, sobie niewiele zostawił. Tu za sklepem musicie jechać w prawo i dojedziecie. Na podjeździe drogie samochody stoją, czarne. To musi być tam - przekonuje. I żałuje, że to nie u niej padła wygrana. - Z całej Polski by przyjeżdżali grać i wydawać - mówi i wraca do kasowania klientów.

W budce z lodami każą jechać w przeciwnym kierunku. - Za Piotrków Trybunalski trzeba zajechać, za magazyny. Tam mieszka ten wygrany - mówi młoda dziewczyna. Pod sklepem monopolowym teorii o wygranych jest jeszcze więcej. - A za pieniądze, to ja nawet wam pokażę, który to dom jest ich. W życiu nie poznacie, tak się pochowali - przekonuje jeden ze stałych bywalców sklepu w Gomulinie.

- A piep…sz, to nie u nas, tylko gdzieś nad Zalewem Sulejowskim, tam gdzieś wygrali - ripostuje starsza kobieta. Pod kościołem tak jej mówili, ale ten temat ją "wkurza", więc więcej czasu nie ma. Na odchodne jednak rzuca, że "człowiekowi odwaliło".

- Odwaliło?

- Rodzinie kazał się rozwodzić, da pan wiarę? Córkom nowych mężów będzie szukał, bo nie mógł znieść dotychczasowych zięciów. I powiedział, że albo pieniądze, albo rozwód. Milionów naobiecywał, ale dopiero, gdy sobie nowych chłopów znajdą.

- I co?

- I kazał się rozwodzić!

Sklepowa za to mówi, że ją to nawet nie interesowało. Sugeruje, by jechać do Piotrkowa Trybunalskiego.

A w rzeczywistości pieniądze do tego miasta się nie zbliżyły. Wojciechowi bliżej do morza niż województwa łódzkiego. Kupon wysłał, wracając od rodziny ze Śląska. Zjechał z autostrady, żeby ominąć korek, stanął zrobić małe zakupy. W starym, blaszanym centrum handlowym. Obok kiosku i kolektury jest dyskont, dalej rzeźnik, sklep z ubraniami i salon fryzjerski. Parking może na kilkadziesiąt samochodów. - Skreśliłem według swojego systemu, położyłem trzy dyszki na stół i poprosiłem o tego całego eurodżeka, blekdżeka, no…jak to się nazywa… eurojackpota - mówi.

Zresztą z wygranej o mały włos nic a nic by nie było. Kupon najpierw leżał na parapecie w kuchni. Nikt go nie sprawdził. - Ja go mogłam przecież do śmieci wyrzucić - łapie się za głowę żona.

Potem Wojciech przełożył bezcenny papierek do auta. I tak jeździł z nim przez kilka dni. Jeździła też córka, wnuczek. Wtedy to był tylko jeden ze śmieci walających się po starej skodzie. Nikt jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że papierek wart był 45 mln euro.

Kupon sprawdził w pobliskiej kolekturze. Podłożył pod skaner i mało nie zemdlał. Nogi się ugięły, głowa zaczęła ciążyć. Do auta prowadzić go musiała żona. Najpierw myślała, że to zawał. Później już tylko płakała, sama nie wie dlaczego.

A w kiosku? Nawet się nie zorientowali, że właśnie minął ich bogacz.

Miejsce zamieszkania? Polska. Ta historia mogła by się przecież wydarzyć wszędzie.

Obraz
© Wirtualna Polska | Mateusz Ratajczak

Wciąż gra. Ostatni kupon nie był szczęśliwy. Jak mówi - sam musi skreślać, wtedy szczęście go szuka

Wojciech mieszka w typowym polskim miasteczku - kilka tysięcy mieszkańców, dwa dyskonty, kilka sklepów monopolowych, remiza i duży kościół. Obok tory kolejowe, kilkadziesiąt kilometrów do najbliższego dużego miasta. Za oknami jeziora i stawy.

- Panowie, jeszcze kiedyś wygram w tego blekdżeka drugi raz. I strzelę całą kwotę, a nie pół. Ze 200 mln zł - mówi na koniec Wojciech. - To jeszcze będzie moje - dodaje.

Przy pisaniu tekstu priorytetem było dla nas zapewnienie pełnej anonimowości zwycięzcy loterii. Dlatego wszystkie imiona bohaterów oraz niektóre szczegóły dotyczące rodziny zostały zmienione.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (1279)