Europa. Stan przedagonalny
Kryzysy miały wzmacniać Unię. Ale kiedy one się wreszcie skończą?
18.07.2011 | aktual.: 19.07.2011 10:59
Jak wiadomo, człowiek po przejściu grypy jest na nią uodporniony. A przynajmniej na jeden konkretny szczep. Gdy jednak gorączka i kaszel nie ustępują, a nierozsądny pacjent zamiast leżeć w łóżku, biegnie do pracy z odkrytą głową i bez szalika, pojawiają się groźne powikłania. Czy czuje się wtedy silniejszy, pełen wigoru, czy patrzy na świat z entuzjazmem? Nie, jest raczej fizycznym cieniem samego siebie, ledwie trzymającym się na nogach. – Europa jest wciąż sexy – stwierdził niedawno, w porywie zmysłowej elokwencji, Herman Van Rompuy, przewodniczący Rady Europejskiej. Panie Van Rompuy, jakim cudem kobieta może być sexy, gdy jest powalona ciężką chorobą, pogrążona w majakach i ma wory pod oczami?
Włochy, czyli prawdziwy problem
Unia wychodzi z każdego kryzysu wzmocniona – tak twierdzą politycy i publicyści, których wiara w sukces europejskiego projektu nigdy nie została zachwiana.trans.gif ¬ Byłaby to interesująca teza, gdyby nie fakt, że Unia z żadnego kryzysu jeszcze nie wyszła. Unia jest w stanie kryzysu permanentnego. Zamiast się wzmacniać, jest coraz mizerniejsza. Niektórzy wieszczą wręcz, że dzisiejsze dolegliwości wróżą stan przedagonalny. Na początku minionego tygodnia na europejskich giełdach runęły notowania największych banków. Frank wystrzelił w górę, telefony w gabinetach premierów i prezydentów rozgrzały się do czerwoności, a Herman Van Rompuy rozważał zwołanie nadzwyczajnego szczytu przywódców państw eurolandu. Tym razem zawinili Włosi. Portret dumnej Italii zawisł w galerii złoczyńców, obok Grecji i Portugalii (portret Hiszpanii już na ukończeniu…). Rząd Silvia Berlusconiego z trudem przekonywał lewicową opozycję, by ta poparła pakiet oszczędnościowy wart ponad 60 mld euro. Miał on uratować finanse państwa przed
krachem albo raczej odsunąć ten krach w czasie.
Dług publiczny Włoch wynosi już ponad 120 proc. PKB, gospodarka się nie rozwija, a jakiekolwiek reformy napotykają ogromny opór społeczny. Ponadto rząd Berlusconiego drży w posadach. Rok temu opuścił go najważniejszy sojusznik – Gianfranco Fini, przewodniczący Izby Deputowanych i były minister spraw zagranicznych, który pokłócił się z „Cavaliere ”na śmierć i życie. Koalicja z Ligą Północną Umberta Bossiego może się rozpaść w każdej chwili. A sam Berlusconi, jak zapewne pamięta wielu czytelników, przez kilka ostatnich lat zajmował się głównie własnymi procesami sądowymi. Oraz organizowaniem hucznych wieczorków zapoznawczych, które angażowały jego umysł i ciało dużo bardziej niż żmudne dzieło naprawiania państwa. „Ten rząd przestał tak naprawdę funkcjonować wiele miesięcy temu” – napisał komentator dziennika „La Repubblica” Massimo Giannini.
Pojawiły się zatem obawy, że Włochy mogą się stać kolejną kostką domina, która padnie pod ciężarem własnych długów, a potem obali pozostałe kostki. Strach był tym większy, że włoski produkt krajowy brutto stanowi ok. 16 proc. PKB całej strefy euro, podczas gdy PKB Grecji, Portugalii i Irlandii razem wziętych to zaledwie 6 proc. Do tej pory mieliśmy więc do czynienia z orzeszkami. Teraz mamy prawdziwy problem. Finansowe szaleństwo Nic dziwnego, że kanclerz Angela Merkel zadzwoniła w te pędy do swojego przyjaciela Silvio, by wyrazić pełne zaufanie (tak brzmiał oficjalny komunikat) oraz by go trochę popędzić (to już nieoficjalnie). Jak przypomniał jeden z niemieckich publicystów, scenariusz zawsze jest ten sam: gdy w którymś kraju wybucha finansowy pożar, kanclerz Merkel albo minister finansów Niemiec Wolfgang Schäuble migiem chwytają za słuchawki i dzwonią do swoich kolegów z Aten, Lizbony czy Rzymu, wyrażając „pełne zaufanie” i doceniając „wysiłki zmierzające do opanowania sytuacji”.
Kłopot w tym, że każdy taki telefon natychmiast staje się „newsem dnia”, a rynki odbierają to jako sygnał, iż unijne elity są naprawdę nie lada podenerwowane. Ekonomiści, analitycy giełdowi i agencje ratingowe wiedzą, że „wyrazy pełnego zaufania” w języku dyplomacji można by przetłumaczyć na język potoczny jako: „Co się tam u was, do cholery, dzieje?!”.
We Włoszech dzieje się źle, ale nie na tyle, by kłaść już całą strefę euro do grobu. Włoska gospodarka jest dużo większa niż portugalska czy grecka, ale dzięki temu bardziej elastyczna. Agencja Moody’s zapowiedziała wprawdzie w połowie czerwca, że może obniżyć rating włoskich obligacji długoterminowych, ale wciąż utrzymuje się on na wysokim poziomie Aa2 (trzeci w kolejności w 21-stopniowej skali). Dla porównania, rating papierów greckich to B1 (14. miejsce na liście), a polskich – A2 (6. miejsce). Nadal obligacje włoskie są dla inwestorów atrakcyjniejsze i bezpiecznjesze (przynajmniej teoretycznie) niż obligacje polskiego rządu.
Życie ponad stan
Co nie oznacza, że rynki histeryzują bez powodu. Zdają sobie bowiem sprawę, że kryzys jest strukturalny i nie da się go powstrzymać jedną transzą pomocy dla Grecji czy ustanowieniem magicznego funduszu ratunkowego dla bankrutów.
Choroba, która toczy tzw. kraje peryferyjne UE, nie jest „hiszpanką” ani „greczynką”. Jest grypą „europejką”. Większość państw Unii żyje ponad stan, bo przez wiele lat korzystała z taniego pieniądza, gwarantowanego przez Europejski Bank Centralny. Infrastrukturalny i mieszkaniowy boom napędzał inne sektory gospodarki (tak było m.in. w Hiszpanii i Irlandii), a politycy – zarówno z lewa, jak i z prawa – utwierdzali obywateli w przekonaniu, że dobrobyt za państwowe pieniądze jest trwałą zdobyczą i nikt jej im nie odbierze. Wirus szybko przenosił się w dół, bo władze lokalne chciały być równie hojne jak administracja centralna.
Hiszpańska gazeta „Publico” pisała niedawno o sześciu stacjach szybkiej kolei AVE, zbudowanych w sześciu małych miasteczkach, leżących w różnych regionach kraju. Jedno z nich (Tardienta) liczyło sobie tysiąc mieszkańców, inne (Yebes)… 300. Przy stacji Puente Genil-Herrera powstał nawet parking na 250 samochodów. Pewnego roboczego dnia reporter dziennika podliczył stojące tam samochody. Było ich 19.
Łatwo sobie wyobrazić, że wpływy z biletów kolejowych, delikatnie rzecz ujmując, nie bardzo pokrywały koszty inwestycji. Ktoś wyliczył, że dowożenie mieszkańców Tardienty i Yebes do pracy taksówkami wyszłoby taniej. Nikt się jednak kosztami nie przejmował dopóty, dopóki nie przyszedł księgowy. (Swoją drogą, mania budowania w każdym polskim powiecie aquaparku jest objawem tej samej choroby. Za wszystkie te śliczne baseny, wznoszone ku uciesze gawiedzi, też przyjdzie nam kiedyś zapłacić…)
Nieustająca kampania
Państwa ratują się przed niewypłacalnością, zamrażając pensje urzędników państwowych i wydłużając wiek emerytalny. Rządy zmniejszają deficyty budżetowe i ograniczają dług publiczny, ale najbardziej bolesna może się okazać zmiana mentalności Europejczyków. Milton Friedman, laureat ekonomicznego Nobla, zatytułował jedną ze swoich książek „There is no such thing as free lunch” (Nie ma czegoś takiego jak darmowy lunch). Miliony Włochów, Greków, Hiszpanów jest przekonanych, że darmowy lunch jednak istnieje.
Rynki reagują nerwowo, bo wiedzą, że niezwykle trudno będzie tę mentalność wykorzenić. Szczególnie dziś, gdy w Europie brakuje odważnych polityków mających pojęcie o podstawowych prawach ekonomii i którzy byliby jednocześnie mężami stanu z prawdziwego zdarzenia. Poza tym wiele rządów w Europie to gabinety mniejszościowe (jak w Hiszpanii), gabinety z bardzo kruchą większością w parlamencie albo gabinety w stanie rozkładu (jak we Włoszech, gdzie „rząd nie działa już od kilku miesięcy”). Prowadzenie rozsądnej polityki gospodarczej w takich warunkach graniczy z cudem. Spiralę długu mogłoby powstrzymać podniesienie podatków, ale kto zechce powiedzieć to w twarz wyborcom? Zresztą wyższe podatki zdusiłyby resztki wzrostu gospodarczego w UE. Kto uświadomi im, że ceną za zdrowe finanse publiczne jest gwałtowne ograniczenie prywatnej konsumpcji? W czasach prosperity podatki w Europie i tak już były wysokie, bo trzeba było zbudować stacje szybkiej kolei w Yebes i Tardiencie, więc rządy nie mają dzisiaj zbyt dużego pola
do manewru.
Rynki są rozedrgane, bo Europa wkracza właśnie w wielomiesięczną kampanię wyborczą. W kilku dużych krajach Unii partie rządzące stracą prawdopodobnie władzę. W Hiszpanii niemal na pewno socjaliści ustąpią miejsca Partii Ludowej. We Włoszech przedwczesne wybory wiszą na włosku. We Francji czekają nas w przyszłym roku wybory prezydenckie.
Ekonomiści, analitycy i agencje ratingowe zadają sobie dzisiaj pytanie: A co się stanie, gdy prezydentem Francji zostanie socjalistka Martine Aubry, kobieta, która – jak sama nazwa jej partii wskazuje – ma socjalistyczne poglądy na gospodarkę? I która chce przywrócić nad Sekwaną 35-godzinny tydzień pracy, który sama, jako minister pracy, niegdyś wprowadzała. W którą stronę pójdą Włochy, jeśli wybory wygra w tym kraju lewica, a na stanowiska ministerialne zostanie powołanych kilku dawnych członków Partii Komunistycznej? Co zrobi nowy premier Hiszpanii Mariano Rajoy (formalnie konserwatysta), którego partia ani razu nie poparła oszczędnościowych ustaw zaproponowanych w Kortezach przez José Louisa Zapatero?
Ot, zagwozdka. Dopóki tej zagadki nikt nie rozwiąże, dopóty rynki będą dmuchały na zimne, inwestowały w złoto oraz w szwajcarskiego franka. Dopóki europejscy politycy będą mamić wyborców mirażami państwa dobrobytu, dopóty Europa nie będzie sexy. Pozostanie w łóżku, kaszląc i kichając.
Marek Magierowski