Jan Guz: wynagrodzenia liczone według mnożnika średnich zarobków

- Jeśli ktoś będzie chciał zarabiać 50 tys. miesięcznie i dochody firmy będą mu na to pozwalały, to proszę bardzo, ale niech zarobki pracowników będą do tego proporcjonalne - mówi Jan Guz, przewodniczący OPZZ

Jan Guz: wynagrodzenia liczone według mnożnika średnich zarobków
Źródło zdjęć: © PAP/R.Guza

25.08.2014 | aktual.: 27.08.2014 08:43

- Jeśli ktoś będzie chciał zarabiać 50 tys. miesięcznie i dochody firmy będą mu na to pozwalały, to proszę bardzo, ale niech zarobki pracowników będą do tego proporcjonalne - mówi Jan Guz, przewodniczący OPZZ.

Pański ostatni pomysł dotyczący ograniczenia zarobków menedżerów do ośmiokrotności pensji najsłabiej wynagradzanych pracowników mocno zelektryzował środowisko biznesu.

Jan Guz, przewodniczący OPZZ: Zdziwiłbym się, żeby ten, który zarabia ponad milion złotych rocznie - a takich osób jest w Polsce już 14 tys. i każdego roku przybywa - powiedział, że dla niego to jest dobry pomysł. Jednak nie może być tak, że 50 proc. wynagrodzenia stuosobowej firmy stanowi wynagrodzenie prezesa. Oczywiście, niech zarabia dużo, jeśli zakład jest dobry, ale niech za wzrostem jego zarobków idą też podwyżki dla pracowników. My chcemy zaproponować społeczeństwu, aby obowiązywał mnożnik średniego wynagrodzenia w zakładzie. Nie jesteśmy oderwani od rzeczywistości, bo na świecie funkcjonują różne rozwiązania regulujące wysokość wynagrodzeń, np. w Szwajcarii, która ustaliła pewne zaporowe możliwości wzrostu pensji menedżerów.

A dlaczego akurat ośmiokrotność?

- Wydaje mi się, że jest to już taki poziom dochodu, który pozwala na całkiem wygodne życie. Gdybyśmy założyli, że średnie wynagrodzenie w zakładzie, powiedzmy sobie dla uproszczenia, wynosi 4 tys. zł, to mnożąc to przez osiem daje 32 tys. zł miesięcznie dla menedżera. Rocznie - 360 tys. zł. Takie pobory pozwalają na godne, ponadprzeciętne życie. I uważamy, że to jest wystarczające w aktualnych warunkach.

Nie uważa pan, że mimo wszystko jest to trochę zbyt daleko posunięta myśl, aby ingerować w to, ile zarabia się np. w prywatnych firmach?

- Ale ja nie chcę nikomu niczego narzucać, a tym bardziej zabierać. Jeśli ktoś będzie chciał zarabiać 50 tys. miesięcznie i dochody firmy będą mu na to pozwalały, to proszę bardzo, ale niech zarobki pracowników będą do tego proporcjonalne. Chciałbym, żeby było tak, że jak on ma krowę, to żebym ja też mógł ją mieć, aby wyżywić rodzinę.

Dzisiaj menedżerowie w firmach ponoszą najmniejsze ryzyko. Ustanawiają sobie wysokie wynagrodzenia i odprawy w razie utraty miejsca pracy. Ostatnio takich przypadków jest w Polsce wiele, jednym z nich chociażby PGNiG. Natomiast jak firma bankrutuje, to załoga pozostaje z długiem i bez pracy. Tak nie może być. To powinno być właściwie, sprawiedliwie rozłożone. Poprzez to chcemy głosić większy solidaryzm społeczny.

Solidaryzm społeczny miałby się również przejawiać w podniesieniu podatków najlepiej zarabiającym?

- Mamy w Polsce system podatkowy, który sprzyja rozwarstwieniu płacowemu. Dlatego też proponujemy progresję podatkową - obniżyć do 15 proc. podatek osobom, które mają dochody w granicach płacy minimalnej - a w Polsce jest 8 mln takich osób, i podwyższyć do 50 proc. podatek tym, których dochód przekracza 360 tys. zł rocznie, czyli tym, którzy płacę minimalną zdobywają w jeden dzień, a na którą inni muszą pracować cały miesiąc.

To brzmi trochę tak, jakby zabrać bogatym i ulżyć biednym.

- Może tak brzmieć, bo obecnie system podatkowy w Polsce niesprawiedliwie obciąża najmniej zarabiających obywateli, pozwalając najbogatszym nie wpłacać do budżetu państwa kwot adekwatnych do dochodów. To nie ma być kara dla przedsiębiorców, tylko bodziec do ożywienia gospodarki. To działa tak: ci którym więcej zostanie w kieszeni, a którzy obecnie zarabiają minimalną krajową lub poniżej średniej, oni natychmiast ten pieniądz przeznaczą na zakup towaru, a przedsiębiorcy, którzy dzisiaj lokują swoje pieniądze na kontach albo różnego rodzaju instrumentach finansowych, będą chcieli inwestować, bo będzie zapotrzebowanie na produkty. Trzeba opodatkować wysokie zyski, które nie pracują w gospodarce, które nie inicjują do tego, żeby tworzyć nowe miejsca pracy, żeby rozwijać produkcję.

Wierzy pan, że jawność płac, za którą opowiada się OPZZ, przyczyniłaby się do zmniejszenia rozwarstwienia płacowego w naszym kraju?

- Jawność płac spowodowałaby, że nie byłoby już pędu do posiadania ogromnych zasobów gotówki, a społeczeństwo wreszcie dowiedziałoby się, w jaki sposób jest wyceniana praca i jakie funkcjonują zasady. Są kraje w Europie, w których płace są jawne i zapewne Polsce też by to nie zaszkodziło. Natomiast musiałaby ona dotyczyć wszystkich, bo jak będzie dotyczyła tylko wybranych, to będziemy mieli do czynienia z patologią.

Jest pan za, ale swoich zarobków nie chce ujawnić.

- Kiedy nastąpił atak na ruch związkowy odnośnie naszych wynagrodzeń i to dokonany przez tych, którzy zarabiają bardzo dużo - to powiedziałem: „Panowie, ujawnijcie swoje, a wtedy my ujawnimy swoje".

Zostawmy na chwilę wynagrodzenia. Czy wierzy pan w zapowiedzi premiera z początku roku, że oto nadchodzi koniec ery umów śmieciowych?

- Nie.

Skąd ten brak wiary?

- Ponieważ umów cywilnoprawnych nie zlikwidujemy. Zresztą, ja wcale nie chcę ich likwidować, bo one w jakiejś części muszą występować. Ja chcę likwidować patologię. Słyszała pani o ofercie, która pojawiła się w jednym z urzędów pracy - złotówka za godzinę? To jakiś absurd. Wątpię, żeby ktoś chciał za złotówkę pracować. Dlatego teoretycznie zatrudnia się za złotówkę, a praktycznie resztę płaci pod stołem, czyli w szarej strefie. Jeśli nie wprowadzimy minimalnej stawki godzinowej, to nawet nie mamy co mówić o likwidacji umów śmieciowych, bo dla mnie umową śmieciową jest umowa niepewna. Ja jestem za likwidacją patologii.

Jak to osiągnąć?

- Wprowadzić jasne zasady. Pierwsza rzecz, którą powinnyśmy zrobić to jednakowo oskładkować każde wynagrodzenie - i na ubezpieczenia społeczne, i na zdrowotne. Oczywiście, premier powiedział, że trzeba płacić składki niezależnie skąd pochodzą dochody, do wysokości płacy minimalnej. Ale to nie załatwia problemu, bo dzisiaj nikt nikomu nie zabroni kogoś zatrudnić za 2,4 zł za godzinę w umowie cywilnoprawnej. To musi się zmienić.

Niemcy wprowadzają 8,5 euro za godzinę pracy, Francja 9,4 euro, a Stany Zjednoczone 10 dolarów, a my w Polsce mamy najniższe wynagrodzenie w stosunku do innych krajów europejskich. To skandaliczne. Często w Europie mnie pytają: jak wy to robicie, że rozwijacie się tak dynamicznie? A ja im zawsze odpowiadam - czy uważacie, że kraj, z którego uciekło 2,5 mln osób do pracy za granicę i gdzie jest 2,5 miliona rejestrowanego bezrobocia, 2,5 miliona osób żyjących na progu skrajnego ubóstwa rozwija się dobrze?

Politycy zaszachowali nas wskaźnikami ekonomicznymi. PKB dla mnie nie jest żadną dobrą miarą. W ubiegłym roku podwyższono PKB ze względu na wliczenie usług domów publicznych. A dlaczego nie wliczyć pracy gospodyń domowych albo tych pań, które niedawno protestowały w sejmie i opiekują się niepełnosprawnymi dziećmi? Gdyby wziąć pod uwagę pracę kobiet, to PKB wzrosłoby o 30 proc. Jak chcemy wycenić pracę, to wyceńmy, ale uczciwie.

Jolanta Miśków

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1478)