Jadłam ze śmietników. Nie uwierzycie, ile tam skarbów
Kontener cuchnął. Zanurkowałam do niego, powtarzając sobie: to tylko śmietnik, więcej zarazków jest na klamce w miejskiej toalecie.
Mój cel – znaleźć jedzenie, które zostało wyrzucone i wyżywić się nim przez tydzień. Uznane knajpy znajdziemy w "Przewodniku Michelin". A jak znaleźć śmietnik z jedzeniem?
- Zwariowałaś? Cóż, jak chcesz, to próbuj – usłyszałam w redakcji.
Nie zwariowałam, spróbowałam.
Porażające marnotrawstwo
Przeszukiwanie śmietników w poszukiwaniu jedzenia doczekało się już nawet fachowego określenia. Freeganizm to idea zminimalizowania marnotrawienia zasobów, w tym żywności. Dumpster diving, czyli nurkowanie w odpadkach, to składowa freeganizmu.
Jest wreszcie food sharing, czyli dzielenie się niewykorzystaną żywnością. W skrócie wszystko sprowadza się do szanowania jedzenia.
Z tym jesteśmy na bakier. W marnowaniu żywności zajmujemy piąte miejsce w Unii Europejskiej. Statystyczny Polak rocznie wyrzuca 247 kg żywności. To tak, jakby każdy z nas co tydzień wyrzucał 3,5 kg chleba, serów czy warzyw.
Przyznaję, czasem i mnie się to przytrafia. Przeważanie wyrzucam warzywa, czasem owoce. Tym bardziej chciałam sprawdzić na własnej skórze, czym jest freeganizm.
Czy nie przeszkadzała mi myśl o jedzeniu produktów ze śmietnika? Początkowo nie. Znam parę osób uprawiających dla idei okazjonalny dumpster diving. Jednak w trakcie eksperymentu okazało się, że z tyłu głowy siedzi mi ta kulturowa otoczka wokół śmietnika. To było jednak dopiero przede mną.
Przygotowania do śmietnikowych łowów
Mogłam iść na łatwiznę i skorzystać z pomocy osób, które już przeszukiwały śmietniki. Nie chciałam. Uznałam, że wszystkiego muszę nauczyć się sama.
Najprostsza wydała mi się metoda prób i błędów, czyli chodzenie i sprawdzanie, czy w okolicznych supermarketach jest dostęp do kontenerów. No i czy w ogóle jest po co tam wchodzić.
Na pierwsze "nurkowanie" zabieram Krystiana, redakcyjnego kolegę. On również zapalił się do eksperymentu. To jednak ja, jako pierwsza, wkładam rękę do kosza ze śmieciami. Kumpel wypatruje ochroniarzy.
Zaskoczyła nas łatwość w dostępie do sklepowych śmietników. Niepilnowana brama, obok tylko samochody z dostawami. Zajrzeliśmy do kilku kontenerów. Pusto. Żałowałam, że nie wzięłam żadnych rękawiczek, bo same klapy od śmietników wydały mi się niezbyt czyste, a przynajmniej takie sprawiały wrażenie (może to przez charakterystyczne śmietnikowe zapachy).
Musieliśmy wyglądać osobliwie, jak na okoliczności – dobrze ubrani, czyści, a nurkujący w kubłach na śmieci.
Nie zraziły nas pierwsze niepowodzenia. Wytrwałość się opłaciła, bo w którymś z kolejnych kontenerów – bingo! Śmietnik pełen owoców i warzyw. Kolejny obfitował w jogurty i inne produkty nabiałowe, ale te darowaliśmy sobie ze względu na wysoką temperaturę.
Zabraliśmy się do przeszukiwania kubła, do którego trafiły warzywa i owocowe. Czułam się nieswojo. Po raz pierwszy w życiu grzebałam w śmietniku za jedzeniem. Nie ukrywam, miałam opory. Kiedy jednak przyjrzałam się poszczególnym produktom, stwierdziłam, że nie wyglądają one źle. Na półkach w markecie potrafią leżeć gorsze. To dodało mi odwagi. Zatem do dzieła!
Eksploracja nie trwała długo. W pewnym momencie usłyszeliśmy: "Nie wolno!". W naszym kierunku szedł ochroniarz. Łamaną polszczyzną poinformował, że nie można zabierać jedzenia ze śmietnika.
- Dlaczego?
- Bo prawo - odpowiedział.
- Jakie? – nie dawałam za wygraną.
- Pani dyrektor – usłyszałam.
Mężczyzna nie wyglądał jednak na zbyt przejętego, bo w tym samym czasie przeglądał portal społecznościowy w swojej komórce. Nawet zasugerował, żebyśmy przyszli później.
Jeżeli mowa o prawie, to 18 września 2019 roku weszły nowe przepisy nakazujące sklepom wielkopowierzchniowym (powyżej 400 metrów) i hurtowniom podpisanie umowy z organizacją pomocową i nieodpłatne przekazywanie jej żywności.
Gdyby chciały oddawać żywność wcześniej, skarbówka mogłaby nałożyć na nich karę – w końcu od darowizn trzeba opłacać podatki.
Arbuz stawał mi w gardle
Przeliczyłam nasze pierwsze znaleziska. W zależności od tego, gdzie robiłabym zakupy, musiałabym za nie zapłacić od 30 do 50 zł.
Zaraz po powrocie z pierwszego śmietnika zabrałam się za jedzenie. Na pierwszy ogień poszły banany i arbuz.
W tyle głowy kołatało mi się: "To jedzenie leżało w śmietniku". Trochę mnie to obrzydzało.
Z drugiej strony, starałam się to zbyć racjonalnymi argumentami – co to zmienia, gdzie leżało? Owoce przecież umyłam, a ich środek nie miał ze śmietnikiem żadnej styczności.
Wreszcie koronny argument - po prostu byłam głodna.
Skosztowałam swoich zdobyczy. Pierwsze kęsy trudno było mi przełknąć, ale owoce nie były złe. Po chwili moje obawy i uprzedzenia się rozwiały. Mimo to po posiłku żołądek niby był pełen, ale nie czułam się najedzona. Pod koniec dnia byłam już naprawdę głodna, ale robiło mi się niedobrze od znalezionego arbuza. Miałam go już "po kokardki". Trudno, chciałam, to mam.
Ruszam do jadłodzielni
Kolejny rajd po śmietnikach tego samego dnia nie wchodził już w grę. Co za dużo, to niezdrowo. Głód nie dawał mi jednak spokoju. Żeby go zaspokoić, postanowiłam więc skorzystać z innego niż dumpster diving sposobu na zdobycie jedzenia. Przypomniałam sobie o jadłodzielniach, czyli punktach nieodpłatnej wymiany żywności.
Najczęściej to lodówki i szafki w publicznie dostępnych miejscach, gdzie można zostawić produkty nadające się do spożycia.
To dobry sposób, gdy na przykład zrobimy za duże zakupy, ugotujemy zbyt wiele, zostanie nam jedzenie z jakiejś imprezy czy cateringu, a nie chcemy go wyrzucać. Z jadłodzielni każdy może je wziąć, bez żadnych opłat. Takich punktów stale u nas przybywa. Miałam farta, bo jeden z nich powstał niedawno obok mojego domu.
Z powodu jednoczesnego przejedzenia owocami i dziwnym uczucia głodu pod wieczór poszłam tam w nadziei na urozmaicenie diety.
Rzeczywistość szybko jednak sprowadziła mnie na ziemię. W lodówce były tylko dwie suche bułki i trochę sałaty. Nici z posiłku! Cóż, jeżeli chodzi o jadłodzielnie, to trzeba mieć sporo szczęścia i/albo dużo czasu, by śledzić uważnie grupy na Facebooku, na których ludzie dzielą się informacjami o pozostawionym jedzeniu. Znika ono równie szybko, jak się pojawia.
Smutna i trochę osłabiona poszłam jeszcze na najbliższy bazar, licząc, że może znajdę jakieś niesprzedane warzywa.
Nie zawiodłam się, ale miałam konkurencję - jakiś starszy pan właśnie pakował do wielkiej torby pozostawioną przez sprzedawców botwinkę i łubianki jeżyn. Musiałam zadowolić się paroma główkami kalarepy i kilkoma pęczkami mięty. Uśmiechnęłam się na widok mandarynki. Przedwcześnie. Nie nadawała się do jedzenia (albo może nie byłam aż tak zdesperowana).
Kalarepę zjadłam ze smakiem, mimo że była trochę sucha w środku. Mięta, po wyrzuceniu średnio świeżych łodyg, przydała się do napojów. Zdobyte produkty wyceniłam na ok. 20 zł. Super.
Radość z "zaoszczędzonych" pieniędzy psuła mi przemożna chęć zjedzenia ciepłego posiłku. Szczerze? Chciało mi się płakać.
Miałam kryzys. Nie powinnam może tego robić, ale trudno. Przyznam się. Byłam tak głodna, że w mieszkaniu rzuciłam się na lekko przeterminowane parówki sojowe, które znalazłam w odmętach lodówki. Zasad do końca nie złamałam – nie wydałam przecież żadnych pieniędzy i gospodarowałam tym, co już miałam. To już jakiś sukces.
Chwila szczęścia! Parówka z musztardą (także po terminie) tworzyła symfonię smaków – a przynajmniej takie było moje wrażenie po całym dniu jedzenia samych owoców i warzyw ze śmietnika.
"Gang Śmieciaków"
Następnego dnia moja ekipa "nurków" rozrosła się – dołączyła do nas koleżanka z redakcji. Trójka to już siła. Nazwaliśmy się "Gangiem Śmieciaków" (wiem, nie brzmi zbyt dumnie).
Gang ruszył na łowy. Cel – ten sam śmietnik, co wczoraj. To był błąd, bo nie znaleźliśmy nic nowego, a kolejny ochroniarz był czujniejszy od kolegi i szybko nas wygonił.
Poszliśmy do konkurencji – kolejnej, dużej sieci spożywczej (celowo nie podaję nazw, bo po publikacji kontenery mogłyby zostać zamknięte na kłódki). Bardzo szybko zlokalizowaliśmy pierwszy śmietnik. W kontenerze grzebał już jakiś facet, ale uciekł na nasz widok. Korzystając z okazji: panie zbieraczu, przepraszamy pana.
Nie zwlekając, zanurkowaliśmy, a to, co znaleźliśmy, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Kontener cały był wypełniony warzywami i owocami, które wyglądały, jakby dopiero co ktoś zdjął je ze sklepowych półek!
Po dotknięciu paczkowanych sałat okazało się nawet, że były jeszcze chłodne. Data przydatności do spożycia – do dnia następnego. Zresztą, kto nie jadł paczkowanej sałaty po terminie, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Oto nasze najciekawsze znaleziska: bazylia tajska i grecka w doniczce, bakłażany, 5 kg obranych ziemniaków (były ważne jeszcze dwa dni), limonka, worek cytryn, obrane marchewki w paczce, kiełki i botwinka.
Kolejny raz zapomniałam o tym, żeby założyć na wyprawę stare ciuchy, a nie nowe spodnie. Teraz już wiem, że najlepiej wziąć sobie coś na przebranie. Wtedy pożałowałam swojej nieroztropności – nieźle się utytłałam.
W dodatku przez kolejne parę godzin czułam, że lekko śmierdzę śmietnikowym zapachem (albo tylko mi się wydawało?). Pocieszało mnie, że reszta "Gangu Śmieciaków" miała podobne odczucia w stosunku do siebie.
Najbardziej zdziwiło mnie to, że nikt nas nie wyganiał, a penetrowaliśmy kontenery dość długo i nie stały one bynajmniej w ustronnym miejscu.
Po podziale łupów mnie przypadły: bazylia w doniczce (stała jeszcze tydzień), wór obranych ziemniaków (po otwarciu dziwnie pachniały), cytryny (po wyrzuceniu jednej popsutej z worka, cała reszta jak najbardziej nadawała się do spożycia), kiełki (część była jeszcze dobra przez parę dni) i paczka sałaty (była dobra jeszcze przez tydzień!).
Moją część znaleziska wyceniłam na 25-30 zł.
Skracam eksperyment
Próbowałam swych sił także przy kontenerach kolejnej znanej sieci dyskontów, jednak te były dobrze strzeżone.
Wieczorem znów poszłam do jadłodzielni. I znów pudło. Nawet suchych bułek nie było.
Cały czas sprawdzałam też foodsharingowe grupy na Facebooku, ale do tego trzeba dużego refleksu i szczęścia – zawsze ktoś był przede mną, jeżeli chodzi o ciekawsze kąski.
Po trzecim dniu życia na "żarciu ze śmietnika" zaczęłam pękać. Trzy czwarte diety składało się z warzyw i owoców, a jedna czwarta z resztek lodówkowych parówek. Najwyraźniej mi to nie służyło. Czułam, że zaczynam mieć dość.
Codzienne poszukiwania jedzenia i niepewność z tym związana były bardzo męczące. W dodatku towarzyszyło mi nieprzyjemne uczucie na żołądku związane ze zmianą sposobu odżywiania się. No i dalej nie pozbyłam się nieprzyjemnej myśli, że "to ze śmietnika".
Wywiesiłam chwilowo białą flagę i rozwiązałam "Gang Śmieciaków".
Czwartego dnia zjadłam już swoje zwyczajowe śniadanie. Wszystko, co do okruszka.
Freeganizm - dla kogo i po co?
Eksperyment uzmysłowił mi, ile jedzenia jest codziennie marnowane. Niby człowiek o tym wie, ale co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć na własne oczy.
Freeganizm na pewno jest dla osób, które potrafią dostosować skład swoich posiłków do tego, co akurat znajdą. Ja mam z tym dużą trudność, ciężko mi zjeść coś, na co nie mam ochoty, nawet jeżeli jestem głodna.
Dla wielu ludzi największym problemem będzie wyłączenie myślenia, że coś jest ze śmietnika, chociaż zauważyłam, że młodsze pokolenie ma z tym dużo mniejszy problem. Może to kwestia świadomości ekologicznej?
Na pewno jest to dobry sposób na dodatkowe warzywa i owoce – tych jest najwięcej, nie psują się tak łatwo, jak nabiał czy mięso. Nie mogłam za to znaleźć produktów typu kasze, makarony czy chleb, może są jakoś specjalnie utylizowane? Albo po prostu miałam pecha.
Lekcja, którą również wyciągnęłam, to mierzenie sił na zamiary – początkowo zachłysnęłam się ogromem darmowego jedzenia i brałam wszystko, co znalazłam. Mimo najlepszych chęci nie udało mi się przejeść i przerobić wszystkich znalezionych pierwszego dnia bananów.
Dlatego jako "doświadczony" nurek nie polecam brać jedzenia i dopiero później myśleć, co z tym zrobić. Chyba że chcecie je oddać na grupie foodsharingowej. Ile pieniędzy "znalazłam"? Wyszło mi, że nawet 150 zł.
Celem eksperymentu było też zwrócenie uwagi na systemowe problemy związane z marnowaniem jedzenia. Co prawda Lidl jakiś czas temu wprowadził akcję "Kupuję. Nie marnuję", ale nie we wszystkich sklepach. Nowe prawo jest na pewno na plus, ale ma swoje ograniczenia i zmiany powinny być wprowadzane szybciej.
Nie namawiam nikogo, aby zanurkował do śmietnika. Ale do tego, żeby robił przemyślane zakupy, już tak.
Spotkały was ciekawe sytuacje związane z wyrzucaniem jedzenia? Dajcie znać na dziejesie.wp.pl