Trwa ładowanie...
10-11-2006 09:46

GALAKTYCZNY ZWIAD - rozmowa z Zygmuntem Chajzerem

Jeden z najbardziej znanych polskich dziennikarzy i prezenterów telewizyjnych. Zygmunt Chajzer to także człowiek, który kiedyś sporo pracował fizycznie, u naszych zachodnich sąsiadów.

GALAKTYCZNY ZWIAD - rozmowa z Zygmuntem ChajzeremŹródło: Praca i Nauka za Granicą
d3gqvvd
d3gqvvd

Jeden z najbardziej znanych polskich dziennikarzy i prezenterów telewizyjnych. W radiu prowadził między innymi „Cztery pory roku” i „Lato z radiem”. W telewizji liczne audycje i programy rozrywkowe jak choćby „Idź na całość” czy „Ananasy z mojej klasy”. Zygmunt Chajzer to także człowiek, który kiedyś sporo pracował fizycznie, u naszych zachodnich sąsiadów.

*– Trudno mi to sobie wyobrazić, ale słyszałem, że dawno temu jeździł Pan pracować do Niemiec, do zwykłej fizycznej roboty... *
– Uściślę, właściwie nie do Niemiec, tylko Berlina Zachodniego. Jeździłem od lat siedemdziesiątych, kolega tam się załapał do pracy. Po jakimś czasie ściągnął następnego, ten kolejnego i tak sobie nawzajem „zaklepywaliśmy” robotę. W firmie malarskiej, takim typowym interesie rodzinnym, gdzie oprócz krewniaków pracowało po kilku Niemców oraz Polaków. Przy pierwszym wyjeździe spaliśmy we czterech w pokoju, gdzie stało tylko jedno, za to wielkie łoże małżeńskie. W nocy się zmienialiśmy. Trzech spało na łóżku, a czwarty na materacu, z którego uchodziło powietrze, więc budził się na podłodze.

*– A jak było z pracą? Chodzi mi o to, że malować trzeba umieć. *
– Ja umiem, i to od młodych lat. Tata był malarzem pokojowym i zabierał mnie na różne roboty, już jako nastolatka. Pewnie, że w tamtych czasach sprzęt i materiały jakich używało się w Niemczech były z innego świata. Pierwszy z brzegu przykład – farby emulsyjnej. U nas była w foliowych workach, rozrabiało się ją tak, że czasami tymi workami trzeba było walić o podłogę, żeby trochę ta masa popękała. Natomiast tam otwierałeś sobie wiaderko i malowałeś. W sumie jednak praca malarza jest zawsze podobna.

– Podejrzewam, że nie była to legalna praca. A chociaż płacili wam przyzwoicie?

- My Polacy pracowaliśmy w tej firmie oczywiście na czarno, poza tym nie zarabialiśmy dużo, ja na początku dostawałem pięć marek za godzinę. Miało to jednak ten plus, że praca była ciągle, po prostu nasza firma była bezkonkurencyjna cenowo. Myślę, że jakością też nie ustępowaliśmy rywalom. Inna sprawa, że jak zacząłem tam pracować to podglądaliśmy Niemców, którzy byli u nas w brygadzie. Najpierw ze zdziwieniem, które szybko przerodziło się w podziw. Przede wszystkim nad ich niesamowitą organizacją pracy. Tam wszystko było na swoim miejscu, każdy pędzelek, puszka farby, musiały być pod ręką - a jeśli były zbyteczne, od razu je usuwano.

d3gqvvd

*– Czy aby nie był to porządek dla porządku? Czy faktycznie robota szła sprawnie i każdy zawsze wiedział co ma robić? *
– Muszę przyznać, że efekty tego zamiłowania do Ordnungu bywały różne. Kiedyś ja i kumple z Polski patrzeliśmy, jak po drugiej stronie ulicy stoi grupka niemieckich robotników, którzy mieli za zadanie skuć mały murek. Stoją i stoją. Więc nie wytrzymaliśmy, podeszliśmy i zapytaliśmy czemu nie pracują? Odpowiedzieli, że czekają na młot pneumatyczny. My na to, że przecież mają młoty ręczne, jest ich kilku i jak się wezmą za robotę, to za chwilę to rozwalą. Spojrzeli na nas autentycznie zdumieni „przecież do tego służy młot pneumatyczny” powiedzieli i czekali jeszcze bez przesady z kilka godzin nim im to urządzenie dowieźli. Ale jeszcze bardziej zdziwiłem się jak wchodziliśmy do sklepów spożywczych w czasie przerwy śniadaniowej, kupić sobie coś do jedzenia. Klientami byli praktycznie sami emeryci. Młodzi byli bowiem w szkołach, starsi pracowali. I kiedyś jeden starszy pan przepuścił nas w kolejce mówiąc, że on ma czas i może poczekać, a my jesteśmy w pracy, więc na pewno nie chcemy czasu marnować. Takie sytuacje
przeżyłem kilka razy. Czy trzeba lepszego dowodu szacunku dla pracy?

*– Dużo czasu Pan spędził w Berlinie pracując w tej firmie? *
– Sporo, z parę latek jakby tak wszystko zliczyć, by wyszło. Jeździłem rok w rok, jeszcze w latach osiemdziesiątych, kiedy już po studiach pracowałem w Polsce, w mediach. Ale to były tak marne pieniądze, że po prostu nie szło za to żyć. Ponadto tam wraz ze zdobywanym doświadczeniem w pracy dostawałem coraz większe stawki za godzinę. Na końcu miałem już dwanaście marek, a bywały roboty, że i piętnaście. Dla obywatela PRL-u była to fortuna. Na przykład po trzech miesiącach pracy w Berlinie, mogłem resztę roku naprawdę dobrze żyć w Polsce.

– W pracy jak w pracy, chyba było nudno. A może zdarzały się jakieś frapujące historie, o których dzisiaj warto opowiedzieć?
– Owszem. Pewnego dnia mój niemiecki szef zawiózł mnie do mieszkania na drugim piętrze w pewnej kamienicy. Miało zostać odmalowane. Dość dziwnie, bo np. sufit miał być zielony. Szef pojechał, a ja przystawiłem sobie drabinę, zawiesiłem na niej kubeł z farbą i maluję. Nagle potknąłem się, poczułem że lecę w dół, zakręciłem salto spadając, ale w powietrzu jeszcze pomyślałem „łapać wiadro, żeby farba nie poleciała na dywan”. Udało się, złapałem, tyle że farba prysnęła na mnie, całą głowę miałem zieloną. Trochę chlapnęło też na folię, którą wcześniej rozłożyłem na dywanie, na szczęście farba nie przeciekła. Więc mimo wszystko zadowolony poszedłem się umyć. Tylko, że w tym mieszkaniu nie było wody, odłączono ją wcześniej. Zszedłem zatem na dół, do portierni. Otworzył mi starszy pan. Jego reakcji nie zapomnę nigdy.

– Co się Pan dziwi, zobaczył chłopina galaktycznego zwiadowcę.
– Po prostu stanął jak wryty, zdębiał. Tak stał bez ruchu, coraz szerzej otwierając oczy, chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Więc mu wytłumaczyłem dokładnie, że jestem malarzem z drugiego piętra, spadło na mnie wiadro z farbą i chciałbym się umyć. Jak to do niego dotarło, po prosto padł. Leżał na ziemi, trzymając się za brzuch i płakał ze śmiechu. Gdy w końcu trochę doszedł do siebie, dał mi się umyć. W ogóle był w porządku, nawet postawił mi kawę, posiedzieliśmy i pogadaliśmy. Zmieniając temat pochwalę się, że zarabiałem w Berlinie w jeszcze inny sposób niż malowanie. Grałem w siatkówkę w miejscowej drużynie, drugoligowej.

d3gqvvd

*– No proszę, jakim to sposobem? *
– Grałem w siatkę w Polsce. Proszę pamiętać, że w tym czasie pod koniec lat siedemdziesiątych byliśmy światową potęgą w tym sporcie. Ich druga liga to był poziom naszej trzeciej nawet czwartej. Pewnego dnia po pracy, po prostu wszedłem na trening i zapytałem, czy mogę z nimi zagrać? Trener popatrzył bez przekonania, na niskiego jak na siatkarza zawodnika, mam 183 centymetry wzrostu, ale stwierdził że mogę spróbować. Jak parę razy ściąłem, to tylko popatrzył zdumiony i powiedział, że mam przychodzić na treningi codziennie.

– A jak załatwiliście formalności, bo na czarno to w tym przypadku chyba nie dało się pracować.
– Nie wiem jaki oni to załatwili, ale po tygodniu prezes powiedział mi, że wszystko jest o.k. i w niedzielę lecę z drużyną na mecz do Niemiec Zachodnich. Tak zostałem podstawowym graczem. Byłem w pierwszej szóstce przez pół roku do końca sezonu. W międzyczasie, jak trener odszedł, dodatkowo szkoliłem chłopaków, jednocześnie grając. Fajne doświadczenie. W ogóle dobrze wspominam te wszystkie wyjazdy do Niemiec. Nie tylko zarabiałem, ale jeszcze doszlifowałem sobie język.

_ Rozmawiał: Damian Szymczak _

d3gqvvd
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3gqvvd