Fałszywi prorocy hossy - nie przewidzieli kryzysu czy przewidzą ożywienie?

Czy tylko profesorowie znaczących uczelni stracili zwykłą ostrożność i krytycyzm, który z natury przynależy poważnym naukowcom, czy stracili po prostu zwykłą ludzką przyzwoitość? Czy kłamstwo, bezmyślność, chciwość i PR zdominowały podejście ludzi zajmujących się profesjonalnie gospodarką?

31.08.2009 | aktual.: 16.05.2012 17:27

Jesienią 2008 r. królowa Anglii na spotkaniu w London School of Economics, z którą związani są nasz minister finansów J.V. Rostowski i były wiceminister finansów S. Gomółka, zapytała finansistów, dlaczego nikt nie przewidział kryzysu finansowego, mimo ewidentnych symptomów załamania gospodarczego. Można by było odpowiedzieć królowej, aby jak najszybciej zaprenumerowała „Gazetę Finansową”, która już od początku 2008 r. ostrzegała, że idzie potężny kryzys. W ostatnich latach banki i instytucje finansowe, fundusze emerytalne, agencje ratingowe, firmy konsultingowe i doradcze, a zwłaszcza media ekonomiczne zdominowało nowe pokolenie analityków, rzekomych specjalistów, nazywanych w krajach anglosaskich idiots savants, a mówiąc po polsku – analitycznych idiotów. Mając często tytuły MBA, nie odróżniają teorii od praktyki, rekomendacji od firmowej strategii oraz parcia na telewizyjne szkło od odpowiedzialności za każde publicznie głoszone słowo. Niesłychanie pobieżnie i tendencyjnie traktują realia gospodarcze, nie
uwzględniają np. specyfiki gospodarczej poszczególnych krajów. Dla nich absolutnym priorytetem nie jest ani wiarygodność, ani zaufanie klientów, lecz krótkoterminowy zysk i osiągnięta z tego tytułu premia. Jeśli analizy i rekomendacje kłócą się z faktami, to tym gorzej dla faktów. Ci, którzy się zastanawiają, mają wątpliwości, ostrzegają czy mają zwykłe wyrzuty sumienia, to podobno zwyczajni frajerzy. Takimi właśnie specjalistami posługiwali się zarządzający właściciele Lehman Brothers, Northern Rock czy B. Madoff – młodzi, zdolni, bez jakichkolwiek hamulców, niezadający trudnych pytań. Mimo ewidentnych dramatycznych skutków tej beztroski i totalnego zaślepienia spowodowanego rządzą zysku, nadal to właśnie tego typu środowiska królują i to nie tylko na światowych rynkach, ale i niestety na Polskiej scenie analityczno--gospodarczej, finansowej, w mediach ekonomicznych, bankach, TFI i OFE. I choć w kraju, w którym za walkę z kryzysem odpowiada polonista, za wojsko lekarz, za skarb państwa geodeta, a za kulturę
specjalista od obróbki ze skrawaniem, nic nie powinno dziwić, to jednak rodzą się pewne wątpliwości i pytania dotyczące postrzegania realiów polskiej gospodarki czy precyzyjności rekomendacji oraz zapewnień dotyczących przyszłości polskich finansów publicznych. Zadziwia zwłaszcza ogrom niezwykle pochopnych i często błędnych wniosków wyciąganych zaledwie z cząstkowych danych i przejściowych zdarzeń gospodarczych i finansowych. Króluje myślenie życzeniowe.

Dmuchanie balonów, wróżenie z fusów
Dobry PR i częsta obecność w mediach całkowicie zastępują wielu analitykom bankowym oraz zarządzającym najzwyklejszy zdrowy rozsądek, trafność sądów i chłodną analizę. Widać, że przez wielu analityków bankowych polski rynek kapitałowy, z jego ewidentnymi na dziś bańkami spekulacyjnymi, traktowany jest jak bożek, a zapewnienia młodych dziennikarzy ekonomicznych jak ostateczna wyrocznia. Jeśli media mówią, że kryzys się skończył, to znaczy, że teraz będzie już tylko lepiej, choćby nawet prezes Bundesbanku mówił, że lepiej przygotować się na drugą fazę kryzysu, że podstawowe problemy w systemie bankowym nie zostały rozwiązane. Lekceważąco traktuje się wypowiedzi prezesa EBC, że czeka nas jeszcze wyboista droga, czy amerykańskich analityków i specjalistów, którzy mówią, że kryzys może się dopiero zacząć. Jeśli nasi co bardziej popularni analitycy bankowi oraz finansowi celebryci stwierdzają, że sytuacja w przemyśle się poprawiła, a produkcja przemysłowa spadła nieco mniej znacząco niż w poprzednich miesiącach,
choć dużo bardziej niż przewidywali oni sami, to znaczy, że jest już po kryzysie.

Wzrost poprzez spadek

Mówią tak, mimo że lipiec 2009 jest kolejnym miesiącem spadku produkcji. Od stycznia do lipca produkcja spadła aż o około 8 proc. Mówią tak, chociaż upadające stocznie zdążyły jeszcze oddać ostatnie wyprodukowane statki armatorom. Oddano do użytku kawałeczek autostrady gotowej już od marca. Wreszcie produkcja przemysłowa spadła tylko o 5,3 proc. r./r. w lipcu między innymi dlatego, że wzrosła produkcja w takich branżach jak farmaceutyczna – bo przecież świńska grypa. Wzrosła ona też w takich branżach, jak napoje, bo w lecie na plaży chce się pić. Wzrosła w branży kosmetycznej, bo Polacy ruszyli po kosmetyki do opalania i przysłowiową szminkę. Efekt szminki oznacza, że gdy jest już brak środków na poważniejsze zakupy, trzeba się zadowolić właśnie szminką. Analitycy i ekonomiści bankowi wyciągają jednak ze spadku produkcji zbyt daleko idące wnioski. Podobno zamówienia napłyną do nas z Niemiec i Francji, bo tam ponoć już po recesji. Jednak wzrost o 0,3 proc. w tych krajach to wzrost w granicach błędu
statystycznego. Nie można z tego faktu wyciągnąć wniosków, że Polska już praktycznie wychodzi z kryzysu na zdecydowaną prostą. Okazać się może, że za tą prostą czeka nas kilka długich i wyboistych zakrętów. Nad tym warto się zastanawiać. Oczywiście można naginać rzeczywistość i ogłupiać opinię publiczną, gdy idzie np. o produkcję przemysłową. Tylko trzeba pamiętać o tym, że wyniki produkcji przemysłowej z lata ub. r. były bardzo słabe. Dodatkowo lipiec 2009 r. będzie miał jeden dzień roboczy więcej i to wbrew pozorom może bardzo dużo znaczyć. Ogłaszanie więc na tej podstawie końca spowolnienia i szybkiego ożywienia gospodarczego w Polsce wydaje się mało poważne.

Giełda jak cyganka prawdę ci powie

Warszawska giełda najsilniejszą giełdą świata. GPW bije kolejne absurdalne rekordy na czele ze słabeuszami z najbardziej zagrożonych branż tj. deweloperską czy przemysłem meblarskim, zyskującymi w kilka miesięcy po 300-400 proc. To rzekomo ma gwarantować wg naszych ekspertów i analityków murowaną poprawę całej polskiej gospodarki już w III i IV kw br. A może to tylko kapitał spekulacyjny na naszej giełdzie robi co chce? Wymieniane są miliardy euro i dolarów na złotówki, kupuje się za nie akcje, złoty idzie w górę, a akcje na GPW szybują po 15-30 proc. a nasi analitycy i media w związku z tym ogłaszają koniec kryzysu. Czy aby na pewno to hossa, czy może kolejna bańka spekulacyjna? Zaplanowane przedsięwzięcie spekulantów, w tym dużych banków inwestycyjnych, które mają obecnie nadmiar pieniędzy, pewnie znów skończy się goleniem i strzyżeniem polskich owieczek. Znany amerykański analityk i inwestor Peter Schiff twierdzi z goła coś odmiennego niż nasi analitycy na czele z R. Petru, M. Zuberem czy prof. J.
Winieckim. Mianowicie, że rosnące ceny akcji nie mówią dziś nic o stanie amerykańskiej gospodarki czy perspektywach ożywienia gospodarczego. Również dzisiejsze notowania na GPW nic nie mówią o fundamentach polskiej gospodarki, o stanie polskich przedsiębiorstw, a tym bardziej o stanie finansów publicznych. Podstawowe wskaźniki na GPW już dawno oderwały się od fundamentów i bardziej przypominają dziś nie tyle ruletkę, co zwykłą szulernię. do której szeryf zagląda bardzo rzadko albo w ogóle. Pewność naszych specjalistów rynku kapitałowego, że rynek akcji wyprzedza co najmniej o pół roku zdarzenia i trendy w realnej gospodarce, dziś w dobie kryzysu można włożyć między bajki. Jakoś nasi wybitni analitycy nie potrafili przewidzieć nadejścia kryzysu czy jak kto woli spowolnienia gospodarczego. Zapewniali, że w ogóle on do nas nie dotrze. Skoro więc nie przewidzieli nadejścia jednego z najpoważniejszych kryzysów ostatnich 10 lat, to niby dlaczego ci mocno niedowidzący eksperci mieliby zauważyć teraz nadejście
ożywienia? Czy tak raptownie wzrosła wiarygodność tych, którzy jeszcze niedawno, jak np. prof. J. Winiecki, przepowiadali 3,5-proc. wzrost PKB w 2009 r. i zapewniali, że kryzys nas nie dotknie? Czy tak jak M. Rogalski z BOŚ, który na koniec 2008 r. przewidywał kurs euro po około 3 zł, a dolara po 1,80 zł. Mimo rzekomej zdolności jasnowidzenia ze strony wielu polskich analityków i ekspertów, głosy o końcu kryzysu to zwykła manipulacja i PR. Sytuacja w polskiej gospodarce, w finansach publicznych czy bankowości, na którą jako państwo nie mamy żadnego wpływu, jest nadal chwiejna i trudna do jednoznacznego zdefiniowania. Przed nami lata deficytu budżetowego

Równie pochopne i krótkowzroczne wnioski wyciąga się z faktu, że deficyt budżetowy obniżył się w lipcu w stosunku do czerwca o 1,6 mld zł do poziomu 15 mld zł. To przecież już blisko 83 proc. pierwotnie planowanego na ten rok deficytu. Tym bardziej, że obraz tego deficytu jest zakłamany przez fakt, że MF nadal po stronie dochodów budżetu zapisuje środki z UE. Właśnie w lipcu przybyło tych środków wyjątkowo dużo, bo blisko 5 mld zł po przeliczeniu na złote. To między innymi pozwoliło tak wywindować kurs złotego w okresie wakacji i zmniejszyć dziurę budżetową. MF sprzedało blisko 3,1 mld euro do NBP. Wyemitowało też obligacje na kwotę 3,5 mld dolarów. Cały czas jednak wolniej spływają dochody podatkowe. Dużo wolniej wpływają też one do budżetów samorządów. Udziały gmin np. w dochodach PIT-u to przecież blisko 37 proc. Rząd ewidentnie stosuje coraz bardziej kreatywne metody, by poprawiać wizerunek polskiego budżetu. Dziś właśnie unijne euro ratuje polski budżet. Sztuczne wywindowanie kursu złotego, by obniżać
skalę długu publicznego SP, na niewiele się zda, bo dług ten rośnie i już niedługo osiągnie poziom 650 mld zł. Polski budżet będzie permanentnie obciążony przez bardzo kosztowną reformę OFE, dziesiątkami mld złotych każdego roku. Rząd, liczni analitycy, dziennikarze, a nawet TVP ostatnio zachwycili się naszym bilansem płatniczym i nadwyżką na rachunku bieżącym rzędu 460 mln euro. Warto by się jednak pochylić nad szczegółami, wtedy sprawy wyglądają znacznie mniej różowo. Ten rzekomo bardzo wątpliwy sukces wynika głównie z tego, że import spada znacznie szybciej – bo w tempie ponad 31 proc. – niż eksport, który też spada gwałtownie, ale w tempie ok. 21 proc. oraz z powodu tego, że mieliśmy w lecie olbrzymi napływ środków z UE. W czerwcu 2009 r. wystąpił również wzrost lokat banków komercyjnych działających w Polsce (bo trudno o nich mówić polskie banki) w bankach za granicą i to na kwotę 470 mln euro. Ogółem rachunek finansowy Polski odnotował jednak deficyt i to na poziomie 813 mln euro. A jeśli przyjrzeć się
jeszcze dokładniej np. bilansowi płatniczemu Polski za ubiegły rok, zwłaszcza w rubryce saldo błędów i opuszczeń, to ujrzymy tam wypływające z naszego kraju wręcz gigantyczne kwoty, rzędu 51 mld zł, tylko w 2008 r. To może być absolutnie sensacja i zagadka, którą warto by rozwiązać.

Silny złoty gwarancją recesji

Zbyt duże umocnienie złotego w lecie tego roku, głównie dzięki wyprzedaży walut przez MF, sprzedaży obligacji (3,5 mld USD) i ogromny skomasowany atak działań spekulacyjnych banków inwestycyjnych muszą zaszkodzić i tak już spadającemu polskiemu eksportowi i rachitycznemu wzrostowi gospodarczemu – 0,5 proc. Co prawda silny złoty chwilowo pomniejsza wartość naszego zadłużenia, w przypadku firm o ok. 5 mld zł w lipcu, w przypadku gospodarstw domowych o ok. 7 mld zł, to trzeba pamiętać, że dług publiczny SP wzrósł tylko w czerwcu o 5,6 mld zł. Będzie jeszcze gorzej w lipcu, wkrótce osiągnie on poziom 650 mld zł. Obecnie MF dysponuje nadwyżką ok. 2 mld euro, które najprawdopodobniej znów sprzeda do NBP lub przewalutuje na polskim rynku, czym znów wzmocni złotego, osłabi eksport i nikły wzrost gospodarczy. Ale co będzie dalej późną jesienią? Wówczas tych środków z UE wolnych do sprzedania zabraknie. MF dysponuje też kwotą 1,4 mld euro – to środki pochodzące z UE, które z pewnością nie powinny służyć łataniu
kolejnej dziury budżetowej, choć ostatnio to właśnie było normą. Jak widać budżet jeszcze się trzyma głównie z powodu wyższej aż o 230 proc. dynamiki napływu dochodów unijnych w stosunku do roku ubiegłego. To się niestety skończy w drugiej połowie tego roku.

Jest dobrze, spekulanci nas chwalą

Nie ma się co dziwić, że JP Morgan Chase & Co., ratowany miliardami dolarów przez amerykański FED, który jeszcze parę miesięcy temu niesłychanie krytycznie wypowiadał się o polskiej gospodarce, polskiej giełdzie i finansach publicznych, dziś zmienił zdanie o 180 stopni i zaleca kupowanie polskich akcji. Rozpływa się nad naszą silną podobno gospodarką, wydając coraz bardziej pozytywne rekomendacje. Ten właśnie bank walczy o kontrakty w Polsce na doradzanie przy zbliżających się prywatyzacjach m.in. LOT-u, czyli przy niewielkich nakładach skasuje kilkaset milionów złotych. Prawdomówność nie jest więc tu najważniejsza, a ta gwałtowna zmiana opinii o polskich fundamentach gospodarczych i finansach publicznych powinna co rozsądniejszych wprawić w stan podwyższonej ostrożności. Jak widać Goldman Sachs znalazł dziś godnego następcę. W USA kłamstwa, naciąganie klientów, zatajanie prawdziwych informacji przed inwestorami, fałszywe rekomendacje kończą się, przynajmniej ostatnio, bardzo wysokimi karami. Warto
przypomnieć nie tylko piramidę B. Madoffa, ale również sytuację byłego pracownika banku Credit Suisse, który namawiał nieświadomych inwestorów do zakupu bardzo ryzykownych aktywów, co doprowadziło ich do miliardowych strat. Dostał bagatelka 45 lat więzienia. U nas panuje totalna bezkarność, pełen brak odpowiedzialności za słowo, myślenie życzeniowe.

Chętnych na kupno funduszy ubywa

Licząc od początku br. branża TFI wciąż jest na minusie. Przewaga umorzeń nad wpłatami wynosi łącznie 1 mld zł. A przed naszymi oczami rozgrywa się powtórka z wciskania ciemnoty, że oto nic innego nie warto dziś robić, tylko inwestować w TFI. Podobnie było w 2007 r. i w pierwszej połowie 2008 r. TFI przygotowują zmasowany atak reklamowy i PR–owski na jesień tego roku. Żeby było śmiesznej, robią to ci sami doradcy, eksperci i zarządzający, którzy niedawno zapewniali klientów, że z funduszem można tylko szybko i dużo zarobić. Polacy, kierujący się instynktem stadnym, ale i kłamliwymi rekomendacjami, potracili fortuny po załamaniu rynku FI. Nadzór, zarządzający i właściciele TFI nie wyciągnęli żadnych wniosków. Nadal te same twarze, te same slogany, sponsorowane artykuły. A może uda się jeszcze raz? Pozytywne saldo lipca wynikało nie z tego, że rosła sprzedaż, lecz z tego, że malała liczba umorzeń. Blisko 50 proc. aktywnie lokujących swoje oszczędności nie ma zaufania do funduszy inwestycyjnych. Powinno dojść
do zmian w podejściu właścicieli i zarządzających TFI do sposobu rekomendacji, minimalnej choćby uczciwości sprzedających i wiarygodności tego środowiska. Sama dyrektywa Mifid tego nie zmieni. TFI nie muszą być skazane na zagładę w Polsce, ale niezbędne są tu szybkie i głębokie zmiany. Dziś jeszcze zdecydowanie za wcześnie na ogłaszanie końca kryzysu i nadejście ożywienia gospodarczego. Pochopne wróżenie z fusów i pompowanie kolejnych balonów może skończyć się wielkim bum i to już na jesieni. Warto zastanowić się nad słowami wiceministra finansów L. Koteckiego, który twierdzi, że niektórzy ekonomiści zbyt optymistycznie oceniają sytuację. Niewątpliwie minister dobrze wie, jaka jest naprawdę ta sytuacja, a nie jest ona tak różowa, jak się ją dziś maluje.

Janusz Szewczak
Autor jest analitykiem gospodarczym

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)